Aktualizacja strony została wstrzymana

Epitafium dla Jana Kobylańskiego – Stanisław Michalkiewicz

27 marca, w wieku 96 lat, zmarł w Montevideo w Urugwaju Jan Kobylański. Był człowiekiem zamożnym, właścicielem wielu przedsiębiorstw, zatem był materialnie niezależny. Miało to pewne znaczenie, bo gdyby tak nie było, Jan Kobylański być może byłby bardziej podatny na różne sezonowe mody. Tymczasem materialna niezależność sprawiła, że był na te mody zupełnie niewrażliwy, co z kolei spowodowało wściekłą kampanię przeciwko niemu ze strony środowisk totalniackich, które od rewolucji bolszewickiej w Rosji w roku 1917, usiłują narzucić całemu światu swój sposób myślenia i sprowadzić do poziomu swego łajdactwa. Zaczęło się, jak zwykle w takich przypadkach, od artyleryjskiego przygotowania w wykonaniu tzw. „dziennikarzy śledczych”. Używam tego określenia w cudzysłowie, bo w odróżnieniu od prawdziwych dziennikarzy śledczych, w tej branży roi się od konfidentów tajnych służb, którzy realizując ich zlecenia, zlecane z kolei kontrolującym tajne służby panom gangsterom, albo zagranicznym centralom wywiadowczym, które w ten sposób realizują na terenie Polski, albo na terenie międzynarodowym, szkodliwe dla Polski i Polonii przedsięwzięcia. Kolaboracja „dziennikarzy śledczych” z bezpieczniakami wygląda mniej więcej tak, że oficer prowadzący podsuwa takiemu czy takiej jakieś „materiały” i powiada: „pani Aniu, ma pani tutaj gotowca, niech no pani opisze to własnymi słowami, dodając trochę dramatyzmu, jak to pani świetnie potrafi, a my się postaramy, żeby dostała pani nagrodę Pulitzera, a w ostateczności – nagrodę TVN.” No i pani Ania, a także jej koledzy rodzaju męskiego, zabierają się do roboty i publikują niesłychane rewelacje, na podstawie których bezpieka, na oczach telewizyjnych kamer, które oczywiście zawsze, nawet tam, znajdują się przypadkiem, ląduje śmigłowcami na pokładzie promu na pełnym morzu i aresztuje tam jegomościa wskazanego do odstrzału nawet nie z powodu jego samego, tylko po to, by rykoszetem porazić wiceministra obrony, żeby w ten sposób wyprostować ścieżki faworytowi Wojskowych Służb Informacyjnych, które chciały dorwać się do konfitur związanych z handlem bronią.

W przypadku Jana Kobylańskiego sięgnięto do czasów okupacji, zarzucając mu, że nie był więźniem Oświęcimia, że zakapował jakąś żydowską rodzinę, a wreszcie – że nie jest żadnym Janem Kobylańskim. Pikanterii dodaje temu okoliczność, że odkrycia, jakoby Jan Kobylański nie był Janem Kobylańskim dokonała Hanna Recman, która nie była żadną „Hanną Recman”, tylko tak naprawdę – Hanną Woysław, a może jeszcze inaczej, ale jeśli nawet, to to nazwisko już „wieczysta noc powlekła”. W przygotowaniu artyleryjskim wzięli udział tajni współpracownic z SB – Jerzy Baczyński, który tak naprawdę nazywał się Sroka i Daniel Passent, którego rodowe nazwisko też było trochę inne – ale mniejsza z tym. Oprócz tych dwóch tajnych współpracowników w ostrzale uczestniczyli dziennikarze i działacze nie zdemaskowani w charakterze konfidentów – ale musimy brać tu pod uwagę okoliczność, że konfidenci UOP, czy WSI już żadnej lustracji nie podlegają, bo to były służby „Polski Niepodległej”, ale niezależnie od tego wiele karier wskazuje, że tego rodzaju kontakty musiały mieć miejsce. Nie tylko zresztą w środowisku dziennikarskim, ale i wśród niezawisłych sądów, które tak długo „rozpoznawały” skargi, jakie Jan Kobylański skierował przeciwko swoim oszczercom, aż się wszystko „przedawniło”. Czy stało się to przypadkiem, czy też z powodu szczególnej „zawiłości sprawy”, czy na rozkaz bezpieczniacki – tego już się pewnie nigdy nie dowiemy, ale kto wie, czy te pojawiające się nieustannie wątpliwości nie są gorsze od najgorszej prawdy? Rekord obrzydliwości pobił jednak pan red. Mikołaj nomen omen Lizut – podówczas pracujący w żydowskiej gazecie dla Polaków, redagowanej przez potomka stalinowskich kolaborantów, pana red. Adama Michnika – który pojechał do Jana Kobylańskiego, zaprezentował się jako „student” nazwiskiem Andrzejewski, więc Jan Kobylański go przyjął, karmił i poił, a ten, swoim zwyczajem, nasrał później na niego w „Gazecie Wyborczej”, że „sponsoruje Radio Maryja”, a przecież powinien sponsorować Fundację Batorego, albo coś w tym rodzaju, że „ma majątek” (wiadomo, że majątek to może mieć Soros, a nie jakiś goj), no i że „był oskarżany” o szmalcownictwo. Rzeczywiście „był” i to nie tylko o „szmalcownictwo” ale i inne rzeczy – ale żadne z tych oskarżeń się nie utrzymało. W tym celu pan nomen omen Lizut nie musiał wcale nigdzie wyjeżdżać, bo gotowiec był już pewnie skompilowany wcześniej, ale co to komu szkodzi, by pozory zostały zachowane? Po takiej wycieczce można w środowisku uchodzić już za autorytet moralny, no i pan red. Mikołaj Lizut już uchodzi.

