Aktualizacja strony została wstrzymana

Jak żyć? Rok później – Rafał Kotomski

Kiedy wykrzyczał Tuskowi prosto w oczy: „Jak żyć, panie premierze?”, poznała go cała Polska. Bo plantator papryki z Mazowsza jednym zdaniem wyraził to, co myślały miliony Polaków. Po roku jego uprawy i innych plantatorów kolejny raz zniszczyła trąba powietrzna

Te słowa Stanisława Kowalczyka, zwanego od tego czasu – trochę z podziwem, a trochę też ironicznie – „Paprykarzem”, trafiły w dziesiątkę znacznie lepiej niż często wymuszone bon moty polityków i publicystów. Bo były proste i niczego nie udawały. Trudno się dziwić, że autor jest do swoich słów bardzo przywiązany. – Będą w Polsce coraz bardziej aktualne. Proszę mi wierzyć, że niewielu będzie się za chwilę śmiać z tego pytania – mówi pan Stanisław nie bez dumy w głosie. Wciąż pamięta nastrój ubiegłorocznego spotkania z premierem w niedalekich Sadach. Gdy się odezwał, wojewoda mazowiecki i wójt gminy próbowali spacyfikować niewygodnego rozmówcę. Zaczęli spoglądać na zegarek: „Musimy już jechać, nie mamy czasu”. O dziwo, Tusk postanowił jednak posłuchać rozgoryczonego plantatora. – Sprowadziłem go na ziemię, to prawda. Był trochę zaskoczony, ale mi nie przerywał. Nie uciekł, jak go namawiała świta I to właściwie byłoby na tyle… – przyznaje Kowalczyk.

Od kilkunastu dni pamiętne słowa sprzed roku wracają jak echo do paprykarzy z całej podradomskiej okolicy. Niemal dokładnie po roku od trąby powietrznej i gradobicia z lipca 2011 kilkudziesięciu z nich znów spotkało to samo. Nawałnica była trochę lżejsza, a jej niszczycielskie działanie trwało tym razem krócej. Ale to żadna pociecha dla tych, którzy znów stracili sporą część swoich upraw. Przecież dopiero co, z wielkim trudem, pozbierali się po ubiegłorocznej klęsce. No i kredyty zostały, a bank ma swoje wymagania, i na rozmowy o ludzkim współczuciu to zdecydowanie zły adres…

Jeden kilogram, jeden złoty

Po powrocie z giełdy warzywnej w podwarszawskich Broniszach Stanisław Kowalczyk przez kilka godzin dochodzi do siebie. Po prostu jest koszmarnie zmęczony, bo wyjeżdża z domu dwa razy w tygodniu na całe dwie doby. – I trzeba nieraz w upale spędzić kilkanaście godzin pod słońcem, siedząc na bruku. A potem wyspać się byle jak, w samochodzie – opowiada. Ale nie wyobraża sobie, by nie jeździć, bo przecież zawsze lepiej sprzedać choć część towaru, niż wyhodować i potem wyrzucić. Kowalczyk i tak ma porządny ból głowy z kilkoma tonami cukinii, którą trzyma w magazynie i nie może znaleźć kupca. A ceny? – Lepiej nie mówić – macha ręką z rezygnacją. Pośrednicy za kilogram cukinii czy ogórka płacą producentom złotówkę. Za zieloną paprykę dwa złote. – Niech pan zobaczy, jakie są później przebitki w detalu sklepowym – irytuje się Kowalczyk – Przecież to nie jest żaden wolny rynek, tylko rynek dziki! Państwo w ogóle nie chroni rodzimych producentów, a minister rolnictwa umie tylko przed kamerami zajadać się polskimi truskawkami. Wszystko na pokaz.

