Russell Kirk wspominał w jednym ze swoich esejów, że pewien uczony urodzony w Rosji powiedział mu kiedyś, w jaki sposób poprzez straszne wydarzenia zrozumiał, że porządek z konieczności poprzedza sprawiedliwość i wolność. Kiedy to zrozumiał, był mieńszewikiem (w czasie rewolucji rosyjskiej).
Gdy bolszewicy przejęli władzę w Petersburgu, uciekł do Odessy, gdzie znalazł miasto pogrążone w anarchii. Gromady młodych mężczyzn rekwirowały tramwaje i szalały w nich z łoskotem, strzelając z karabinów do każdego pieszego, jakby polowali na gołębie. Czuli się bezkarni. Pewni siebie, przypadkowi kryminaliści wiedzieli, że w każdej chwili mogą wtargnąć do byle jakiego mieszkania, aby zabić dla bochenka chleba. W tej anarchii sprawiedliwość i wolność były tylko słowami. „Wtedy zrozumiałem, że zanim poznamy sprawiedliwość i wolność”, powiedział, „musimy mieć porządek. Chociaż nienawidziłem komunistów, zobaczyłem wtedy, że nawet ponury porządek komunizmu jest lepszy niż brak porządku w ogóle. Wielu może przetrwać pod komunizmem; nikt nie mógł przeżyć nieporządku”.
Tą refleksję podzielał Voegelin. Uważał on iż możliwość użycia siły („przemocy instytucjonalnej”) w celu zachowania porządku lub wdrożenia kary za złamanie zasad życia wspólnotowego jest jednym z atrybutów lidera – władzy. Rozumiejąc że ludzka natura dzieli się na osobową i bezosobową. Stwierdzał że osobowa strona naszej natury kieruje się rozumem i sumieniem, zaś natura bezosobowa (stadna) – jedynie pragnieniami, namiętnościami i pożądaniami. Faktem jest także to, że wspólnota ludzka nie byłaby w stanie przetrwać bez ograniczenia tej drugiej. To właśnie za pomocą społecznych nacisków, przypomnień, a ostatecznie gróźb (lub faktycznego) użycia siły, lider i jego najbliższe otoczenie jest w stanie zachować delikatną równowagę, niezbędną dla zapewnienia spokoju. W związku z tym, użycie siły jest czasami konieczne by przełamać właściwą człowiekowi, niszczącą, acz bezosobową mentalność stadną i jego tendencję do zakłócania niezbędnego w życiu społecznym porządku. Innymi słowy, użycie siły jest, a przynajnmniej powinno być, próbą kontrolowania ludzkiej natury, tej bezosobowej, dla dobra tej drugiej – osobowej; hamowaniem mentalności tłumu gwoli dobra jednostki i spokojnego życia wspólnoty. Niestety, współczesne teorie przywództwa pomniejszają ten fakt, co więcej negują jego oczywistość. Najtrafniej ujął to właśnie Voegelin podkreślając, że „zdolność do narzucania niepożądanych (dla mniejszości – AJ) rozwiązań jest składnikiem czyjegoś autorytetu kierowniczego”. Donald Trump tego nie zrozumiał. I właśnie z uwagi na ten brak zrozumienia siódmy stycznia 2021 okazał się katastrofą dla ruchu, który Trump wykreował i prowadził przez ostatnie pięć lat.
W ostatnią środę obie izby Kongresu wyraziły zgodę na zatwierdzenie zwycięstwa Joe Biden’a w wyborach prezydenckich. Ostatnia potencjalna przeszkoda dla inauguracji jego (46 w dziejach Ameryki) prezydentury została usunięta.
Jednak najgorszym wydarzeniem tego dnia stał się dla Trumpa marsz jego popleczników na Kapitol. Ten tłum, opanowujący budynek i zajmujący salę Senatu oraz Izbę Reprezentantów, zmuszający kongresmenów do ucieczki (w tym samego wiceprezydenta, Mike Pence’a, który przewodniczył ich wspólnej sesji parlamentarnej), wbił kolejny gwóźdź to trumny tzw. trumpizmu. To, czy ów tłum był prowadzony i podjudzany przez podstawionych aktywistów Antify i BLM, jest już teraz nieistotne. Efekt jest ten sam. Całe zamieszanie, polane propagandowym sosem, oglądane było w ogólnokrajowej telewizji od popołudnia po zmrok.
To, co obserwowali Amerykanie, było dla nich profanacją świątyni Republiki Amerykańskiej. Samo wydarzenie będzie odtąd (już na zawsze) wykorzystywane do zdyskredytowania nie tylko Trumpa, ale także ruchu, którym kierował i osiągnięć jego prezydentury. Będzie demonizowany, jak nikt inny w historii USA od czasów Richarda Nixona czy Joe McCarthy’ego. Jednak zaledwie dwa miesiące temu Trump zebrał najwyższą łączną liczbę głosów w historii urzędującego prezydenta – 74 miliony. Według czterech głównych sondaży, jego poparcie nadal utrzymywało się między 40 a 50%.
