Aktualizacja strony została wstrzymana

Do morgu bez asysty

Dobiegliśmy do miejsca, gdzie leżały pierwsze szczątki samolotu. Przed nami były już taśmy. I kilku funkcjonariuszy OMON. Mogliśmy dojść do tych linek. I na tym koniec – pierwsze minuty po upadku tupolewa rekonstruuje w rozmowie z „Naszym Dziennikiem” ppłk Krzysztof Dacewicz, oficer BOR, który 10 kwietnia 2010 r. pełnił służbę w Smoleńsku

– Na Siewiernyj dotarliśmy pół godziny po upadku samolotu. Początkowo nie było do końca wiadomo, co tak naprawdę się stało. Podeszła do mnie pani konsul i powiedziała, że Rosjanie szykują się na zbieranie ciał. Wtedy nasza reakcja była już bardzo zdecydowana. Poszliśmy do tych z FSO i powiedzieliśmy, że wiemy, że coś się wydarzyło, i chcemy tam jak najszybciej dotrzeć. Wtedy dopiero puścili nas przez płytę lotniska. Zatrzymali nas przed taśmami, którymi ogrodzone było wrakowisko – mówi ppłk Krzysztof Dacewicz. Czy były jakieś próby udzielania pierwszej pomocy, stwierdzenia oznak czynności życiowych? – Nie wiem – odpowiada nasz rozmówca.

Po dwóch, trzech godzinach od katastrofy zebrali się prokuratorzy. Na wykarczowanym fragmencie terenu układano ciała. Rosjanie zwrócili się do oficerów BOR o wyznaczenie trzech osób, które pomogą w identyfikacji zwłok. Jak dowiedział się „Nasz Dziennik”, procedura wyglądała w ten sposób: znaleziono ciało, Rosjanin wkładał rękę do kieszeni wewnętrznej marynarki, wyjmował dowód osobisty i pytał, czy to ta sama osoba. – Po miejscu katastrofy chodził Rosjanin z kamerą, podejrzewam, że ze służb. Do tej pory sprawa nie jest wyjaśniona, kim była ta osoba. Nie miał żadnej plakietki, kamera nie miała też żadnego logo. Wszystko nagrywał – słyszymy.

– O tym, że odnaleziono ciało pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego, dowiedziałem się w drodze z Witebska do Smoleńska. Gdy przyjechałem z premierem na miejsce katastrofy, Czarek i Andrzej stali przy trumnie, bo Rosjanie mieli pomysł, żeby zabrać to ciało do Moskwy. Było jedynym, które zostało na terenie Smoleńska po interwencji moich kolegów, m.in. Cezarego K. i Andrzeja R. – wskazuje nasz rozmówca. Z miejsca, gdzie ciało prezydenta okazano Jarosławowi Kaczyńskiemu, wywieziono je w trumnie ciężarówką. W drodze do prosektorium (morgu) nie było asysty żadnych polskich służb.
Na wrakowisku znaleziono jeden z telefonów należących do prezydenta i jego paszport. – Któryś z polskich prokuratorów zapytał mnie, czy chcę je zabrać do Warszawy. Jakieś względy sprawiły ostatecznie, że nie wydano nam tych rzeczy. W konsekwencji poleciały do Moskwy – mówi Dacewicz.

Po katastrofie do oficerów BOR dotarła informacja, że przeżyły cztery osoby, bo ktoś widział cztery karetki pogotowia wyjeżdżające na sygnale. – Dostałem polecenie od płk. Roberta D., żeby wsiąść w samochód i szukać, gdzie te karetki pojechały. I kogo wywiozły. Miałem sprawdzić, czy rzeczywiście potwierdzi się informacja, że ktoś przeżył. Nie znałem topografii miasta. Obawiałem się, że jeśli opuszczę wrakowisko, później będę miał problem z powrotem, bo Rosjanie tak nas traktowali – kwituje oficer.