Z okolic Radomia, podobnie jak pan Stanisław, na podstołeczną giełdę ruszają i inni. To żadna droga w poszukiwaniu własnego eldorado. Raczej konieczność. A oni chcą dzisiaj tylko przeżyć, popłacić rachunki, utrzymać dzieci. Bo lata, gdy plantatorzy papryki czy fasoli z okolic Radomia mogli być uważani za krezusów, dawno już minęły. Czasem co prawda słyszą jeszcze nutę zazdrości w głosach rozmówców, którzy patrzą na postawione tutaj sporych rozmiarów domy czy zabudowania gospodarcze. Ale prawda jest taka, że większość z tych obiektów powstała w latach wyjątkowej dla ogrodników czy hodowców prosperity doby Gierka. Czy się to komuś podoba czy nie – w opowieściach tych ludzi brzmi tęsknota za tamtymi czasami. Bo rolnicze reformy w stylu III RP do spółki z Unią Europejską przyniosły im często gorycz i finansową zapaść. – Co tu dużo gadać, tak dalej być nie może. Na rynku potrzebne są jakieś regulacje, a nie wolna amerykanka, w której handlarze i pośrednicy narzucają kilkusetprocentowe marże. Połowę towaru z giełdy przywozi się z powrotem, a nieraz i wyrzuca. I jeszcze szlag człowieka trafia, jak widzi w hali importowaną żywność, którą przecież, w dodatku lepszą, produkuje się u nas – uważa plantator z Woli Wrzeszczowskiej.

Uciekają i wracają

Trudno nie dostrzec, że w okolicznym pejzażu dominującym elementem są dziesiątki foliowych tuneli. Obsadzone najczęściej papryką, nieco rzadziej ogórkami, fasolą i cukinią. Folia rozpięta na konstrukcjach drewnianych lub metalowych. Te ostatnie to wersja „na bogato”. Ale jak przychodzi żywioł, to i tak nic nie pomaga. – Trudno właściwie nazwać nas działkowcami. Bo niektórzy mają po 100-150 tuneli. To już właściwie przedsiębiorcy zatrudniający ludzi – mówi „Paprykarz”. Tutaj rzadko kto pracuje inaczej niż przy warzywach. Zresztą, gdzie szukać innego zajęcia? – O czym pan mówi? – słychać, gdy pada pytanie o pracę w Radomiu czy choćby niedalekim Grójcu albo Białobrzegach.

Stanisław Kowalczyk twierdzi, że młodzi ludzie, nawet jeśli próbują stąd uciec w świat za robotą, często wracają. I jaki mają pomysł na życie? Dostawienie kolejnych tuneli z warzywami do tych, które wcześniej wybudowali ich rodzice. Taka tradycja, takie przywiązanie. – Za granicę to mało kto stąd wyjeżdża – przyznaje Kowalczyk.

Rafał nie wytrzymał

Nekrolog wisi na drzewie. Przypięty do niego czterema pinezkami. Obok ofert na szybkie pożyczki bez procentów i ogłoszeń o naborze do jednej z okolicznych szkół. Ludzie mijają go z pozoru obojętnie. Mieli już parę dni, by się oswoić. Wielu, choć tego nie widać, jest wciąż w szoku i nie dowierza. 27-letni Rafał z Glinic załamał się psychicznie tuż po nawałnicy, która zaskoczyła całą okolicę kilkanaście dni temu. Nie wytrzymał nerwowo, jak w zeszłym roku inny młody człowiek, którego uprawy doszczętnie zniszczył bezlitosny kataklizm. – Tamten przeżył. Nie było go w domu cały miesiąc, a potem wrócił do żony i do dzieci – opowiada jeden z poszkodowanych hodowców z Wrzeszczowa – Ale trafiło go wtedy dosłownie jak grom. Właściwie zwariował na jakiś czas, poszedł w lasy i tam mieszkał, żywił się jagodami, grzybami. Straszna historia. Dobrze, że nie skończyła się tragedią.

