Z przerażeniem patrzę jak w reżimowych telewizjach gadające głowy z respiratorami w tle przekonują o zagrażającym naszemu bezpieczeństwu patogenie SARS-COV-2. Jak przez wciskanie mitu o grożącej nam zagładzie pierze się mózgi Polakom bez większych przeszkód. Jak internetowi atencjusze porównują bezużyteczne maseczki do pasów bezpieczeństwa w samochodzie, a Główny Inspektor Koronaterroru wysyła setki tysięcy Polaków do domowego aresztu. Poza tym, że koronawirus ma branie w mainstreamie i dorobił się setek tysięcy memów, to spośród pozostałych wirusów, z którymi żyjemy od dawna, nie wyróżnia się niczym nadzwyczajnym. No może poza tym, że propagandą, która wyrosła wokół niego, globalny establishment pozbawiony zdrowego rozsądku rujnuje gospodarkę, a zwłaszcza szpitalnictwo!
Garść faktów
Rozmawiałem ze znajomym lekarzem*, który przybliżył mi jak koronawirus uśmierca Polaków i rujnuje szpitalnictwo w Polsce. Relacja doktora jest przerażająca. I na wszelki wypadek zaznaczam: ten lekarz nie należy do grona fabrykantów „teorii spiskowych”. Nie kwestionuje szczepionek. Nie jest propagatorem leczenia alternatywnego. Nie sprzedaje witaminy lewo czy prawoskrętnej. Jest jednym z tysięcy lekarzy w Polsce, który ma serdecznie dość „korona-ściemy”, ponieważ przekonał się, że to nie Covid-19 masowo prowadzi ludzi do piachu, ale głupota bezdusznych polityków i inspektorów-koronaterrorystów.
Przypadek numer 1.
Zamknęli cały oddział, na którym pracuje mój rozmówca. Dostał kwarantannę, tak jak jego dwaj koledzy-lekarze. Ci dwaj mają „koronę”. Przynajmniej tak wynika z testów PCR, które zdaniem genetyków… nie nadają się do badania koronawirusa. Ale wracajmy do opowieści lekarza. No strach się bać, pomyślałem z przekąsem. Dwóch lekarzy chorych? I tak oto między mną a doktorem wywiązała się rozmowa.
– Mają jakieś objawy? – zapytałem o lekarzy dotkniętych Covidem.
– Nie. Poza tym, że jeden ma zapalenie zatok, a drugi stracił czucie w zębach.
– Czyli są objawy. Ale jakieś dziwne…
– To „objawy” po zbyt głębokim wepchnięciu patyczka do nosa. Naruszyli nerw…
– Żartujesz?
– Niestety nie żartuję. To nie jest przypadek odosobniony. Patyczek, którym robi się wymaz, jest długi i mimo obecności wacika na szczycie jest naprawdę ostry. Wsadzają go w nosogardziel. To naprawdę bardzo blisko mózgu. Przy samych zatokach. Dwaj koledzy-lekarze zaraz po wymazie mieli silne bóle głowy. Obu uszkodzono nerw trójdzielny na wysokości zatok… Ja miałem to szczęście, że „tylko” bolała mnie głowa.
– Brzmi strasznie.
– Jednemu z nich wyszło na tomografii, że ma uszkodzenie gałązek nerwu na ścianie zatoki. Wymaz miał robiony ponad miesiąc temu. Do dziś nie czuje zębów.
– Uczucie jak po znieczuleniu o stomatologa?
– Tak, tylko że po wizycie u stomatologa czuje się zęby po kilku godzinach. On nie czuje zębów już ponad miesiąc.
– A co z drugą osobą?
– Już od ponad miesiąca cierpi na „zapalenie zatok”. A czym się objawia zapalenie zatok, to chyba wiesz…
Przypadek 2.
W jednym ze Szpitali Wojewódzkich wymazy robią inaczej niż w miejscu pracy mojego rozmówcy.