Piotr Czartoryski-Sziler

KOMENTARZ BIBUŁY: Wyszczególniamy tylko te co ciekawsze kawałki, z krótkimi komentarzami:

„- Na Siewiernyj dotarliśmy pół godziny po upadku samolotu. Początkowo nie było do końca wiadomo, co tak naprawdę się stało.”  A może nie „pół godziny po upadku samolotu” na Sewiernym, lecz pół godziny po ogłoszeniu katastrofy? Ale, zaraz, jakie pół godziny po- , skoro na początku podawano zupełnie nieprawidłowy czas „rozbicia się samolotu”! Ta wprowadzona na początku różnica czasu tzw. katastrofy mogłaby wyjaśniać inny scenariusz całego wydarzenia (scenariusz znany jako 2m). Pomyślmy: oto samolot mógł wylądować gdzie indziej, np. na drugim lotnisku w Smoleńsku, albo w Mińsku, albo w Witebsku, a stamtąd – po wykonaniu odpowiednich czynności znanych specjalistom z NKWD i KGB-bis – zdążono przywieźć kilka ciał, tylko tych kilka które niektórzy polscy oficjele naprędce „zidentyfikowali”. To wyjaśniało by wiele dziwnych zjawisk, w tym i te tajemnicze „ambulanse”, które pojawiły się na lotnisku zaraz po „katastrofie” (czytaj: po ogłoszeniu czasu katastrofy) być może wwożąc tych kilka ciał. Poza tym, oficjalnie żadna  karetka z pogotowia smoleńskiego nie uczestniczyła w akcji… Tenże scenariusz potwierdzałby również tzw. maskirowkę katastrofy, zarejestrowaną przez Wiśniewskiego, który ze swoją reporterską kamerą nagrał „strażaków”, którzy „gasili” tzw. szczątki samolotu, ale – uwaga – przecież nasz reporter, tak, ten sam napotykający się na czarne skrzynki, był tam zanim rozległy się syreny i ogłoszono o katastrofie. Chyba pora zsynchronizować zegarki i opowieści tych wszystkich Wiśniewskich, BOR-owców, „strażaków”, „pielęgniarzy” i innych tzw. świadków.

„Czy były jakieś próby udzielania pierwszej pomocy, stwierdzenia oznak czynności życiowych? – Nie wiem – odpowiada nasz rozmówca.” Czyli, nikt nic nie wie… Dwa lata minęło i dalej nikt nie wie czy była czy też nie ta „akcja udzielania pierszej pomocy”…

„Na wykarczowanym fragmencie terenu układano ciała.” Wot kultura.

„Procedura wyglądała w ten sposób: znaleziono ciało, Rosjanin wkładał rękę do kieszeni wewnętrznej marynarki, wyjmował dowód osobisty i pytał, czy to ta sama osoba.” Czyli, „identyfikacja” po rosyjsku, oczywiście z przyzwoleniem władz polskich i „ochroniarzy”.

„Z miejsca, gdzie ciało prezydenta okazano Jarosławowi Kaczyńskiemu, wywieziono je w trumnie ciężarówką. W drodze do prosektorium (morgu) nie było asysty żadnych polskich służb. ” Gruzawikiem wieźli Prezydenta… Jak śmieci…

„Po katastrofie do oficerów BOR dotarła informacja, że przeżyły cztery osoby, bo ktoś widział cztery karetki pogotowia wyjeżdżające na sygnale. – Dostałem polecenie od płk. Roberta D., żeby wsiąść w samochód i szukać, gdzie te karetki pojechały. I kogo wywiozły. Miałem sprawdzić, czy rzeczywiście potwierdzi się informacja, że ktoś przeżył. Nie znałem topografii miasta. Obawiałem się, że jeśli opuszczę wrakowisko, później będę miał problem z powrotem, bo Rosjanie tak nas traktowali – kwituje oficer.” Czyli: polecenia nie wykonał! Dzięki m.in. takim funcjonariuszom nikt nic nie wie!