Niestety, młody mężczyzna z Glinic swój stres odreagował najbardziej tragicznie, jak mógł. W przypływie desperacji napił się trującego środka ochrony roślin. Nie zdołano go uratować. – Straszne, nawet niczego nie wiedzieliśmy. A przecież Rafał chodził do szkoły z naszym synem. To był taki spokojny, małomówny chłopak – przyznaje małżeństwo z Dęby. Za chwilę pokażą swoje straty. Kilkanaście tuneli foliowych zniszczonych. Połamane w drobiazgi metalowe konstrukcje. Wystarczy zobaczyć, by uświadomić sobie, ile ciężkiej pracy poszło na marne. I każde słowo robi tu wrażenie zbędnego. Dlatego w czasie obchodu zniszczonych upraw pada ich tak niewiele.

Straty niby mniejsze 

Rok temu żywioł dosłownie zdruzgotał paprykowe zagłębie. Mieszkańcy z Woli Wrzeszczowskiej, Glinic czy Wrzeszczowa, kiedy po kwadransie nawałnicy wyszli z domów, nie mogli uwierzyć własnym oczom. Zniszczonych zostało około 90 proc. upraw. Po kilku miesiącach – jak mówią „z wielkim bólem” – każdej z poszkodowanych rodzin wypłacono 2,5 tys. zł pomocy socjalnej z gminy. Ale na co miało to wystarczyć, skoro straty liczone były w milionach? Sam Stanisław Kowalczyk przyznaje, że zniszczenia w swoim gospodarstwie obliczał na 100-150 tys. zł. A byli przecież tacy, którzy ucierpieli jeszcze bardziej. Dlatego przed premierem i całą Polską wystąpił tak emocjonalnie. – Przecież tutaj mieszkańcy czterech gmin prawie tylko z tuneli foliowych żyją – emocjonuje się do dziś.

Po trąbie powietrznej z lipca 2012 r. straty są bez wątpienia o wiele mniejsze. Mimo to ucierpiało znów 20-30 okolicznych hodowców. Na szczęście nie ma aż takich zniszczeń jak przed rokiem. Niektórym nawałnica dosłownie wyczyściła wówczas produkcję do zera. Ale diabeł, jak to bywa, tkwi w szczegółach. Po pierwsze, tym razem na straty i fakt, że potężna wichura znów nawiedziła okolicę, opinia publiczna właściwie nie zwróciła uwagi. Nie dotarły ogólnopolskie media, nie mówiąc już o ważnych politykach. – Wiadomo, nie ma wyborów, są inne tematy – uśmiecha się z goryczą jeden z plantatorów.

Po drugie, poszkodowani nie mogą już skorzystać z przyznanych im rok wcześniej kredytów z gwarancjami skarbu państwa i Unii. Procedura i tak była wyjątkowo skomplikowana. Wielu nie spełniało ostrych kredytowych warunków i musiało, chcąc nie chcąc, wycofać się w przedbiegach. Ale szansa była. Teraz można o niej tylko pomarzyć. I albo załamać ręce, albo ze łzami w oczach wziąć się do roboty. Gospodarze z Dęby na tydzień przed trąbą zdążyli ubezpieczyć zbiory, ale i oni nie mogą być pewni rekompensat z Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, na które liczyli. Póki co, zakasali rękawy, porządkują teren, likwidują oszczędności, by kupić porwane i nienadające się do niczego płachty foliowe. Dobrze, że mają też na kogo liczyć. – Godzinę po wichurze były już u mnie obie siostry i pomagały usuwać jej skutki – mówi plantator. Wcześniej razem z żoną uciekał przed trąbą powietrzną, która robiła przerażające wrażenie. – To było coś podobnego do potężnej siwej ściany, która posuwa się do przodu – opowiada. Przed „ścianą” udało mu się schronić. Ale potem mógł już tylko zza okna na domowym poddaszu obserwować, jak wichura niszczy jego dorobek. Mimo to nie zraził się i pracuje dalej. – Tutaj ludzie nawet nie pracują, lecz harują. Widział pan ręce tej młodej kobiety, z którą rozmawialiśmy? – pyta Stanisław Kowalczyk.