– Tam patyczek najpierw wsadzają do gardła, a potem ten sam od razu do nosa – tłumaczy. Od medyka dowiaduję się, że co prawda patogeny pojawiają się „wszędzie”, to jednak są takie, które mogą doprowadzić do śmierci jeśli tylko pojawią się w niepożądanym miejscu.
– Tłumacząc na język zrozumiały dla każdego, w jamie ustnej mogą znajdować się patogeny, których obecność w bliskiej odległości od mózgu, a takim miejscem bez wątpienia są obszary przy zatoce klinowej i czołowej, może prowadzić do zapalenia opon mózgowych, a w konsekwencji do śmierci. Zwłaszcza, że z ust do nosa przenosi się na patyczku niezmierzone ilości patogenów – mówi mój rozmówca.
Przypadek numer 3.
Od pół roku gabinety lekarzy rodzinnych są zamknięte na trzy spusty. To jedna z restrykcji, którą wprowadzono w ramach walki ze „śmiertelnym” wirusem. Teraz jedyna możliwość, żeby pacjent zasięgnął konsultacji u medyka pierwszego kontaktu, to rozmowa telefoniczna. A to rzecz jasna rodzi kolejne patologie.
– W ubiegłym tygodniu przyszedł do mnie pacjent. Odesłał go do mnie lekarz rodzinny sugerując, że chory mężczyzna ma… zaawansowaną rwę kulszową – opowiada mi lekarz. – Proszę, by pacjent usiadł. Nie ma szans. Nie rusza nogą i na nogę nie staje. W ogóle cud, że udało mu się do mnie doczłapać. Okazało się, że od czterech tygodni ma złamane udo. Tylko skąd miał to wiedzieć, skoro lekarz rodzinny „badał” go przez telefon?
Jeśli już mowa o objawach przy Covid-19 to można wymienić te, który występują przy grypie.
– Bóle głowy, gorączka, kaszel… Standard – wylicza lekarz. Większość z nas przynajmniej raz w życiu przechodziła grypę. Żyjemy, poruszamy się i jesteśmy. A to, że osoby obciążone chorobami wieńcowymi, zaawansowanymi cukrzycami czy w bardzo podeszłym wieku umierają z koronawirusem w organizmie, nie jest niczym nadzwyczajnym.
– Co w tym dziwnego, że osoby starsze i bardzo chore umierają na Covid? Przecież dla osób obciążonych chorobami i bardzo starych każdy patogen może okazać się gwoździem do trumny. Poza tym, śmiertelność na Covid-19 jest marginalna, a o wiele bardziej niebezpieczna zdaje się być zwykła grypa czy bostonka – mówi doktor. Bostonka? Wiem coś o tym. Choroba upierdliwa i sprawiająca ból. Doprowadzające do pasji swędzeniem kończyn i twarzy. Do tego gorączka dochodząca do 40 stopni. Ból w gardle tak silny, że nie sposób przełknąć kromki z masłem.
Nie przeczę, że są osoby, które ciężko przechodzą zakażenie koronawirusem, ale nie jest to zjawisko proporcjonalne do medialnej propagandy, która towarzyszy temu patogenowi. „Walka” z nim nie może być usprawiedliwieniem dla dorzynania szpitalnictwa i gospodarki.
Przejdźmy dalej.
Przypadki numer 4, 5 i 6.
Doktor tłumaczy, że lekarze i pielęgniarki z nim pracujące lądowały na kwarantannie już kilka razy. A to, jak łatwo się domyślić, kończy się zamykaniem oddziałów, a nawet całych szpitali.
– Szpitale w S****** i w M***** już są pozamykane. Do tego ma dojść zamknięcie oddziału neurochirurgii w szpitalu wojewódzkim. Będziemy bez neurochirurgii w całym regionie. Już dziś wywożą pacjentów z neurochirurgii do szpitali położonych w innym województwie. Zamknięte szpitale działają tylko w trybie ostrym, czyli w praktyce nie działają wcale – opowiada lekarz, który po raz kolejny prosi mnie o zachowanie anonimowości.
Zamknięcie oddziałów, a nawet całych szpitali to w praktyce wyrok śmierci na poważnie chorych pacjentów.
