Aktualizacja strony została wstrzymana

Wołyń 1943 – holokaust z ręki sąsiadów

Nigdy i nigdzie indziej w szatańskim XX stuleciu nie zalała Polaków tak potężna fala tak skondensowanej nienawiści jak na Wołyniu i we wschodniej Galicji pod koniec drugiej wojny światowej.

Wołyń 1943 - holokaust z ręki sąsiadów

By Władysława Siemaszków, Ludobójstwo, page 1294, from Henryk Słowiński collection (http://www.starwon.com.au/~korey/Wolyn%2043.htm) [Public domain], via Wikimedia Commons

Wiek XX był z dopustu Bożego stuleciem szatana – któż to może lepiej wiedzieć niż Polacy. Naród polski jak mało który poznał otchłanie „ciemnej doliny” (Ps 23, 4), wtrącony w miażdżące tryby obu totalitaryzmów. Jednakowoż najohydniejszą zbrodnię popełnili na Polakach nie wrogowie zewnętrzni, tylko ich najbliżsi sąsiedzi, z którymi przez całe lata mieszkali przez płot, z którymi chodzili do jednej szkoły, z którymi pracowali i bawili się, z którymi prowadzili wspólne interesy, z którymi się wiązali małżeństwem i zakładali mieszane rodziny. To był prawdziwy holokaust.

Czy wypada tak nazywać ludobójstwo na Kresach? Niejednego to może oburzyć – wielu wszak uważa holokaust za wyłączną własność Żydów. I wcale nie trzeba do tego być jednym z nich – oto kilka lat temu pewien nieżyjący już hierarcha Kościoła katolickiego dał syntetyczny wykład owego stanowiska podkreślając, iż „słowo holokaust wiąże się z ich tragedią i dramatem. Oni jako jedyny naród skazani byli na zagładę za sam fakt bycia Żydami, więc nie można cierpień innych narodów stawiać na tym samym poziomie, operując słowem holokaust jako synonimem tragedii”.

Sęk w tym, że Polacy na Wołyniu i we wschodniej Galicji zostali skazani na zagładę dokładnie za to samo co Żydzi – za sam fakt bycia Polakami. Różnica leży w proporcjach, ale nie o liczby przecież chodzi. To, że Polaków na Wołyniu i we wschodniej Galicji mordowano w ilościach mniej hurtowych i metodą mniej przemysłową niż Żydów dowodzi wyłącznie nieporównanie węższych możliwości technologicznych i horyzontów umysłowych morderców. Zamiar jednak był ten sam – wytępić „lacką rasę”.

Po zastanowieniu jednak wydaje się, że umysł należy w ogóle wyłączyć z całej sprawy. Mamy tu wszak do czynienia z szatańskim zaślepieniem. Czyż bowiem zagłada Polaków na Wołyniu i we wschodniej Galicji, podobnie jak zagłada Żydów (a wcześniej Ormian, czy po części również Ukraińców w latach zadekretowanego przez Stalina Wielkiego Głodu, a w naszych czasach – rwandyjskich Tutsi) nie była całopalną ofiarą złożoną na ołtarzu Księcia Ciemności?

Zauważmy, że grubo przekroczone zostały wszelkie granice ludzkiej natury. Dlaczego, chociażby, mordowano niemowlęta? Czyż nie rozsądniej było zachować je przy życiu, aby je wychować na ukraińskich janczarów? O, nie! Chodziło wszak o ofiarę całopalną, której składający nic nie zostawia dla siebie. Stąd właśnie nie tylko można, ale wręcz trzeba nazywać rzeź wołyńską holokaustem. Słowo to bowiem w tym kontekście nie stanowi wcale – jak się dziś równie powszechnie co błędnie mniema – synonimu tragedii, lecz adekwatne określenie sytuacji. Oto w latach ostatniej wojny światowej szatan zażądał od swych wyznawców całopalnej ofiary z Żydów i Polaków – holokaustu właśnie – i ta została mu złożona.

Dlaczego pomimo posiadania broni palnej oprawcy w większości przypadków posługiwali się prymitywnymi narzędziami zbrodni: nożami, siekierami, drągami, orczykami? Tłumaczenie, że chodziło o oszczędzanie szczupłych zasobów amunicji brzmi ze wszech miar niepoważnie (lepiej już wprost powiedzieć, że ofiary jako „laccy podludzie” nie zasługiwały na kulę…). Prawdziwa przyczyna jednak wydaje się leżeć znacznie głębiej. Rzeź wołyńska nosi wszelkie znamiona mordu rytualnego, a w takim rodzaju zabijania chodzi o to, by się jak najdokładniej unurzać we krwi, by się w niej skąpać, by nią na całym ciele spływać…

W zgodzie z narodową tradycją?