Na dokładkę, polecamy poniżej wywiad z oficerem BOR-u, pokazujący przerażającą indolencję i niekompetencję tychże „oficerów” , a w rezultacie chłopczyków, którzy przestraszyli się wszystkiego i bali się podejść bliżej, bo im ruski żołdak zagrodził taśmą drogę i powiedział nielzia… No, a poza tym, ci „ochroniarze” nie mieli nawet krótkofalówki aby porozumiewać się pomiędzy sobą i polegali na rosyjskiej sieci telefonii komórkowej. Oraz pozostawili ciało Prezydenta samotnie, a potem pozwolili załadować Go na brudną ciężarówkę i zawieźć w nieznanym kierunku. Orwell i Kafka do kwardatu, czyli Państwo Polskie zdało egzamin…

 

Zatrzymani przed taśmami

Z ppłk. Krzysztofem Dacewiczem, oficerem Biura Ochrony Rządu, który 10 kwietnia 2010 r. pełnił służbę w Smoleńsku, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler

Pamięta Pan, ile czasu zajął Panu dojazd z Katynia na miejsce katastrofy?
– Tam było dwadzieścia parę kilometrów, drogi są fatalne. Ale z tym pilotażem jechaliśmy około 20 minut. Od momentu katastrofy byłem na miejscu po jakichś 35-40 minutach.

Kto poinformował szefostwo BOR o katastrofie?
– Ja. Zadzwoniłem do jednego z przełożonych, płk. Roberta D., że coś się wydarzyło. Gdy jeszcze staliśmy w Smoleńsku, tam gdzie wszyscy oczekiwali na przylot samolotu, jeszcze nie było do końca wiadomo, co się tak naprawdę stało. Podeszła do mnie konsul i powiedziała: „Nie wiem, co się tak do końca stało, ale podsłuchałam rozmowę Rosjan, którzy powiedzieli, że szykują się na zbieranie ciał”. Wtedy była już bardzo zdecydowana nasza reakcja, poszliśmy do tych z FSO i mówimy: „Słuchajcie, wiemy, że coś się wydarzyło, chcemy tam jak najszybciej dotrzeć, gdzie jest to miejsce”. Wtedy nas puścili przez płytę lotniska, bo to była najkrótsza droga.

Mieliście swobodny dostęp do miejsca katastrofy?
– Tam, gdzie leżały pierwsze szczątki, przed nami były już taśmy i kilku funkcjonariuszy milicji, z rosyjskiego OMON. Mogliśmy dojść do tych linek.

Za linki już nie?
– Nie. Dlatego, że oni zabezpieczali to miejsce katastrofy lotniczej.

Ale przecież tym samolotem leciał prezydent, a Panów ochrona wygasała dopiero w momencie znalezienia jego ciała i stwierdzenia zgonu. Powinniście go od razu szukać.
– Tak by na pewno było, gdyby było to na terenie naszego kraju. Ale ponieważ my byliśmy na terytorium obcego państwa, musieliśmy się podporządkować dyrektywom związanym z przepisami tam obowiązującymi. Jakiś czas staliśmy za tymi linkami i obserwowaliśmy, jak jest organizowana akcja.

Jakie służby rosyjskie zastaliście na miejscu?
– Straż pożarną, która dogaszała tlące się szczątki wraku, milicję i służby medyczne.

Były jakieś próby udzielania pierwszej pomocy, stwierdzenia, czy są oznaki jakichś czynności życiowych?
– Nie widziałem.

Przecież z góry nie można tego założyć, trzeba to zweryfikować na miejscu.
– Od momentu katastrofy do momentu naszego przybycia minęło prawie 40 minut. Więc nie jestem w stanie panu odpowiedzieć, co przez ten 40-minutowy okres działo się na miejscu katastrofy.

