Aktualizacja strony została wstrzymana

Lockdown albo śmierć? Wyjście awaryjne

Wobec kryzysu spowodowanego epidemią, opozycja wydaje się bezradna. Jedyną opcją, prezentującą odmienne stanowisko niż rząd wydaje się Konfederacja, która ma jednak swoje problemy związane z określeniem stosunku do problemu aborcji. Czy zmiana reguł gry jest zatem możliwa?

Wyłączywszy Konfederację, opozycja nie proponuje żadnego nowego scenariusza walki z kryzysem epidemicznym. Jej dość fasadowy zresztą lider, Borys Budka, najpierw przestrzegał przed perspektywą wyborów korespondencyjnych, dostrzegając w kopertach narzędzie śmierci, by kilka tygodni później, bez zażenowania maszerować w tzw. strajku kobiet. Głównym zadaniem KO od dłuższego czasu jest krytykowanie w czambuł tego wszystkiego co robi rząd, ale bez wskazywania alternatywy. Po prostu: jest źle, rząd sobie nie radzi, a ludzie umierają.

To jednak zaskakujące, że KO nie usiłuje poszerzyć swojego elektoratu, poszukując wyborców chociażby w grupach pokrzywdzonych przedsiębiorców. Łatwiej jest wyjść na ulice w tłumie gardłujących dzieciaków, którzy zresztą w nosie mają całą tę platformianą zgraję po liftingu, niż wskazać nową drogę mierzenia się z epidemicznym zagrożeniem. Ot, przeklęta logika demokracji: skoro władza mówi „tak”, opozycja powinna powiedzieć „nie”.

To – podkreślam – dość niezwykłe, bo całkowicie rozmija się z emocjami społecznym osób, krytycznie nastawionych do rządu właśnie z powodu wprowadzania kolejnych restrykcji. Ta grupa niezadowolonych, których złość nie jest jakąś fantazją czy sposobem na wyładowanie frustracji, ale realną emocją głęboką wpisaną w ich życie, bo związaną tragediami ich bliskich, kryzysem gospodarczym, bankructwem firm czy utratą pracy, zapewne chętnie zrobiłaby na złość PiS-owi i odsuwając go od władzy. Co jednak oferuje największa partia opozycyjna? Wcześniejszy lockdown czy cenzurę dotycząca wypowiedzi na temat epidemii w związku z rzekomym „podważaniem aktualnej wiedzy medycznej” (cokolwiek to znaczy, wszak „podważanie aktualnej wiedzy” jest tym, co właściwie nadaje nauce sens).

Tymczasem rząd właściwie sam siebie ogłuszył, odciął sobie łeb, wypatroszył, ugotował i położył na talerzu. Opozycja – zarówno ta liberalna jak i konserwatywna – mogłaby bez wielkiego trudu zasiąść do dania i zajadać się nim kawałek po kawałku. Przykład? Kilka godzi temu rzecznik rządu, Piotr Muller powiedział, że rząd dlatego zamknął kina i teatry, ponieważ… ludzie dojeżdżają do nich komunikacją miejską. Głupota do kwadratu bezsprzecznie dowodząca, że premier Morawicki usiłując bezradnie opanować epidemię działa nie tylko schematycznie, ale też kopiuje w znacznej mierze rozwiązania stosowane w innych krajach, zamiast skupić na prowadzeniu autonomicznej polityki. 

Dlaczego zatem liberalna opozycja nie prowadzi ofensywy przeciwko rządowi, punktując głupotę w nakładaniu restrykcji? Z prostego powodu: żeby to zrobić, trzeba się trochę natrudzić. Coś trzeba przeczytać, obliczyć, przeanalizować. A po co to robić i w ogóle kto to ma robić? Przecież nie Budka, Czarzasty czy Lubnauer.

