Walka z Covid-19 przybiera na tempie. Pod pretekstem ograniczenia transmisji wirusa zamykane są kolejne dyscypliny naszego życia. Ze sferą religijną włącznie. Po doświadczeniu ograniczeń z „żółtych” i „czerwonych” stref, przyszedł czas na jeszcze bardziej dotkliwe restrykcje. I – niestety – wszystko wskazuje na to, że rząd niebawem ogłosi całkowite zamknięcie świątyń.
Czy katolicy po zabraniu im możliwości wspólnotowego przeżywania tajemnicy Wielkiej Nocy, po zamknięciu im przed nosem cmentarzy na okres uroczystości Wszystkich Świętych, teraz zostaną odarci ze świąt Bożego Narodzenia?
Niestety kolejne liczby zakażeń jakimi posługuje się rząd i obrana taktyka izolacji społeczeństwa na to wskazują. Chyba, że w stosunkowo krótkim czasie dojdzie do zatrzymania wirusa (lub mówiąc inaczej, do zatrzymania dość kreatywnej polityki statystycznej). Bo nie jest tajemnicą, że sposób kwalifikacji, testowania i raportowania osób zakażonych i chorych ulega zmianom, co rozmywa faktyczny obraz epidemii, multiplikując przy tym poczucie zagrożenia. Droga walki została jednak wybrana i – chcąc czy nie – będziemy jej ofiarami. Także w sferze życia religijnego.
Już od soboty 7 listopada 2020 roku rząd wprowadza bowiem kolejne ograniczenia ilości wiernych w kościołach. Przypomnijmy, w żółtej strefie był to przelicznik 4m kwadratowe na osobę, w czerwonej zaś 7. Teraz na jednego wiernego ma przypadać aż 15m kwadratowych.
Jeśli sięgniemy pamięcią nieco wstecz, to taki limit wiernych był wprowadzony w czasie wychodzenia z „wiosennej fali”, po tym jak kościoły w praktyce niemalże zamknięto – bo jak inaczej nazwać możliwość uczestniczenia w liturgii tylko 5 osób?
Wiosenna lekcja wskazuje jednak na to, że rząd nie cofnie się przed zamknięciem świątyń. A już dziś i tak mamy wyśrubowany limit wiernych. Dla wyobrażenia skali – w średniej szacunkowej świątyni, liczącej 750 m2 będzie mogło przebywać 50 wiernych (przy dotychczasowym limicie 7m2 na osobę było to 107 osób). A premier Mateusz Morawiecki wyraźnie wskazał, że jeśli liczba zakażeń nie zmaleje, to czeka nas „narodowa kwarantanna” – czyli nieco dumniej brzmiący z nazwy, ale równie dotkliwy lockdown.
Czy wówczas czeka nas też „narodowe zamykanie kościołów” czy „tylko” wprowadzony zostanie uspakajający nastroje limit 5 osób? Kiedy to nastąpi i czy zagrożone są święta Bożego Narodzenia? Pytań jest wiele, prognozy są złe, a kalendarz – nieprzychylny. Obecny limit wiernych został nałożony do 29 listopada (z możliwością przedłużenia). Za kilkanaście dni należy się spodziewać kolejnej decyzji rządu – jeśli „wirus nie odpuści”, kościoły zostaną bardziej zamknięte i to jeszcze przed 29 listopada. Na jak długo?
Znów wróćmy do wiosny. 24 marca 2020 rząd wprowadził restrykcyjne ograniczenia w przemieszczaniu się, w transporcie zbiorowym. „W pakiecie” dodano 5 – osobowy limit wiernych. Miał obowiązywać do 11 kwietnia. Został przedłużony do 19 kwietnia. Jednak kościelny lockdown w wersji miękkiej (15m kwadratowych na osobę) trwał do 17 maja.
Jeśli teraz spojrzymy na rządowe liczby i statystyki z ostatnich dni, wniosek wydaje się bardzo jasny – rozpoczęta 7 listopada walka z wirusem „na pół ostro”, w trzeciej dekadzie listopada zostanie rozszerzona i wiele wskazuje na to, że podjęte wówczas ograniczenia obejmą Boże Narodzenie. Można bowiem spodziewać się, że okres lockdownu będzie trwał 4 tygodnie… Chyba, że polityka izolacji społeczeństwa wcześniej przyniesie efekt lub społeczeństwo przechoruje wirusa i poziom zakażeń spadnie samoistnie.
Także sygnały płynące z Kościoła nie napawają optymizmem. To np. już odwołane świąteczne celebracje papieskie z udziałem wiernych, czy – na lokalnym podwórku – już odwołane (w niektórych diecezjach) tegoroczne wizyty duszpasterskie. Wszystkiemu towarzyszy głos hierarchów, by z pokorą podporządkować się rządowym wytycznym.
Wiele wskazuje na to, że trzeba przygotować się na inne święta. Cóż, w tym roku nawet „Kevina” jedna z telewizji wyemitowała 1 listopada…
Marcin Austyn