Nie pytaliście o to Rosjan?
– W pobliżu miejsca, w którym staliśmy, widziałem służbę medyczną. Stała karetka pogotowia, był lekarz, dwie pielęgniarki.

Tylko stali czy wykonywali jakieś czynności?
– Stali. Byli od początku do samego końca.

Ktoś pochylał się nad ciałami, sprawdzał oddech, puls?
– Nie. Potem został powołany tzw. sztab, postawiono namiot, ściągnięto jakieś środki łączności, agregaty prądotwórcze. Po tych dwóch, trzech godzinach zebrali się prokuratorzy, przygotowali teren, żeby układać tam ciała, wynoszone z miejsca katastrofy. Wtedy Rosjanie zwrócili się do nas z prośbą o wyznaczenie trzech osób z naszego sześcioosobowego składu, które pomogą im w identyfikacji zwłok.

Był Pan w tej grupie?
– Nie. Pojechałem po pana premiera Tuska do Witebska na Białoruś. I tu wraca wątek kolumny. Ten Ił-76, który miał ponoć wieźć kolumnę, nie wylądował, odleciał i więcej nie lądował na tym lotnisku. A ta sama kolumna, którą jeździł 7 i 10 kwietnia pan premier, była również przewidziana na potrzeby zabezpieczenia wizyty prezydenta Lecha Kaczyńskiego.

To po co miał lądować Ił-76?
– Nie mam pojęcia. Może miał przylecieć zabrać tę kolumnę? Ta kolumna czekała na pana prezydenta, byli też ci sami ludzie ze służb ochrony Federacji Rosyjskiej, którzy zabezpieczali pobyt pana premiera, bo mieli zabezpieczać również pobyt pana prezydenta. Z tymi samymi ludźmi rozmawialiśmy, czyniliśmy takie same ustalenia. Tylko punkty się różniły na mieście i inaczej wyglądał scenariusz spotkań. Z miejsca katastrofy 10 kwietnia udałem się do Witebska naszym samochodem służbowym, radiowozem mercedesem viano z kolegą Kazimierzem S., który był kierowcą, żeby odebrać z lotniska premiera, który miał przylecieć z innymi członkami delegacji na lotnisko w Smoleńsku. Kolumną białoruską dojechaliśmy do przejścia granicznego białorusko-rosyjskiego. My jechaliśmy naszym samochodem, pan premier białoruskim. Następnie na przejściu granicznym nastąpiła zamiana miejsc. Pan premier przesiadł się do tego samego mercedesa ochronnego Federacji Rosyjskiej, którym jeździł 7 kwietnia, i nim dojechał do Smoleńska.

Strona polska uczestniczyła w jakiś sposób w zabezpieczeniu miejsca katastrofy?
– Tak. Chociażby w przeszukiwaniu terenu i pomocy w identyfikacji zwłok. Za wyjątkiem mnie i Kazimierza S. pomagali w tym wszyscy pozostali funkcjonariusze BOR. Po rozpoznaniu ciała były zabierane z miejsca katastrofy i kładzione na folię na przygotowanym terenie. Rosjanie podzielili miejsce katastrofy – które rozciągało się na obszarze kilkuset metrów – na tzw. kwartały. Do każdego kwartału przyporządkowane były służby, które wynosiły ciała, jakiś pan prokurator, też ktoś, kto dokumentował. Na początku po miejscu katastrofy generalnie nikt nie chodził, tylko jakiś Rosjanin z kamerą, podejrzewam, że ze służb; do tej pory sprawa nie jest wyjaśniona, kto to był. Nie miał żadnej plakietki, kamera nie miała też żadnego loga. Wszystko nagrywał.

Kiedy dokładnie odnaleziono ciało pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego?
– Gdy byłem w drodze z premierem do Smoleńska, to ciało pana prezydenta zostało już znalezione.