Stado pacynek

Jeden z dyżurnych epidemiologów nie omieszkał udzielić kolejnej „szokującej” wypowiedzi, przyznając, że obecnie jedyną alternatywą dla lockdownu jest… śmierć. „Trzeba zdecydować czy wolimy śmierć czy bankructwo?” – brzmiała wypowiedź, w sam raz nadająca się na „mocny” tytuł w tabloidzie. Kłopot w tym, że wielu, czytając te słowa zapewne podrapała się po głowie, bezradnie usiłując odpowiedzieć na tak postawione pytanie. Nie wiem, co prawda, co takiego ów lekarz rozumie przez „bankructwo”, ale jeśli chodzi o bankructwo państwa, to trudno takiego lekarza nazwać inaczej, jak zwykłym pieniaczem. Państwo, które bankrutuje, nie jest w stanie spełniać podstawowych funkcji, w tym leczyć ludzi. Jeżeli ci wszyscy rozwrzeszczani lekarze nie uświadomią sobie, że lockdown przynosi opłakane skutki nie dlatego, że dwa procent więcej osób pójdzie na bezrobocie, ale dlatego, że upadająca gospodarka zaczyna się kurczyć, a przez to do budżetu wpływa znacznie mniej pieniędzy, nie wyjdziemy nigdy poza ten tunel obłędu, w którym się znaleźliśmy. Tu naprawdę nie chodzi o to, czy kupię sobie trzeci telewizor albo drugiego iphone’a. Regres gospodarczy odbije się we wszystkich obszarach funkcjonowania państwa, w tym także w sektorze usług publicznych. A zatem właściwym stwierdzeniem, jest to, które często powtarza internista, dr Paweł Basiukiewicz: „Lockdown zabija!”.

Wydaje się, że to, czego nie bardzo chcą zrozumieć lekarze oraz znajdujący się w szale studiowania medycznych wskaźników rząd, rozumieją politycy konserwatywnej Konfederacji. Nie są oni, jak lubi się ich przedstawiać, „covidowymi negacjonistami”, ale punktują słabości rządowej strategii i błędy podejmowanych przezeń decyzji.

Jeden z jej liderów, Jakub Kulesza, po spotkaniu z premierem Mateuszem Morawieckim i ministrem zdrowia Adamem Niedzielskim, ujawnił, że rząd jest impregnowany na jakiekolwiek argumenty sugerujące zmianę strategii. Odpowiedzialni za walkę z pandemią politycy nie potrafili wyjaśnić swojego stosunku do alternatywnej dla lockdownu propozycji zawartej w tzw. deklaracji z Great Barrington. Nie umieli też odpowiedzieć na pytanie, na podstawie jakich danych podejmowane są decyzje o zamykaniu kolejnych sektorów gospodarki. Zachowywali się niemal jak pacynki, niezdolne do autonomicznego działania. A przypomnijmy chociażby, że według badań przeprowadzonych przez przedstawicieli branży handlowej, w galeriach handlowych dochodzi do znikomej ilości zakażeń nie tylko wśród klientów, ale również wśród pracowników. A zatem jaka jest logika w ich zamykaniu? Nie ma żadnej.

Sprzeciw Konfederacji wobec lockdownu wcale nie zakłada dość ryzykownej, delikatnie mówiąc, hipotezy, że wirus powodujący chorobę COVID-19 nie istnieje. Jednak przedstawiciele tej formacji trzeźwo oceniają, że lekarstwo nie może być gorsze od choroby, a skutki zamykania wszystkiego na oślep okażą się znacznie bardziej niebezpieczne niż skutki rozprzestrzeniania się samej choroby. Czy jednak presja ze strony Konfederacji może okazać się skuteczna? Na pewno jej politycy wyróżniają się na tle zachowujących konsensus w zasadniczych metodach walki z wirusem przedstawicieli rządu i opozycji. I z tego punktu widzenia mogą ugrać najwięcej, stając się rzecznikami tych, którym epidemia zniszczy życie.

A jeśli lockdown się nie uda?