Jednak prawdziwe przyczyny wojny podjazdowej z Janem Kobylańskim były inne. Okazało się bowiem, że jest on „antysemitą”, a w czasach, kiedy Ministerstwem Spraw Zagranicznych kierował szabesgoj Władysław Bartoszewski, „antysemita” do żadnych godności w dyplomacji, a zwłaszcza – do godności konsula honorowego RP – dopuszczony być nie mógł, bo „Drogi Bronisław”, który w Ministerstwie Spraw Zagranicznych umieścił swoją „stajnię”, która do dnia dzisiejszego dopuszcza tam przede wszystkim Żydów, a jeśli już – to szabesgojów. W tym szaleństwie jest metoda, bo dzięki tropieniu „antysemityzmu” nie ma szans na to, by jakakolwiek polska placówka dyplomatyczna odważyła się sprzeciwić nawet jakimś żydowskim hucpiarzom, więc w sytuacji konfliktu interesów, jaki od kilkudziesięciu lat istnieje między stroną żydowską i Polską, interesy żydowskie są w ten prosty sposób zabezpieczone. Drugim celem jest manipulowanie Polonią za granicą, by za żadną cenę nie dopuścić do politycznej integracji polskich środowisk, żeby tworzyły one polskie lobby w krajach swego osiedlenia. Taka polityka wobec emigracji za komuny była nawet bardziej zrozumiała, niż teraz, bo komuna traktowała Polonię zagraniczną jako środowisko wobec siebie wrogie. Ale ta polityka jest kontynuowana również teraz, w 30 roku od sławnej transformacji ustrojowej i trzecie już pokolenie ubeckich dynastii, które w drugiej połowie lat 80-tych przewerbowały się na służbę do obcych central wywiadowczych, intensywnie pracuje nad dezintegracją środowisk polonijnych.

Jan Kobylański, między innymi z racji materialnej niezależności, chciał i mógł odegrać pożyteczną rolę w procesie integracji Polonii tym bardziej, że ściśle współpracował z Edwardem Moskalem, który także nie kucał przed Żydami i z tego powodu został oskarżony o „antysemityzm” przez warszawskie MSZ i jego amerykańskich kolaborantów zaraz po tym, jak pod petycją do Kongresu o przyjęcie Polski do NATO zebrał 9 mln podpisów. Gdyby tak liczne środowisko zdołało się politycznie zintegrować, to stanowiłoby przeciwwagę dla lobby żydowskiego, ale Żydzi i żydofile zrobią wszystko, by do tego nie dopuścić, bo po co polskie lobby, kiedy jest już żydowskie? W rezultacie mamy ustawę nr 447 JUST, która już jest wprowadzana w życie również w Polsce, przy całkowitym milczeniu zarówno ze strony obozu „dobrej zmiany”, jak i obozu zdrady i zaprzaństwa. Skończyć się do może żydowską okupacją Polski, więc może lepiej, że Jan Kobylański już nie będzie tego oglądał?

Stanisław Michalkiewicz

Felieton    serwis „Prawy.pl” (prawy.pl)    5 kwietnia 2019

Za: michalkiewicz.pl | http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=4446