Kto ze strony polskiej asystował w przewiezieniu ciała pana prezydenta do prosektorium?
– Nie wiem. Z miejsca, gdzie to ciało zostało okazane panu premierowi Jarosławowi Kaczyńskiemu, wywiezione zostało w trumnie ciężarowym samochodem, chyba ziłem. Z drugiej strony, ten teren uniemożliwiał wjazd tam jakimś samochodem osobowym.

Dlaczego nie asystowaliście w transporcie trumny z ciałem prezydenta do prosektorium?
– Asystowaliśmy do momentu zabrania tego ciała. Czy potem ktoś ze służb dyplomatycznych uczestniczył w asyście, tego panu nie powiem. Wiem za to, że ciało pana prezydenta było jedynym, które zostało na terenie Smoleńska, właśnie po interwencji moich kolegów z BOR, m.in. Cezarego K. i Andrzeja R. Oni chcieli, żeby je pozostawić, chociażby do momentu przyjazdu brata, by mógł je zidentyfikować. Gdy przyjechałem z panem premierem na miejsce katastrofy, Czarek i Andrzej byli przy trumnie pana prezydenta. Rosjanie mieli bowiem taki pomysł, by ciało prezydenta również zabrać do Moskwy. Po naszej interwencji – były rozmowy z FSO, poruszona była sprawa z MSZ – pan ambasador sprawił, że to ciało zostało.

A reszta ciał?
– Ciała były przygotowane do transportu lotniczego i zostały zabrane do Moskwy.

Ktoś asystował ze strony polskiej przy wkładaniu ciał do trumien?
– Na pewno służby dyplomatyczne, ale to nie my.

Jak Rosjanie obchodzili się z ciałami?
– Nie zauważyłem, by Rosjanie w jakiś zły sposób się z nimi obchodzili. Zabierali na nosze i przenosili w miejsce, gdzie były składane te ciała, gdzie były poddawane m.in. identyfikacji, a następnie trafiły na pokład samolotu.

Po przyjeździe z premierem był Pan jeszcze na miejscu katastrofy?
– Tak. Zostaliśmy tam jeszcze do następnego dnia. Z premierem przyleciał również szef BOR gen. Marian Janicki. Pamiętam nawet taką sytuację, że przekazał on pieniądze i powiedział: „Krzysiek, tu jest chyba 1400 dolarów. Jak trzeba, to zostańcie tyle, ile potrzeba tutaj zostać, pomóżcie we wszystkim tak, żeby było dobrze. Tu macie na zakwaterowanie, na wyżywienie. Jak wrócisz do Warszawy, to się rozliczysz” – powiedział. Gdy atmosfera trochę opadła, powiedzieliśmy szefowi: „Szefie, my do jutra zostaniemy tutaj, poczekamy na załadunek ciała prezydenta na pokład samolotu (bo wiedzieliśmy, że następnego dnia zostanie ono zabrane do Warszawy) i nasza rola się kończy, bo my tutaj nic już więcej nie jesteśmy w stanie zrobić”.

Dlaczego oddaliście broń i kamizelki kolegów Rosjanom, zamiast zabezpieczyć je i zabrać do Warszawy? Wtedy jeszcze nie była znana ścieżka procedowania.
– A na jakiej podstawie moglibyśmy to zabrać? My koncentrowaliśmy się wtedy tylko na tych sprawach związanych z ciałem pana prezydenta.

Powinniście się na wszystkich rzeczach koncentrować.
– Ja byłem po raz pierwszy w życiu – i mam nadzieję, że ostatni – świadkiem takiej tragedii. Niech mi pan wymieni ze współczesnej historii, gdzie doszło do tego typu katastrofy, że urzędujący prezydent ginie na pokładzie samolotu z 95 innymi osobami. Nie ma procedur, co się powinno w takim wypadku robić. My, w miarę naszych możliwości, zrobiliśmy to, co mogliśmy, by zabezpieczyć ciało prezydenta.