Nie ukrywam, że zastanawiam się, co takiego stanie się, jeśli drugi lockdown po prostu się nie uda. Obecna władza ma bowiem ogromne problemy z legitymizacją. Zaufanie do niej jest labilne, wiele osób nie dostrzega w nakładanych restrykcjach konsekwencji. Bezradność w działaniu jest, owszem, widoczna, ale chodzi także o słabość rządu w egzekwowaniu nakazów. Dlaczego niby mam chodzić w maseczce, skoro tysiące ludzi, jak gdyby nigdy nic, maszeruje sobie ulicami miasta, w którym mieszkam, blokując drogi i – jak to określiła pewna pani doktor w niezawodnych „Wiadomościach” – stając się tym samym „siewcami śmierci”?

Nawet stosunkowo łagodny w sądach i raczej sprzyjający rządowi dr Marcin Kędzierski zauważył, że rząd będzie miał ogromne problemy z egzekwowaniem lockdownu. A stosunek wielu ludzi do pandemii uległ zasadniczej zmianie w porównaniu z tym z marca czy kwietnia. Paniczny strach przed nieznanym zastąpiło pragnienie układania sobie w miarę normalnego życia, a obawę przed zachorowaniem – wkalkulowanie ryzyka. W końcu nikt nie jest nieśmiertelny ani wiecznie zdrowy i jeśli ktoś wpada w panikę z powodu choroby czy śmierci, musi być – przepraszam – niespełna rozumu. Wygląda zatem, że nawet wprowadzenie „twardego lockdownu” może nie przynieść spodziewanych efektów w postaci radykalnego ograniczenia mobilności społecznej i w konsekwencji spadku liczby zakażeń, za to szkody z pewnością będą ogromne. Trochę widać to na przykładzie Czech, gdzie lockdown trwa od ponad tygodnia, a zakażenia nadal utrzymują się na bardzo wysokim poziomie. Co zatem zrobimy, jeśli mimo pozamykania nas w domach liczby nadal będą rosnąć, albo przynajmniej utrzymywać się na poziomie dwudziestu kilku tysięcy? Jak wówczas rząd wytłumaczy nam te wyniki?

Wydaje się, że zamiast próbować wygrywać nową bitwę za pomocą starej taktyki, lepiej zastosować gamechanger. A takim może być poluzowanie restrykcji gospodarczych, zalecenie określonych zachowań (maseczki w zamkniętej przestrzeni, dezynfekcja, dystans jeśli to możliwe) a przede wszystkim uwolnienie służby zdrowia z systemu COVID-NONCOVID. Wygląda bowiem na to – tu posiłkuję się opiniami lekarzy i pracowników służby zdrowia, wszak nie dysponujemy globalnymi danymi dotyczącymi sytuacji w szpitalach – że kolaps nie wynika z ilości chorych, ale przyjętego systemu dwutorowej opieki medycznej: powszechnej i covidowej. Obserwując to, być może nareszcie zrozumiemy, co wydarzyło się wiosną we Włoszech i Hiszpanii, dlaczego tam służba zdrowia nie dała rady. Niewykluczone, że izolowanie pacjentów, kwarantanny dla personelu medycznego w połączeniu z uciążliwymi i zbędnymi procedurami higienicznymi (np. dezynfekcja karetek), stanowią prostą drogę do załamania opieki zdrowotnej.

Czy premier i minister zdrowia zdecydują się na odważny ruch, by zacząć traktować COVID19, jak każdą inną chorobę i walczyć z jej skutkami z wykorzystaniem służby zdrowia działającej w normalnym trybie? Czy zrezygnujemy wreszcie z obostrzeń, które wydają się coraz mniej zasadne jeśli poważnie traktować wypowiedzi wirusologa prof. Włodzimierz Guta twierdzącego, że obecnie w każdym tramwaju jest przynajmniej jedna osoba, która zakaża koronawirusem?

