Aktualizacja strony została wstrzymana

Paser poszedł po ochronę – czyli reprywatyzacja z gorzkim posmakiem czekolady

Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego sprawdza, czy akcjonariusze reaktywowanych przedwojennych przedsiębiorstw nie usiłują oszukać Skarbu Państwa na miliardy złotych.Badane są dokumenty kilkunastu przedwojennych przedsiębiorstw, które zostały reaktywowane po 1989 roku i dziś domagają się odszkodowań za znacjonalizowany po wojnie majątek. Podobno sprawa może „kosztować” Skarb Państwa miliardy złotych. Tyle bowiem wynoszą roszczenia reaktywowanych spółek.

ABW podejrzewa, że w niektórych przypadkach powoływania na nowo spółek znacjonalizowanych po II wojnie światowej mogło dochodzić do przestępstw polegających na wykorzystywaniu do ich reaktywacji akcji, które mają dziś wartość jedynie „kolekcjonerską”. Podobnie zresztą ja przedwojenne obligacje Skarbu Państwa.

Aby proces reaktywacji przebiegał zgodnie z prawem, konieczne jest zgromadzenie 10% wszystkich akcji, które przenoszą tak zwane prawa akcyjne. Należy się wykazać odpowiednimi dokumentami, na przykład umową kupna przedwojennych akcji w celach inwestycyjnych, albo udowodnić, że jest się spadkobiercą akcji danej spółki

Papiery kupowane w celach kolekcjonerskich, na przykład na aukcjach internetowych, nie mogą posłużyć do reaktywacji spółki.

Być może zdarzenia takie miały miejsce, być może jest to straszak na właścicieli, żeby nie domagali się zbyt dużo, albo żeby przeciągnąć postępowanie.

Od razu przypomniała mi się sprawa „E. Wedel S.A. – d. Zakładów im. 22 Lipca” z początku lat 90-tych. Napisałem o tym swój pierwszy artykuł prasowy w życiu. Ukazał się w Najwyższym Czasie pod tytułem „Gorzki smak czekolady”.

Po II wojnie światowej komuniści fabrykę Wedla znacjonalizowali. Ale nie przejmowali się spółką pod firmą E. Wedel S.A., do której należała przed wojna fabryka, a której akta w najlepsze spoczywały sobie archiwum sądu prowadzącego rejestr handlowy. Oczywiście tylko de iure, bo de facto działających spółek prawa handlowego za komuny prawie nie było, sąd rejestrowy nie miał więc za wiele do roboty. Przedsiębiorstwo państwowe utworzone na znacjonalizowanym majątku Wedla działało pod nazwą Zakłady Przemysłu Cukierniczego im. 22 Lipca. Ale torcik o nazwie „22 Lipca” jakoś nie mógł się przebić marketingowo na zachodzie, więc do takiej pięknej i chlubnej nazwy „22 Lipca” dodano – żeby imperialiści zrozumieli – dopisek „d. E.Wedel”. To „d.” to od „dawniej”. Stojąc po wyroby czekoladopodobne, które fabryka produkował na rynek krajowy (bo czekoladowe pod logo Wedel produkowała głównie na eksport), Warszawiacy ukuli słynny dowcip o tym, kiedy w Polsce znowu będzie czekolada. Wtedy, gdy „Zakłady im. 22 Lipca d. E.Wedel” będą się nazywały „E. Wedel d. 22 Lipca”. Dowcip okazał się proroczy.

Po 1989 roku paser, którym stała się III RP, postanowił sprzedać majątek który trafił do niego z rąk złodzieja – czyli komunistów. Przedsiębiorstwo państwowe „Zakłady im. 22 Lipca d. E.Wedel”, zostały skomercjalizowane – czyli przekształcone w spółkę akcyjną, akcje której zostały sprzedane amerykańskiemu koncernowi Pepsico.