Świadkowie mówili, że leżało ono w błocie.
– Nieprawda. Ciało pana prezydenta leżało w trumnie na podwyższeniu z desek.

Mogliście poprosić chociaż o rozpostarcie namiotów ochronnych nad ciałami.
– Jestem ciekaw, czy gdyby był pan w miejscu tej katastrofy, nie będąc szkolonym, zapoznanym z takimi działaniami, czy pomyślałby pan o takich rzeczach. Ja myślę, że to nie jest rola BOR, tylko kancelarii – jednej albo drugiej, albo MSZ. Z tego, co ja pamiętam, żadnego przedstawiciela Kancelarii Prezydenta nie było już wieczorem 10 kwietnia na miejscu tej katastrofy.

Czy po katastrofie zakładaliście jako jedną z przyczyn możliwość udziału osób trzecich?
– Nie. W moim wyobrażeniu nie mieści się w głowie, żeby coś takiego mogło mieć miejsce. Spokojnie czekałem na to, żeby wypowiedzieli się na ten temat specjaliści. Do dziś nie wierzę, żeby mogła być tutaj działalność osób trzecich. Mimo że sprzęt na lotnisku w Smoleńsku był w opłakanym stanie, to w dniu katastrofy przecież przyleciał na nie tupolewem premier Federacji Rosyjskiej. Powiem panu więcej, pan premier Kaczyński też chciał tam lądować, tylko nie wyrażono na to zgody. Zadecydowały względy ludzkie.

Ma Pan jakąś swoją teorię dotyczącą przyczyn katastrofy?
– Moim zdaniem, rzeczywiście chyba była to błędna decyzja pilotów. Załoga Jaka-40, która wylądowała, przekazała informację kolegom, że wylądowali. Ten samolot jest znacznie gorzej wyposażony niż tupolew, starszy, bez tego typu urządzeń, które umożliwiają lądowanie w trudniejszych warunkach. Jeżeli tamci piloci uzyskali taką informację, że jakowi się udało, to podejrzewam, że podjęli takie ryzyko, iż też spróbują wylądować. To jest moje prywatne zdanie. Niech mi pan powie, dlaczego na rekonesansie byli księża, było MSZ, kancelarie, byliśmy my, lecz nie było nikogo z 36. pułku? Dlaczego oni nie zrobili sobie jakiegoś oblotu, skoro były jakieś wątpliwości, dlaczego jest tyle zapytań związanych z tym, że nie mieli aktualnej prognozy pogody? W to wszystko wmieszano pana generała Błasika, a przecież to kapitan statku powietrznego jest tą osobą, która podejmuje ostateczną decyzję.

Po pierwsze, piloci nie lądowali, tylko odchodzili na drugi krąg. Po drugie, gen. Błasika nie było w kokpicie. Po trzecie, rekonesans lotniska (oblot) zrobili Rosjanie. Rozumiem, że BOR mogło zaufać rosyjskich służbom, ale specpułk już nie?
– Zachowanie strony rosyjskiej odnośnie do generała Błasika też mi się nie podobało. On był uczestnikiem lotu, a nie osobą odpowiedzialną.

Kiedy opuściliście miejsce katastrofy w Smoleńsku?
– 11 kwietnia szykowaliśmy się już pomału do wyjazdu, opuszczali również teren miejsca katastrofy funkcjonariusze FSO, ale cały czas ten teren wojskowy obstawiony był przez milicję i wojsko. Chciałem przejść bliżej miejsca katastrofy do kolegi, który mnie o coś chciał zapytać. Drogę zagrodził mi milicjant i mówi: „Nie nada”. „Kak nie nada?” – pytam. „No, nie nada” – odpowiedział. I nie mogłem przejść. Mówiłem mu, że jestem z polskiej służby, a on na to, że go to nic nie obchodzi, że nikogo nie może przepuszczać. Ja na to: „Chłopie, tam zginęli moi koledzy i inne osoby, mamy zgodę na wejście”. A ten swoje: „Nie nada”. Uspokajał mnie wtedy ambasador, mówił: „Niech pan da spokój, bo będzie większa awantura. Po co panu jakieś problemy?” – mówił.