W tych decyzjach rządowi na pewno nie pomoże liberalna opozycja. Jedynie merytoryczna presja ze strony konserwatystów mogłaby przynajmniej wypłynąć na korektę jego działań. Wydaje się, że obecnie największy wpływ na rząd może mieć właśnie Konfederacja, o ile wreszcie ustali czym naprawdę jest, w co wierzy i jakimi wartościami chce się kierować poza wiarą w wolność i wolny rynek. Niezborna, pozostaje zbyt słaba, by cokolwiek zdziałać. Poza nią na horyzoncie nie widać żadnego innego politycznego rzecznika zdrowego rozsądku na polu walki z pandemią. A takich przecież pilnie nam potrzeba.

Tomasz Figura

Za: PoloniaChristiana – pch24.pl (2020-11-06)

 


 

Bez rządowej aplikacji na telefon nie wyjdziesz z domu. „Kończą się pomysły na walkę z pandemią”

Już niedługo rząd może wprowadzić całkowity lockdown i zamknąć Polaków w domach. Pojawił się pomysł, by wypuszczać tylko osoby, które zainstalowały na telefonie aplikację “Protego Safe Stop Covid“. Eksperci twierdzą, że aplikacja nie spełnia swojego zadania, a użytkownicy obawiają się, że służy do inwigilacji.

Jeden z rządowych ekspertów podzielił się z „Dziennikiem Gazetą Prawną” nowym pomysłem na walkę z koronawirusem. Ma on polegać na podzieleniu obywateli na tych, którzy zainstalowali rządową aplikację „Protego Safe Stop Covid” i którzy będą mogli opuszczać domy oraz na resztę, która zostanie zamknięta w czterech ścianach.

– Kończą nam się pomysły na walkę z koronawirusem – przyznał z rozbrajającą szczerością ekspert.

Rozmówca DGP stwierdził, że „warto rozważyć wprowadzenie wymogu posiadania aplikacji STOP COVID przez osoby, które mają smartfony i chciałby wyjść z domu”.

Chaos przy tworzeniu apki

W tym momencie jest jednak tylko „wstępna koncepcja”. Eksperci natomiast krytykują rządową aplikację.

„Odradzam instalowanie aplikacji ProteGO Safe i innych aplikacji służących do śledzenia kontaktów w bieżącej ich formie” – pisze na swoim blogu programista Jasisz, który twierdzi, że pracował przy powstawaniu aplikacji.

Przy powstawaniu aplikacji miał panować chaos. Pierwsza ekipa pracująca nad rządową apką ostatecznie zarzuciła projekt. Dokończył ją inny zespół.

„Obecny kod aplikacji jest czymś zupełnie innym, niezgodnym ze specyfikacją, która była wcześniej dyskutowana. Pojawił się dość znienacka. Aplikacja robi dużo rzeczy poza właściwym śledzeniem kontaktów, takie jak kwestionariusze do diagnozy. To utrudnia jej ewentualne sprawdzenie przez niezależnych specjalistów” – opisuje programista.

Kod losuje z kapelusza?

Jaka jest główna wada oprogramowania? „Przede wszystkim jest ono scentralizowane. Jaki jest w tym problem? Mówiąc najprościej i obrazowo – w tym rozwiązaniu muszę zaufać, że po stronie serwera wszystko jest tak jak mi napisało Ministerstwo. Jest to kluczowy element działania aplikacji, ale jednocześnie nie mam żadnej możliwości sprawdzenia czy tak jest naprawdę. Na serwerze może być odpalony kod, który odpowiedź na kluczowe pytanie czy miałem kontakt z zakażonym losuje sobie z kapelusza” – napisał Jasisz.

Internauci natomiast obawiają się, że przy pomocy aplikacji rząd będzie ich „szpiegował”. Obowiązek instalacji na pewno spotkałby się z nieprzychylnym przyjęciem ze strony społeczeństwa.

Źródło: jasisz.github.io, DGP

Za: Najwyższy Czas! (6 listopada 2020)

 


 

.