Amerykanom „22 Lipca” jakoś nie przypadł do gustu i postanowili tę datę z firmy spółki wykreślić i pozostać przy firmie „E.Wedel S.A.” Dziś byłoby to już niemożliwe. Komputer takiej nazwy by nie wpuścił do systemu, bo spółka pod firmą „E. Wedel SA” już w nim była. I to prawie od 150 lat pod dużo niższym numerem RHB. Ale wówczas sąd to przeoczył. Spadkobiercy Wedla w gabinecie jednego z dyrektorów Ministerstwa Przekształceń Własnościowych III RP, usłyszeli bardzo eleganckie stwierdzenie, że gdy trwa taki ważny dla interesów Polski proces prywatyzacji, ich roszczenia przypominają „puszczenie bąka w salonie”. Reaktywowali więc spółkę przedwojenną gdyż w domowych archiwach posiadali jej akcje i wytoczyli proces o zakaz posługiwania się tą samą firmą przez dawne „Zakłady im. 22 Lipca”. I o dziwo proces wygrali. I to nawet w obu instancjach. Minister Sprawiedliwości złożył wówczas rewizję nadzwyczajną od prawomocnych wyroków, która została rozpoznana przez Sąd Najwyższy w ciągu 24 godzin (a dokładniej to można powiedzieć, że nawet 16 godzin).

Data rewizji nadzwyczajnej Ministra Sprawiedliwości jest ta samo, jak postanowienia SN o wstrzymaniu wykonalności wyroków sądów I i II instancji.

Musiało być tak: rano już o 8 (przecież ministrowie punktualnie przychodzą do pracy) Minister Sprawiedliwości nie pijąc jeszcze kawy złożyła pod przygotowanym dzień wcześniej wnioskiem o rewizję nadzwyczajną swój podpis i opatrzyła go datą. Mogła być 8.15. Akta zostały spakowane (kilka tomów, kilka tysięcy stron). Mogła być 9. Akurat się okazało, że z Ministerstwa Sprawiedliwości w Alejach Ujazdowskich wyjeżdżał właśnie przez przypadek kurier (bo przecież nie można przypuszczać, że w tej akurat sprawie został zamówiony jakiś specjalny posłaniec) do siedziby Sądu Najwyższego na Lesznie. Sekretarka Ministra Sprawiedliwości pomyślała sobie, że skorzysta z nadarzającej się okazji i może zdąży mu jeszcze przekazać nową paczkę. Mogła być 9.30. Tak się mogło szczęśliwie złożyć, że tego dnia nie było akurat większych korków w Warszawie i kurier z Ministerstwa Sprawiedliwości mógł dotrzeć do Sądu Najwyższego już o 10.00. Zgodnie z procedurą udał się na biuro podawcze, z którego akurat sekretarka mogła nieść korespondencję adresowaną do I Prezesa Sądu Najwyższego. Na widok kuriera z Ministerstwa Sprawiedliwości postanowiła jednak zaczekać, żeby dołączyć od razu najnowszą korespondencję. Pan Prezes mógł więc dostać wniosek o rewizję nadzwyczajną w sprawie Wedla o 10.30. Pan Prezes też już oczywiście był w pracy od 8.00 i bez zwłoki przystąpił do czytania korespondencji. Na szczęście wniosek Ministra Sprawiedliwości rzucał się w oczy i Pan Prezes zaczął od niego. Gdy go skończył czytać (kilkadziesiąt stron) mogła być 11.15. Pan Prezes dokonał dekretacji i wskazał trzech sędziów Sądu Najwyższego do rozpoznania wniosku w zakresie wstrzymania wykonalności wyroków sądów I i II instancji. Mogło się tak okazać, że akurat ci trzej wskazani sędziowie nie mieli żadnych rozpraw tego dnia nie byli na żadnych konferencjach, czy wykładach, nie mięli innych spraw o wcześniejszych numerach wpływu i byli w siedzibie Sądu Najwyższego. No bo nie można przypuszczać, że Pan Prezes najpierw sprawdził, którzy sędziowie akurat są i do nich zadekretował sprawę. Bo niby dlaczego miałyby tak zrobić? Sekretarka wzięła akta (kilka tysięcy stron) i zaczęła je od razu kopiować myśląc sobie, że może wyznaczeni sędziowie wyjątkowo od razu będą chcieli się zająć tą sprawą. Innych ważnych dokumentów, które napłynęły do Sądu Najwyższego wcześniej nie było, bo wszystkie zostały już na tej jednej kserokopiarce, która stała wówczas w sekretariacie Sądu skopiowane, więc praca mogła się rozpocząć już o 12. Kopiarka tego dnia się wyjątkowo nie zacięła wiec dwa egzemplarze dokumentów (trzeci przyjechał z Ministerstwa Sprawiedliwości) po tysiąc stron każdy, żeby każdy sędzia mógł się zapoznać ze sprawą, bo niby dlaczego mięliby czytać sobie przez ramię, mogły być gotowe już o 15 (6 sekund trwało kopiowanie jednej strony – mimo że podajników wówczas jeszcze nie było).