Nie zdziwiło Pana, że Rosjanie niszczyli wrak?
– Widziałem to na filmie. 11 kwietnia nie widzieliśmy takich działań, wszystko jeszcze leżało na miejscu i szczątki wraku nie były wywożone. Dopiero później, już po naszym wyjeździe. Od momentu katastrofy wrak samolotu zobaczyłem już poskładany na płycie lotniska w trakcie wizyty małżonki prezydenta Komorowskiego z rodzinami. Z nagrań telewizyjnych widziałem, że wrak nie był przez tych sprzątających zbyt delikatnie traktowany.

Nie pomyślał Pan wtedy, że to próba zacierania śladów?
– Nie myślałem w ten sposób. Dla mnie to, co się wydarzyło w Smoleńsku, to olbrzymia tragedia, a teraz szuka się, czy komuś czegoś ewentualnie nie można udowodnić.

Co dzieje się z bronią i kamizelkami kolegów?
– Gdzieś są u Rosjan zdeponowane i czekają na zakończenie śledztwa.

Rosjanie nie mieli żadnych obiekcji ze ściąganiem kamizelek, sami zabrali też broń?
– Tak, jak znosili te ciała. Oni przeszukiwali teren, my zostaliśmy poproszeni tylko o pomoc w identyfikacji zwłok, a nie w zbieraniu rzeczy. Został znaleziony m.in. jeden z telefonów pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego paszport, podejrzewam, że przez osoby przeszukujące miejsce katastrofy. Był to telefon uszkodzony, bez baterii. To trafiło na miejsce, gdzie wszystkie te rzeczy były znoszone i znalazły się od razu pod nadzorem polskich służb. Któryś z polskich prokuratorów zapytał mnie, czy chcę zabrać do Warszawy te znalezione rzeczy pana prezydenta. Jakieś względy sprawiły ostatecznie, że polskie służby nie wydały nam tych przedmiotów i spakowały ze wszystkimi pozostałymi rzeczami, które zostały znalezione na miejscu katastrofy.

Te wszystkie rzeczy poleciały do Moskwy?
– Podejrzewam, że tak się stało. Tak można wywnioskować chociażby z relacji telewizyjnych.

Ale telefon prezydenta to bardzo ważny nośnik informacji, raczej nie powinien trafić w ręce Rosjan.
– Rosjanie nie mogli wiedzieć, że to jest telefon pana prezydenta. Gdy został znaleziony, trafił od razu w ręce polskich służb.

Rosjanie rozpowszechniali jakieś informacje o przyczynach katastrofy?
– Nie.

W Polsce za to od razu pojawiła się informacja, że tupolew czterokrotnie podchodził do lądowania, że dwie osoby przeżyły.
– To ja nawet panu powiem o czterech osobach, które miały przeżyć, bo ktoś widział, że cztery karetki pogotowia wyjeżdżały na sygnałach. Sam dostałem polecenie od płk. Roberta D., żebym brał nasz samochód z miejsca katastrofy, jechał i szukał, gdzie te karetki pojechały i kogo wywiozły. Miałem sprawdzić, czy rzeczywiście potwierdzi się informacja, że ktoś z tej katastrofy przeżył. Powiedziałem wtedy Robertowi: „Robert, daj parę minut. Smoleńsk to miasto, które liczy ponad 400 tysięcy mieszkańców, jest ileś szpitali. My nie znamy topografii miasta, nie wiemy, gdzie karetki mogły pojechać. Nie ukrywam też, że jak się stąd ruszę, to później będę miał problem w ogóle z powrotem, bo tak nas traktują”. Zatem ode mnie była też informacja przekazana do Warszawy o osobach, które ewentualnie mogły przeżyć katastrofę. Ale tam była masakra. Źeby samolot jeszcze wylądował na brzuchu, to moglibyśmy mówić o tym, że ktoś miał szanse na przeżycie. Ale on wylądował na dachu.