Czekając na…

W okolicy Wrzeszczowa, wśród plantatorów papryki, Stanisław Kowalczyk stał się z dnia na dzień postacią – by tak rzec – „kultową”. Ludzie go poznają, czasem jeszcze dziękują, że wtedy, przed rokiem, wyraził tak jasno i bez ogródek to, co odczuwali wszyscy. On sam wciąż bardzo interesuje się tym, co dzieje się w kraju. Ogląda każdy serwis informacyjny, gdy tylko ma na to czas. Przyznaje, że może nawet trochę ciągnie go do polityki. – A bardziej do tego, żeby coś zrobić, bo tak dalej być nie może. Jak wszyscy powiemy, że nas Polska nie obchodzi, to co będzie? – zastanawia się.

Wie, że ludzi coraz częściej dotykają klęski żywiołowe. Nie dalej jak w sobotę na Pomorzu zginęła jedna osoba, wiele domów i zabudowań rolniczych trąba powietrzna obróciła w proch. – Dlatego władza musi powołać służbę, która będzie pomagała ludziom w takich przypadkach. W przeciwnym razie zawsze będzie tak jak z ubiegłoroczną wizytą szefa rządu. Przyjedzie, poklepie po plecach, coś tam przyrzeknie bez pokrycia lub rozłoży ręce, bo przecież premier nic nie może. Zresztą Tusk obiecał, że jeszcze do nas wróci i oczywiście nie wrócił. Nie było też żadnej poważniejszej pomocy gotówkowej dla ludzi, którzy stracili podstawę swojego utrzymania – twierdzi pan Stanisław.

Na podwórku, przy zniszczonym i bardziej niż skromnym domu jednego z hodowców, Kowalczyk musi odpowiedzieć na pytanie: – Dlaczego nie pojedziesz gdzieś na spotkanie z Sawickim [ministrem rolnictwa z PSL – przyp. aut.] i nie wygarniesz mu, że przy takiej obojętności władzy nie da się żyć z produkcji żywności? W końcu to normalny człowiek, taki jak my, i niech mu wreszcie ktoś powie kilka słów prawdy…

Chce tego czy nie, „Paprykarz” z Woli Wrzeszczowskiej musi się z tym pogodzić. Od pamiętnego sierpnia 2011 r. producenci papryki z okolic Radomia będą już traktować go jak nieformalnego rzecznika swoich interesów. Tylko czy ktoś zechce go wysłuchać? A on sam, czy będzie miał okazję, by przemówić również w imieniu wszystkich tych rozgoryczonych i czujących, że w kraju dzieje się coraz gorzej, że chwilami nie da się tutaj zwyczajnie żyć?

Analogie bywają ryzykowne. Tak jak ich poszukiwanie, bo można popaść w śmieszność albo zwyczajnie się pomylić. A jednak zdarza się, że zaryzykować warto. Choćby dlatego, że trudno oprzeć się silnemu wrażeniu. Takiemu choćby, iż paprykarzy z Mazowsza coś tylko pozornie niedostrzegalnego łączy z bezrobotnymi lub zamiatającymi ulice stoczniowcami ze Szczecina, górnikami z Wałbrzycha czy cukrownikami z wielkopolskiego Kościana, którzy patrzą, jak ich dawniej rentowne zakłady niszczeją i trudno już nawet nazwać je turystyczną atrakcją.

Wszystkich ich łączy oczekiwanie. Na Polskę, a może raczej na polskie państwo, na które nie trzeba będzie machać ręką i mówić o nim ze złością lub choćby irytacją.

Czy się kiedyś doczekają?

Rafał Kotomski

Za: Publikacje "Gazety Polskiej" (21.07.2012) | http://autorzygazetypolskiej.salon24.pl/435482,jak-zyc-rok-pozniej

Skip to content