Jedno jest pewne. Trump jest przegrany. Sprzeciw wobec niego, w samych tylko szeregach partii republikańskiej (potwierdzony środową postawą Mike Pence’a), uniemożliwiłby jego ponowną nominację. Jednak wielkość i oddolna siła ruchu Trumpa jest taka, że żaden republikański kandydat, którego Trump zdeklaruje jako persona non grata, nie będzie w stanie wygrać nominacji i prezydentury. Zaiste to ślepa uliczka.
Zwolennicy Trumpa są dziś oczerniani przez te same media, które klękały przed wojownikami BLM-u. Wojownikami, którzy spędzili całe lato na zamieszkach, grabieżach, paleniu i rabowaniu Minneapolis, Milwaukee, Portland, Kenosha, Louisville i wielu innych amerykańskich miast. Ale Trump nie zrobił nic. Dlatego żal jego partyzantów powinien być skierowany w szczególnosci do niego. Tak kończy się nieszczęsna polityka ustepstw i tchórzostwa. Trzeba było kraj pacyfikować już w maju 2020.
Aby ustanowić swój przywódczy autorytet, koniecznym dla przywódcy jest zrównoważenie trzech czynników. Zaistnieć musi połączenie przekonania o wyższym, duchowym wymiarze obranego przedsięwzięcia, rygorystyczna analiza w celu rozeznania racjonalnych środków do osiągnięcia tegoż celu; oraz w tych przypadkach, gdy tendencje bezosobowe zagrażają tejże operacji – to znaczy w przypadku wystąpienia zachowania pozbawionego szacunku, pozbawionego przydatnej duchowości lub po prostu nieracjonalnego w kategoriach osiągnięcia wspólnego celu – umiejętnego zastosowania siły.
Co będzie – zobaczymy. Jak to podsumował Pat Buchanan: „Środa była kiepskim dniem dla Ameryki, ale to nie był przecież pożar Reichstagu”.
Arkadiusz Jakubczyk
Za: Myśl Konserwatywna – Tradycja ma przyszłość (8 stycznia 2021) – [Org. tytuł: «Jakubczyk: Porządek ponad wszystko!»]
KOMENTARZ BIBUŁY: Może dodamy jedynie, że to co wydarzyło się 6 stycznia 2021 roku było z jednej strony czymś wyjątkowym w historii Stanów Zjednoczonych, a z drugiej nie było zupełną nowością. Kapitol przeżywał już zamachy, strzelaniny i morderstwa w przeszłości. Jedno z pierwszych wydarzeń tego typu miało miejsce w 1915 kiedy to niemiecki nacjonalista detonował bombę. W 1954 roku nacjonaliści z Puerto Rico, pragnący odłączenia P.R. od USA, rozpoczęli strzelaninę, raniąc pięciu kongresmenów. W 1971 roku lewicowa organizacja podłożyła i eksplodowała bombę wewnątrz budynku. W 1983 roku inna lewicowa organizacja zdetonowała bombę. W 1998 roku szaleniec (motywów do tej pory nie ujawniono) wtargnął do budynku i zabił z karabinu dwóch policjantów.
Wydarzenia „one-six” są o tyle odmienne, że wszystko rozpoczęło się pokojowo, masa ludzi z wiecu prezydenckiego przeszła głównymi alejami stolicy i podeszła spokojnie i radośnie pod budynek Kapitolu, który już okazał się być oblężony przez pierwszych „aktywistów”. Dzisiaj ukazują się udokumentowane i wiarygodne informacje, wraz z filmami pokazujące że wielu z tych „aktywistów” uczestniczyło w przeszłości w anarchistycznych demonstracjach rasistów z BLM. Innymi słowy: zapraszanie przez funkcjonariuszy mających za zadanie ochronę budynku, do podejścia bliżej, było jakąś formą celowego wywołania napięcia, a inicjujące eskalacje przez „aktywistów” było zwykłą prowokacją, a kto wie czy nie przygotowaną akcją. Pamiętajmy przy tym, że policją w stolicy zarządza administracyjnie pani burmistrz, czyli czarna rasistka, która wsławiła się wielokrotnie z przychylnego nastawienia do anarchistów i bezwzględności wobec zwolenników Trumpa. Ponadto, wielu uczestników wydarzeń spod Kapitolu wspomina, że wszystkie drzwi do budynku było bez ochrony i stały otworem i każdy mógł bez żadnych oporów wejść do wnętrza. Dopiero później, gdy ludzie weszli do środka – niektórzy z głupiej ciekawości – policja i FBI zaczęły brutalną akcję i strzelaninę.
Co wyróżnia wydarzenia „one-six” od innych napaści na Kapitol, to fakt, że zabójstw dokonała policja i ochroniarze, np. zabijając nieuzbrojoną kobietę, a nie odwrotnie.