Stąd wiec dantejskie sceny – chociaż ściślej można by rzec: sienkiewiczowskie. Czyż bowiem relacje wołyńskie nie przywodzą z miejsca na myśl scen opisanych w „Ogniem i mieczem” sześć dekad wcześniej? Przypomnijmy tylko, co przebywający w kozackiej niewoli Jan Skrzetuski oglądał na ulicach opanowanego przez czerń Korsunia, gdzie „tłuszcza ciągle rabowała domy i mordowała każdego, kto się jej wydał Lachem”.

„Przez wybite okna widział pan Skrzetuski gromady pijanych chłopów, krwawych, z pozawijanymi rękawami u koszul, włóczących się od domu do domu, od sklepu do sklepu i przeszukujących wszystkie kąty, strychy, poddasza; od czasu do czasu wrzask straszliwy oznajmiał, że znaleziono szlachcica, Żyda, mężczyznę, kobietę lub dziecię. Wyciągano ofiarę na rynek i pastwiono się nad nią w sposób najstraszliwszy. Tłuszcza biła się ze sobą o resztki ciał, obmazywała sobie z rozkoszą krwią twarze i piersi, okręcała szyje dymiącymi jeszcze trzewiami. Chłopi chwytali małe Źydzięta za nogi i rozdzierali wśród szalonego śmiechu tłumów.”

Ewentualny zarzut, że to tylko powieść i Sienkiewicz mógł wiele po prostu zmyślić, nie wytrzymuje krytyki. Autor „Trylogii” oparł bowiem jej fabułę o kwerendę wiarygodnych źródeł historycznych i dokumentów z epoki, a z pewnością nie mniej ciekawego materiału w tej kwestii dostarczyła mu późniejsza o wiek koliszczyzna (której dwustupięćdziesiąta rocznica właśnie mija całkiem niezauważenie), wciąż jeszcze w jego czasach żywo pamiętana. „Czy nie wiesz o tym, że na Ukrainie zaczęła się rzeź i szlachty wyrżnięcie? Pod święconymi nożami krew płynie; pop otwiera pierś, a chłop daje cięcie w bijące serce. Cały naród ginie jak w zapalonym przez Boga okręcie” – pisał Juliusz Słowacki w „Beniowskim”. W roku 1768 też doszło do hekatomby – w samym Humaniu ofiarą morderczego szału hajdamaków padło dwadzieścia tysięcy osób, a krew płynęła ulicami.

Jaka tego przyczyna? Czy to genius loci tego dziwnego kraju, w którym – jak rzecz trafnie ujął Władysław Łoziński – „krew tańsza od wina, człowiek tańszy od konia (…) w którym łatwo zabić, trudno nie być zabitym”? A może jest coś specyficznego w narodzie ziemię ową od stuleci zamieszkującym? Franciszek Rawita-Gawroński w „Historii ruchów hajdamackich” nie pozostawia wątpliwości, że to „etniczne pierwiastki turańskie tkwiące w krwi ukraińskiego społeczeństwa ruskiego, a wybuchające od czasu do czasu, były jedną z ważniejszych przyczyn rzucających to społeczeństwo w objęcia bezbrzeżnej swawoli i czyniących z niego bardzo niepewny i mało przydatny materiał do pracy państwowej na długo jeszcze”. Na jak długo? Na pewno do roku 1943…

Holokaust – złe słowo

Ludobójstwo na Wołyniu i we wschodniej Galicji było grą o krew. Mordercom Polaków chodziło o to, by nie zostawić na ziemi, do której rościli sobie wyłączne prawo, ani kropli polskiej krwi. W mojej rodzinie znającej grozę tamtych dni do dziś opowiada się historię ukraińskiego lekarza, który otrzymał „z lasu” nakaz zabicia swej polskiej żony i zrodzonych z niej własnych dzieci. Odmówił i zginął bestialsko zakatowany wraz z nimi – jako jedna z ukraińskich ofiar holokaustu Polaków.

Słowo holokaust nie ujmuje niczego tragedii narodu żydowskiego, której nikt zresztą nie zamierza kwestionować. To raczej niektóre środowiska żydowskie za wszelką cenę chciałyby zmonopolizować cierpienie. Ale są również inne środowiska żydowskie, które wzdragają się przed słowem holokaust na określenie tego, co spotkało dzieci Izraela z rąk narodowych socjalistów. Wolą nazywać rzeczy po imieniu słowem Szoa, czyli Zagłada, słusznie dopatrując się w anglojęzycznym określeniu holocaust (notabene w potocznym użyciu oznaczającym przede wszystkim katastrofę obfitującą w liczne ofiary ludzkie) profanacji całopaleń ku czci Jedynego Boga, składanych przez niezliczone pokolenia patriarchów, proroków i królów Izraela.

Niestety w języku polskim słowo to, bezmyślnie mielone przy każdej okazji (a i bez okazji) zadomowiło się na dobre. A wszystko dlatego, że wiedza na temat Żydów, ich cywilizacji, kultury i mentalności jest w naszym kraju – nawet w kręgu intelektualistów – praktycznie zerowa.  

 Jerzy Wolak

Zobacz także:

Przeczytaj także:

Wołyń 43. Bohaterowie i rezuny

Skip to content