Wszyscy z Waszej szóstki znają rosyjski?
– Przez wiele lat uczyłem się języka rosyjskiego w szkole, bo gdy zaczynałem edukację, był to język obowiązujący. Każdy z nas zna go na poziomie komunikacyjnym.

Nie robiliście żadnych dodatkowych kursów?
– Nie. Znamy go ze szkoły. On też przecież nie jest taki trudny w komunikacji. Ponadto, jak na przykład jadę gdzieś na przygotowania wizyt do Portugalii, to mam rozmawiać po portugalsku? Trudno wymagać ode mnie, bym znał wszystkie języka świata. Wiadomo, że mamy wtedy jakiegoś tłumacza. Jeśli chodzi o komunikację z Rosjanami, to nie było żadnych problemów. My naprawdę włożyliśmy tyle pracy i wysiłku w to, żeby wszystko się udało.

Jednak się nie udało. Powie Pan z ręką na sercu, jak gen. Janicki, że Panowie, którzy byliście 10 kwietnia w Smoleńsku, nie macie sobie nic do zarzucenia?
– Jako funkcjonariusz biorący udział w przygotowaniu i zabezpieczeniu tej wizyty nie mam sobie nic do zarzucenia. Ja odpowiadałem za trochę inny rodzaj działań, byłem przewidziany do współpracy z mediami i przygotowywałem te uroczystości pod kątem obsługi prasowej, a nie pod kątem zabezpieczenia ogólnego miejsc czasowego pobytu. Jeżeli ktokolwiek komukolwiek może stawiać zarzuty, to niech to oceni prokuratura. Ta grupa przygotowawcza, która brała udział w zabezpieczeniu, działała fachowo, profesjonalnie i bez żadnych zastrzeżeń. Robiliśmy to, na co mieliśmy zgodę i na co nam pozwolili Rosjanie.

Ale gdybyście poinformowali szefów w Warszawie, że na lotnisku jest problem z lądowaniem i je odradzacie, by ci przekazali to do wiadomości ministra resortu spraw wewnętrznych i administracji czy premiera i ktoś poinformował o tym kapitana statku?
– To nie jest zakres naszych obowiązków.

BOR konsultowało jednak odmowę lądowania w Tbilisi dwa lata wcześniej.
– Ja nie brałem udziału w zabezpieczeniu tej wizyty i nie znam szczegółów sprawy.

Nie ma takich procedur, że któryś z oficerów BOR jest przez cały czas na lotnisku w obcym państwie w stałym kontakcie telefonicznym z Warszawą?
– Nas, grupy przygotowawczej, nie było na płycie lotniska. Było tam dwóch kierowców, którzy mieli nas na bieżąco informować, co się dzieje. Szefem grupy przygotowawczej był mjr Cezary K. On kontaktował się z oficerem operacyjnym w Warszawie i go o wszystkim informował. 7 i 10 kwietnia wszystkie te procedury zostały zachowane.

Ufaliście Rosjanom?
– Tak, bo oni na co dzień spotykają się z nieco poważniejszymi zagrożeniami niż te, które my mamy na terytorium naszego kraju. Oni są bardziej zahartowani, jeżeli chodzi o czujność, mają też większe fundusze. Zrobiliśmy wszystko to, na ile było nas stać i na ile oceniliśmy stopień zagrożenia. Nikt nie zakładał, że może dojść do takiej katastrofy.

Dziękuję za rozmowę.

Za: Nasz Dziennik, Sobota-Niedziela, 24-25 marca 2012, Nr 71 (4306)


Za: Nasz Dziennik, Sobota-Niedziela, 24-25 marca 2012, Nr 71 (4306) | http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20120324&typ=po&id=je02.txt

Skip to content