Aktualizacja strony została wstrzymana

Wielkanocna opowieść o jajkach – Janusz Wojciechowski

1. O czym tu napisać w Wielką Noc, żeby już nie było politycznie? Może o jajkach? Niech będzie o jajkach, bo o kurach już pisałem.


 2. Nie będęe wchodził w filozoficzny spór o chronologiczne pierwszeństwo kury, czy jajka. Staram sie tylko przypomnieć, co w naszym regnowskim gospodarstwie było ważniejsze – kury czy jajka? Czy kury trzymało się z powodu ich własnych wartości, czy dla jaj?

Dochodze do wniosku, że dla jaj. Owszem,większość kur zazwyczaj ladowała w końcu w rosole, ale w ogólnym bilansie liczyły się głównie jajka.

Jajka to był przede wszystkim taki łatwy towar. Szło się do kurnika, odsuwało na bok siedzące w gnieździe kury i wyjmowało im spod przemilczę czego, świeze jajka, kury zaś, niezadowolone z tej grabieży, dziobały po rękach ze złością.

Uzbierałosie takich jaj piętnaście, czyli mendel i w pobliskim sklepie pani Budkowej (GS-owskim, prywatnych sklepów wtedy nie było) można je było w barterze wymienić w zalezności od potrzeb na paczkę herbaty gruzińskiej, marmoladę, smar do wozu albo kilo gwoździ. 

 

3. Kurnik to kurnik, ale bywały też kury indywidualistki, który nie chciały znosic jajek w zatłoczonym kurniku i wydawać je natychmiast w chciwe łapy gospodarza. Bywało więc, że jajek trzeba było szukać, a to w stodole, gdzieś na sianie lub na snopkach, a to w oborze, przysypane sieczką w krowim żłobie, czasem w świńskim chlewie, a to znów w psiej budzie, chociaz pies zazwyczaj,jak juz sobie kurę przyhołubił, to jajka przeważnie zjadał, a rozpytywany o obecności kury w swojej kwaterze – nieudolnie zaprzeczał, choć sierść mu lśniła, jak tylko po jajkach lśnic może. 

W każdym razie to zbieranie jajek było zajęciem dość pracochłonnym, wymagającym zarówno inteligencji w śledzeniu kury, jak i sprytu w dostaniu sie do miejsca, które kura obrała sobie za kryjówke. Zwłaszcza warstwa intelektualna miała tu znaczenie, bo pomysłowość kury w zakresie ukrywania jajek stanowila nie lada wyzwanie dla człowieka usiłującego te jajka znaleźć.

 

4. Z mojego dzieciństwa, a były to siermiężne czasy gomułkowskie, pamietam, że wiosną, w każde sobotnie popołudnie, wozem konnym jeździlismy z Mama do Rawy i zawoziliśmy do wylęgarni całą skrzynię jajek. To były jaja zarodowe, specjalnie przebrane, kurza ferma musiała musiała być zresztą specjalnie do tego celu zakwalifikowana. Sto kur – taka to była ferma, ale i tak jedna z największych w okolicy. I za te jajka to całkiem przyzwoite pieniądze wtedy były. 

Dzisiaj jak nie masz trzysta tysięcy kur, to z ciebie żaden drobiarz, to się zwijaja. Tylko że juz prawie nie ma tych zdrowych jaj od szczęśliwych kur wolnogrzebiących, do których należało wszystko – podwórko, dom, stodoła, pole, a niejedna to nawet w domu potrafiła się rozgościć. 

 

5. Miało być tylko o jajkach, bo o kurach już było, ale brat mi przypomniał jedna taką „kurza” historię, o której jeszcze nie pisałem. Pod naszym domem stała ławka, na której czasem po jakiejś robocie siadalismy sobie z ojcem i bratem, żeby sobie pogadać, czasem o gospodarstwie, a częściej o polityce. Zzawyczaj kładły się wtedy obok psy, obsiadały nas koty, ale przychodziła też jedna kura. Najpierw wskakiwała na brzeg ławki, tam chwilę stała, potem niby to rozprostowywała skrzydła i przysuwała się parę centymetrów bliżej i tak po kilku podejściach już właściwie siedziała mi albo bratu pod pachą. Trzeba ją było wtedy podrapać po plecach albo posmerać po grzebieniu, a ona siedziała i słuchała tego naszego gadania, aż Mama wyszła i pogoniła nas wszystkich do roboty. Ech, czasy…

 

6. Przez całe moje dzieciństwo i mlodość jadłem wyłącznie jajka z gospodarstwa. Także, gdy już założyłem własną rodzine i przeprowadziłem się z Regnowa do Rawy, jajka zawsze przywoziłem od rodziców z gospodarstwa. 

A potem Mama umarła, Ojciec na zdrowiu podupadł, brat gospodarował, ale studiował też zaocznie, więc i kur było coraz mniej, a po paru latach wcale. Nie miał uz kto sie nimi zajmować.

I wtedy po raz pierwszy w życiu musiałem na rawskim rynku nie sprzedawać, tylko niestety kupić jajka. 

Czułem na sobie odium takiego wykluczena, przy którym późniejsze wykluczenie z PSL-u to był pryszcz i bułka z masłem. Oto ja, polski chłop z krwi i kości, który zawsze był po stronie sprzedającej jajka, nagle postawiony został po stronie kupujących. I teraz ja, panisko z miasta, proszę jakąś wiejską kobietę, żeby mi nakładła jajek do koszyka – Boże! Poczułem sie odarty, wyzuty z mojej chłopskości, z całej mojej dotychczasowej dumy, z całej mojej siły i godności. 

Ale – jak śpiewał Leszek Długosz – spokojnie, przejdzie, nic to, nic!

Przeszło… 


 7. PRL-wskie gazety dwa razy w roku pisały o jajkach. Na wiosnę, gdzieś tam w okolicach Wielkanocy ukazywał się komunikat pod tytułem – Obnizka cen jaj! Jajka taniały w sklepie gdzieś tam z trzy dwadzieścia na  dwa osiemdziesiąt za kilogram. A za pół roku, na jesieni ukazywał się drugi komunikat – zmiana cen jaj, oznaczający, ze jajka spowrotem będą droższe. 

Dla nas rolników wartośc tego komunikatu była odwrotna, obnizka cen martwiła, a zmiana cieszyła, bo oznaczała, że pani Budkowaw sklepie będzie płaciła drożej.

Patrzcie – PR-wskich firm nie było, a władza umiała mamic ludzi. Jak taniej to obniżka, jak drożej – to zmiana cen. Podwyżek cen nie było nigdy. 

Spokojnie… żadnej aluzji do współczesnych czasów nie uczynie, bo jest Wielkanoc i politykowanie zawieszam aż do porannej Rezurekcji.

Wesołych Świąt i smacznych jajek! 

Janusz Wojciechowski

[…]

 

Za: Janusz Wojciechowski blog (07.04.2012) | http://januszwojciechowski.salon24.pl/406523,wielkanocna-opowiesc-o-jajkach

Skip to content