Wszyscy wyznaczeni sędziowie postanowili tego dnia po objedzie wrócić jeszcze do Sądu żeby popracować i zobaczyli, że akurat wpłynęła nowa sprawa którą mogą się zająć nie zaniedbując innych – no bo innych, jak już o tym była mowa nie mięli, bo jakby mięli to jakie byłoby uzasadnienie, że nie zajmują się wcześniejszymi, tylko nową? Akta tak ich wciągnęły, że nie poszli do domu na kolację, tylko zostali popracować dłużej. Wszyscy, albo przynajmniej dwóch z nich, stwierdzili, że wyroki sądów I i II instancji stwierdzające, że jak w rejestrze handlowym figuruje spółka pod jakąś firmą, to nie można wpisać do rejestru drugiej o takiej samej firmie, beza przeprowadzenia postępowania sądowego wykazującego bezprawność posługiwania się dana firmą przez spółkę o wpisana do rejestru w dacie wcześniejszej, tak bardzo godzą w porządek prawny III RP, że należy natychmiast wstrzymać ich wykonalność. Jeszcze przed godziną 24.00 odbyli wic posiedzenie i wydali postanowienie w tej sprawie.

Mogło tak być? No pewnie że mogło. Przecież nikt nie miał pojęcia, że trwały negocjacje pomiędzy Pepsico i spadkobiercami Wedla o odszkodowanie, a jednym z argumentów negocjacyjnych spadkobierców była możliwość zawieszenia notowań giełdowych „Zakładów im. 22 Lipca” posługujących się, zdaniem prawomocnego wówczas wyroku, bezprawnie, firmą „E. Wedel SA”.

W kilka miesięcy później Sąd Najwyższy wydał ostateczny wyrok uchylający wyroki sądów i i II instancji, w uzasadnieniu którego stwierdził, że ustawę nacjonalizacyjną należy interpretować nie literalnie, tylko zgodnie z celem ustawodawcy (sic!!!) którym było przejęcie własności całego majątku – w tym także praw niematerialnych.

Całkiem słusznie – komuniści niczego nie potrafili robić dobrze (z wyjątkiem torturowania i mordowania – o czym przypomina film „Generał Nil”, który wszedł niedawno na ekrany kin) więc trudno się dziwić, że nawet nacjonalizacji nie potrafili zrobić porządnie w zgodzie z uchwalonym przez siebie prawem. I dlatego sądy III RP, która przejęła po PRL zobowiązania międzynarodowe, musiała jakoś pomóc. Pomogła odpowiednią wykładnią prawa. Co z tego, że nie znacjonalizowali. Z pewnością chcieli znacjonalizować, więc trzeba było uznać, że znacjonalizowali. Ale cóż – niektórzy sędziowie Sądu Najwyższego uczyli się prawa na Uniwersytecie, na którym wykładał jeden z sądowych zabójców generała Fieldorfa.

Spadkobiercy Wedla mięli dużo szczęścia. Amerykańscy inwestorzy w końcu zapłacili im odszkodowanie – Skarb Państwa nie musiał, bo był Sąd Najwyższy. Dziś mogłaby się nimi „zająć” Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Ciekawe, czy tak, jak Barbarą Blidą.

Robert Gwiazdowski

 

Za: Blog Roberta Gwiazdowskiego


Skip to content