Oto Lech Wałęsa nie jest już jedynym żyjącym polskim noblistą. Obok niego stanęła Olga Tokarczuk i od razu stały się lepiej widoczne pewne jej koncepcje i osądy. Najwięcej chyba kontrowersji wzbudziła jej opinia, gdzie przyznaje, że Polacy byli właścicielami niewolników, kolonizatorami i antysemitami.
Tak by wynikało z jej słów, w których oznajmia to wszystko w pierwszej osobie liczby mnogiej: „Tymczasem robiliśmy straszne rzeczy jako kolonizatorzy, większość narodowa, która tłumiła mniejszość, jako właściciele niewolników czy mordercy Żydów”.
Użycie zaimka „my” może wskazywać, że traktuje te wyznania także jakoś osobiście. Nie wiem jakie przesłanki i wiedza o historii swoich przodków skłania panią Olgę do czynienia takich rachunków sumienia. Jeśli czyni to mając na względzie wyłącznie własnych bliskich to jest to tylko jej sprawa, ale wtedy niepotrzebnie epatuje tym cały kraj, a nawet i Europę. Jeśli zaś w jakiś dziwny sposób, kierując się nie wiadomo czym, chce zabierać głos za cały naród i wszystkich Polaków to tutaj nie ma zgody na takie bezpodstawne obrzucanie błotem polskiej wspólnoty.
Weźmy pod rozwagę te jej twierdzenie o Polakach jako właścicielach niewolników. Zapewne doszła do takich konkluzji zajmując się przez wiele lat studiami nad stosunkami panującymi około 300 lat temu na dalekim Podolu i przygotowując się do pisania tej swojej powieści „Księgi Jakubowe” . Popełnia jednak tu ona od razu dwa błędy. Po pierwsze, pańszczyźniany chłop nie był niewolnikiem, a zakres wzajemnych relacji z właścicielem folwarku określał rodzaj kontraktu oraz prawo zwyczajowe. Te relacje, w stosunku do tego co było w krajach ościennych, musiały nie być najgorsze, skoro problemem dla Rosji, w tych czasach, było zbiegostwo poddanych do Rzeczpospolitej. W Rosji właściciel, szlachcic, mógł chłopa sprzedać bez ziemi, zesłać go na katorgę, jak też nawet pozbawić życia. W Rzeczpospolitej takich praktyk nie było.
Po drugie, Tokarczuk popełnia także błąd konstruując układ: szlachcic, Polak – właściciel folwarku i kolonizator oraz Rusin-chłop – ów „niewolnik”. Największymi właścicielami dóbr na Podolu czy Wołyniu byli potomkowie ruskiej prawosławnej szlachty, a nie żadni Polacy. Taki przykład; najbardziej chyba oskarżany o różne bezeceństwa wobec swoich „niewolników” i jednocześnie największy kresowy magnat, Jarema Wiśniowiecki był potomkiem Rurykowiczów, prawosławnych kniaziów i sam urodził się w tej wierze, którą potem zmienił. Nie da się go zatem uważać za etnicznego Polaka. Widzimy, że ten jej wymysł o Polakach jako właścicielach niewolników nie ma wiele wspólnego z prawdą. Na dodatek, chłop na Rusi podlegał takim samym prawidłom systemu pańszczyźnianego jak i chłop w typowo polskich częściach Rzeczpospolitej, a nawet na Rusi były one jakby łagodniejsze. O jakim zatem „kolonializmie” może tu być mowa?
Jest jednak jeszcze jeden, o wiele bardziej istotny, aspekt tej sprawy, który decyduje o tym, że jest ona wyjątkowo krzywdząca i obraźliwa dla każdego Polaka. Pozostawmy na boku te sprawy Podola sprzed 300 laty, a zajmijmy się czasami o wiele bardziej współczesnymi, gdzie żyją jeszcze bezpośredni świadkowie i ludzie którzy tego doświadczyli. W poszukiwaniu panów i niewolników nie musimy się cofać aż o 300 lat i wędrować na Podole.
