Opowieść o dramacie kresowych rodzin na Wołyniu.
Pojechałem do Ostródy na spotkanie z Wołyniakami. Zanim trafiłem na wieczorne spotkanie na plebanii księdza proboszcza Romana Wiśniowieckiego, ostródzkiego dziekana, nagrałem dla archiwum IPN rozmowę z panią Wandą Mroczek.
Już po kilku minutach wiedziałem, że to nie jest osoba egzaltowana, skłonna do przesady, pożądająca zemsty za krzywdy swoje i bliskich. Mówi jak było, bez literackich ozdobników. Ma silne poczucie sprawiedliwości i pragnienie upamiętnienia tych, którzy niewinnie umierali, męczeńską śmiercią. Zanim rozpoczęliśmy rozmowę o rodzinnej historii, pani Wanda zaprowadziła mnie pod mur cmentarza ewangelickiego.
Przy wejściu, kilkadziesiąt centymetrów od podłoża, blisko ulicy wisi tablica wołyńska upamiętniająca ofiary ukraińskich ludobójców. Samochód jeden za drugim, nie ma mowy, żeby się skupić. Nie ma mowy, żeby przed tablicą zorganizować spotkanie rocznicowe ad memoriam. – Czy to się godzi, panie Piotrze? Mamy w Ostródzie parki i piękne tereny zielone. Tam umieszczone są tablice historyczne. A nasza wołyńska? Podobno jest w takim miejscu, bo ważna osoba z władz samorządowych, narodowości ukraińskiej, nie chciała, „by ją nadmiernie eksponować”, bo to by „raniło jej wrażliwość”. A gdzie wrażliwość nasza, wrażliwość ofiar zbrodni?
Chleb jak z Pólka
Zanim rozpoczęliśmy rozmowę, pani Wanda poczęstowała mnie chlebem własnego wypieku. Choć mieszka na osiedlu spółdzielczym i dobrego ostródzkiego chleba nie brakuje w promieniu 200 metrów, sama piecze znakomity chleb, drożdżówki i babki, a największą przyjemność sprawia jej częstowanie nimi gości. Gdy gości brakuje, idzie ze smacznymi podarunkami „na miasto”, do znajomych, na przykład do księdza dziekana, którego bardzo szanuje. Pomyślałem, że to charakterystyczny rys mentalności i obyczajowości kresowej, która już, niestety, u nas zamiera. Szkoda.
Ten chleb to dla pani Wandy także zapach i wspomnienie dzieciństwa, choć tak bardzo poranionego i naznaczonego lękiem. Wiadomo, „kraj lat dziecinnych, on zawsze zostanie piękny i czysty jak pierwsze kochanie”. Nawet jeśli działo się to, co się działo w rodzinnym Pólku pod Międzyrzecem, w województwie wołyńskim.
Wanda urodziła się w Pólku w 1940 roku, w święto Wniebowzięcia NMP, czyli na Matki Bożej Zielnej, jak się mawiało w Pólku, albo Matki Bożej Zwycięskiej, bo to przecież była 20. rocznica odparcia bolszewików spod Warszawy. Pani Wanda uważa, że Matka Boża w sposób szczególny opiekowała się nie tylko nią, ale całym rodzeństwem, maleństwami od Mroczków, bo inaczej trudno wytłumaczyć, jak uszli żywi, jak ojcu udała się brawurowa ucieczka spod ukraińskiej siekiery. Niestety, bliska rodzina Mroczków nie miała tyle szczęścia.
Józef Mroczek pochodził z Lubelskiego, mama Antonina z domu Olszewska była „tutejsza”, z Kolonii Buda. Pobrali się w 1936 roku. Najpierw urodziła się Danusia, potem Halinka, potem Wandzia, po niej jeszcze Antoś, na końcu – już „na Zachodzie”, Alinka. Mroczkowie żyli z tego, co dała ziemia na gospodarstwie rodzinnym w Pólku. – Chleba nie brakowało, rodzice daliby dzieciom wszystko – mówi pani Wanda.
Była niedziela
28 marca 1943 roku. Kilku „zdrożonych” Ukraińców weszło do domu Maciągów w Pólku, żeby zapytać o drogę. Feliks Maciąg był szwagrem Józefa, mężem jego siostry Józefy. Obie rodziny wzajemnie się wspierały. „Zdrożeni” Ukraińcy rozejrzeli się po izbie i jeden z nich, zamaskowany, zaczął bić Feliksa twardym drewnianym wałkiem po głowie. Źona Feliksa rozpoznała ten wałek. Czasem go pożyczała od ukraińskich sąsiadów, gdy był w domu większy wypiek. Bandyta bił tak długo, aż zabił. Nastoletnie dzieci wyły ze strachu, patrząc na śmierć ojca. Teraz bandyci wyciągnęli broń i zabijali po kolei: Olę, lat 17, Leosię, lat 15, Władzia, lat 13, Tereskę, lat 5. Ciężko ranili w pierś i głowę 19-letniego Mietka, który próbował bronić bliskich. Ranili matkę zamordowanych dzieci. Przekonani, że matka i Mietek nie żyją, wyszli na zewnątrz i podpalili dom. W trakcie pożaru odeszli, więc matka z Mieciem wydostali się i resztką sił dotarli do Międzyrzeca. Przeżyli, ale ich dalsze życie zostało przedzielone żelazną linią na pół: przed niedzielą 28 marca i po niej.