– Wiosną tego roku, gdy wszystkich sparaliżowały doniesienia medialne o koronawirusie, doprowadzono do śmierci jednego z pacjentów. Dostał zawału. Przyjechała do niego karetka, ale nigdzie nie został przyjęty, bo wszyscy bali się, że ma… koronawirusa, albo, że sam może się go nabawić w szpitalu. Pacjent zmarł… na zawał. Więcej? – pyta mnie lekarz.
– Mów dalej.
– Jest początek kwietnia. Chłopak w wieku dwudziestu kilku lat dostaje ataku padaczkowego. Pracownicy karetki przyjeżdżają na miejsce. Mierzą pacjentowi temperaturę. Ma gorączkę. Obawiając się, że gorączkę wywołał „śmiertelny” koronawirus, nie przyjęto chłopaka na neurologię. Zmarł w domu. Rodzice do dziś nie mogą pogodzić się ze śmiercią syna.
– Przecież to jest jawne łamanie przysięgi Hipokratesa!
– Ty to powiedziałeś…
Mój rozmówca na tym nie poprzestaje. Przytacza przypadek starszego pana.
– Miał ponad 90 lat. Od wielu miesięcy nie wychodził z domu. Nabawił się silnego zapalenia płuc. Przyjechała po niego karetka. W szpitalu stwierdzili, że to nie Covid i odesłali go do domu – opowiada lekarz.
– Nie Covid, ale jednak zapalenie płuc! – odpowiadam.
– No właśnie. Kiedyś starszy pacjent, w bardzo kiepskim stanie, z ostrym zapaleniem płuc, z miejsca zostałby odesłany na oddział interny. Teraz trzeba mieć Covid…
– Jak skończyła się ta historia?
– Po dwóch dniach pan Zbyszek już się nie obudził. Rodzina usłyszała, że powodem śmierci był… Covid.
– Ta sprawa śmierdzi na kilometr. Z podobnym przypadkiem spotkałem się w związku ze śmiercią dziadka przyjaciela. Dopiero po tym, gdy zmarł, rodzina dowiedziała się, że powodem zgonu było… zakażenie koronawirusem.
– Pan, o którym ci mówiłem, nie zmarł na żadnego koronawirusa. Miał zapalenie płuc, a wirusa – jeśli już – to nabawił się, gdy dwa dni przed śmiercią wożono go od Annasza do Kajfasza, czyli z oddziału na oddział. Gdyby został przyjęty na internę, prawdopodobnie dziś byłby zupełnie zdrowy.
Przypadek numer 7.
A teraz przypadek telewizyjny, niezwiązany z doświadczeniami mojego rozmówcy. Wczoraj włączyłem w sieci (nie mam kablówki) TVP Info. Patrzę, a tam dwaj panowie kamerkami internetowymi połączeni z Woronicza. Jeden to jakiś artysta, a drugi… sam nie wiem. Jakiś typek. Obaj mieli „koronę”. Redaktor pyta o objawy Covid-19. Dopytuje się o zmiany w płucach, wysoką gorączkę. Ewidentnie liczy na mrożącą krew w żyłach historię. Na nieszczęście propagandystów wszystko szło na żywo. I ciach, obaj goście relacjonują przebieg choroby: „jedynym objawem było to, że siedziałem zamknięty w czterech ścianach”, „byłem trochę osłabiony, miałem temp. 36,1 i źle mi się zaciągało papierosem”. Redaktor próbował skierować rozmowę na inny tor. Nie było mu łatwo.
Tyle na temat „objawów” Covid-19. Jak widzicie najpoważniejsze z nich, o których nie ma mowy w mediach głównego ścieku, są wywołane działaniem nieumiejętnych diagnostów, a zwłaszcza chorą polityką polskich władz i Głównego Inspektora Koronaterroru. W wyniku zaserwowanego nam łajdactwa, kryjącego się pod nazwą „pandemia”, umierają ludzie, którym w imię walki o zdrowie Polaków odmawia się odpowiedniej opieki lekarskiej. O tym jednak w reżimowych mediach już nie usłyszycie.
Jacek Międlar