Takie relacje miedzy ludźmi, że jedni byli panami a drudzy niewolnikami, istniały kilkadziesiąt zaledwie lat temu na obecnych ziemiach polskich. A stało się to za sprawą podbicia II RP przez Niemców i wprowadzenia ich porządków, które pozbawiały Polaków wszelkich praw, ustanawiały rodzaj apartheidu (Nur für Deutsche), zaś z ludzi czyniły niewolników, których część zwyczajnie wyłapywano i wywożono do niewolniczej pracy w obozach, przemyśle i gospodarstwach rolnych.
Było to niewolnictwo rzeczywiste, a nie żadne wydumane i ci ludzie musieli nawet nosić odpowiednie oznaczenia na ubraniach, zaś kontakty intymne z rasą panów (Herrenvolk) były, także pod karą śmieci, zabronione. Sytuacja tych niewolników była, pod pewnymi względami, jeszcze gorsza, niż w starożytnym Rzymie. Wszyscy polscy niewolnicy byli uważani za istoty nie w pełni ludzkie (Untermensch – podludzie).
Na terytoriach podbitych już nawet 12 letnie dzieci kierowano do pracy, zaś uchylanie się od niej groziło pojmaniem z łapance i wywiezieniem do niewolniczej pracy w Niemczech. Takie były realia.
Ta przerażająca rzeczywistość dotykała wszystkich Polaków jacy znaleźli się pod niemiecką władzą. Miliony z nich wykonywały niewolniczą pracę w Rzeszy niemieckiej.
Przez prawie sześć lat, takim niewolnikiem był mój ojciec. Tak, jestem potomkiem niewolnika. Mojej mamie kilka razy, wręcz cudem, udało się uniknąć pojmania w łapance i wywiezienia do Rzeszy. Nie jestem w Polsce żadnym wyjątkiem, gdyż takich jak ja, dzieci i wnuków niewolników III Rzeszy, jest pewnie w Polsce nawet większość.
I teraz wychodzi pani Tokarczuk i mówi, że my Polacy powinniśmy się zmierzyć z tym, że byliśmy właścicielami niewolników. To także i mnie dotyka osobiście. Jak ona śmie coś takiego nam mówić?
Jakże o wiele bardziej pozytywnie, w tej konkretnej sprawie, wygląda niemiecki autor Arno Giese, który napisał książkę „Niewolnicy III Rzeszy w literą P”. Tak oto zadedykował swoje dzieło: „Byłym polskim niewolnikom z literą „P”, robotnikom przymusowym z lat 1939-1945 opracowanie to poświęcam. Proszę przyjąć je jako moje osobiste przeprosiny wszystkich pokrzywdzonych przez ociemniałych hitlerowską ideologią ludobójstwa przedstawicieli mojego Narodu.” Arno Giese jest mi o wiele bardziej bliski niż pani Tokarczuk i bardziej też go szanuję.
Publicysta i literat Piotr Bratkowski, pisząc w jednym z tygodników o biografii Tokarczuk, użył w tekście takiego stwierdzenia: „była prymuską”. I to jest dla mnie klucz do zrozumienia tej postaci. Bycie prymusem przytrafia się uczniom i nie musi powodować następstw, ale gdy zbyt długo jest się tym prymusem, to wówczas może dojść do zmian w osobowości i niemożności uwolnienia się od stałego już wypełniania tej roli. Prymus zaczyna wręcz wyprzedzać oczekiwania nauczyciela, mówi tylko to co, według niego, nauczyciel od niego oczekuje, co mu się powinno spodobać i za co można oczekiwać nagrody. I to właśnie, moim zdaniem, mogło przytrafić się pani Tokarczuk. Czy teraz, kiedy już żadna wyższa nagroda nie może jej spotkać, zmieni ona swoje podejście? Ja w to wątpię.
Stanisław Lewicki