Dlaczego bandyci upatrzyli sobie dzień Pański na zbrodnię? Historycy odpowiadają, że tego dnia Polacy zbierali się w kościołach i można było ich więcej zabić, tak jak w „krwawą niedzielę” 11 lipca 1943 roku, która na zawsze przejdzie do historii Polski. Ale jak wytłumaczyć sąsiada bandytę z wałkiem w pogodną niedzielę lipcową? O co mu chodziło? O „wolną Ukrainę” czy o pole Feliksa Maciąga po sąsiedzku?
Ojciec ratuje życie
Niedługo po tym krwawym wydarzeniu bandyci znów przyszli „na rekonesans” do Pólka. Zaszli do Władysława Mroczka, stryja Wandzi. Był tam także Józef, jej ojciec.
Bandyci mieli broń palną, ale najpierw użyli prostych końskich naszelników, zrobionych z łańcuchów. Przynieśli je od sąsiada Władysława, Ukraińca.
Mogli zabić braci od razu, ale postanowili ich najpierw udręczyć i przerazić. To był taki banderowski, mroczny „ceremoniał”.
Cierpienie ofiar sprawiało im przyjemność. Bili łańcuchowymi kantarami po głowach. Bracia zasłaniali się, jak mogli. Zalanym krwią, kazali wyjść na podwórko, by dokończyć „zabawy”. Przeliczyli się. Pragnienie życia i lęk o bliskich sprawiły, że w braci wstąpiły nowe siły. Jednym spojrzeniem porozumieli się. Władek wyskoczył przez okno. Józef popchnął zdumionych bandytów i wypadł przez drzwi. Zaczęli uciekać w dwie różne strony, żeby zdezorientować morderców.
Niemiecka odpowiedzialność
Władek dotarł do niemieckich koszar w Niewirkowie i złożył Niemcom meldunek o napadzie. Niewiele ich to obeszło. Chyba mieli instrukcje, żeby się „nie mieszać”. Jednak broń bandytów była niemiecka. Uzbroili ich po zęby, jako swoich milicjantów. Tymczasem, zgodnie z konwencją haską, byli odpowiedzialni za bezpieczeństwo ludzi na okupowanym przez siebie terenie. Dlaczego nie żądamy od Niemców odszkodowań za dziesiątki tysięcy Polaków zamordowanych pod ich okiem, pod ich administracją, bez pomocy z ich strony? Dlaczego nie żądamy rachunku od tych, którzy uzbroili Ukraińców i którym oni służyli?
Niemcy obłudnie tłumaczą, że banderowcy byli tak okrutni, że nawet Niemcy się ich bali i nie mogli nic poradzić. Niejeden „badacz”, mieniący się polskim historykiem, powtarza te niemieckie kłamstwa. A przecież znamy przypadek z Podola, z lutego 1944 roku, gdy polską wieś ocaliło tylko to, że polski nauczyciel mówiący dobrze po niemiecku dotarł do niemieckiego pododdziału za wzgórzem i skłamał, mówiąc, że „sowieccy partyzanci napadli na naszą wieś”. Dwa czołgi grzały właśnie silniki. Nauczyciel wskoczył na pierwszy jako przewodnik. Te dwa czołgi i kilkunastu niemieckich piechurów w kilkanaście minut wytłukło „sowieckich partyzantów”, czyli banderowskich bandziorów i wspierającą ich czerń. Czy wieś ocalałaby, gdyby nauczyciel powiedział Niemcom, kto naprawdę atakował? Czy Niemcy przepraszali Ukraińców następnego dnia za pomyłkę? Myślę, że to bardzo prawdopodobne.
Wieś Huta Stepańska broniła się przed bandytami przez wiele dni. Tam się zgromadziło kilka tysięcy polskich uciekinierów z sąsiednich wsi. Niemcy to „przeoczyli”? Nie. Kiedy tabory z Huty Stepańskiej ruszyły w odwrocie w kierunku Sarn, po drodze była bocznica kolejowa, na którą Niemcy wtoczyli wagony dla chętnych na roboty do Niemiec. Przypadkiem?
Za pomoc Lachom
Bandyci przyszli jeszcze raz do Pólka, w tym samym roku. Dostali wiadomość, że dwóch Ukraińców współczuje Polakom i ostrzega ich przed niebezpieczeństwami. Banderowcy zamordowali ich. Przedtem jednemu obcięli język i powiesili go na żurawiu od studni z kartką, że to czeka wszystkich, którzy pomagają Lachom. Takich sprawiedliwych sąsiadów było wtedy więcej, więc nie oceniajmy Ukraińców en bloc. Potępiajmy ludobójców i tych, którzy czczą ludobójców, stawiając im pomniki. Nie potępiajmy całego narodu.
* * *
Zwracam się do władz samorządowych Ostródy, by uszanowały wrażliwość pani Wandy i innych poranionych Wołyniaków. Ta tablica powinna znaleźć lepsze, godne miejsce. Przy okazji warto poprawić nieco jej treść. Dziękuję księdzu dziekanowi Romanowi Wiśniowieckiemu, że zatroszczył się o grupkę ostródzkich Wołyniaków. Będą się spotykali na gościnnej plebanii, by uratować tyle pamięci o wołyńskiej i podolskiej tragedii, ile się jeszcze da. Wspierajmy ich w tej misji.
Piotr Szubarczyk, IPN Gdańsk