Aktualizacja strony została wstrzymana

Mamy dalszy wzrost podatków i cen

Władze PO-PSL przyszykowały dla nas na ten rok dalszy wzrost podatków, a co za tym idzie cen niemal wszystkiego. Należy wyraźnie powiedzieć, że to politycy, a nie rynek, są odpowiedzialni za to, że Polakom żyje się coraz gorzej.

Zgodnie z przyjętymi przez rząd Donalda Tuska na ten rok ustawami budżetowymi, w 2012 roku w porównaniu z 2011 rokiem dochody publiczne zwiększą się z 609,8 mld zł do 668,4 mld zł, czyli o 9,6 procenta. Z kolei wydatki publiczne wzrosną z 673,1 mld zł w zeszłym roku do 714,9 mld zł w roku obecnym, czyli o 6,2 procent. Warto zaznaczyć, że wzrosty dochodów, jak i wydatków nie można usprawiedliwiać inflacją, gdyż z pewnością będzie ona niższa niż podane wartości. Dwie największe pozycje wydatkowe finansów publicznych w 2012 roku to wydatki socjalne, które wzrastają z 245 mld zł do 258,9 mld zł, czyli do 44,9 procenta wszystkich wydatków oraz obsługa długu publicznego, która wzrasta z 40,5 mld zł w 2011 roku do 45,9 mld zł w tym roku, czyli o ponad 13,3 procenta. Jednak aby wykupić dług zapadający w tym roku oraz dodatkowo mieć pieniądze na pokrycie planowanych deficytów, władze w imieniu podatników będą musiały pożyczyć gigantyczną kwotę ponad 176,1 mld zł. W rezultacie dług publiczny, który na koniec 2011 roku Ministerstwo Finansów wyliczyło na 812,3 mld zł, na koniec 2012 roku ma się zwiększyć do 832,5 mld zł, czyli o około 2,5 procenta. Co ciekawe, relacja długu publicznego do produktu krajowego brutto ma spaść z 53,7 procenta do 52,4 procenta. To w planach rządu, bo jak będzie w rzeczywistości, to nie wiadomo, gdyż niekoniecznie musi się spełnić prognoza 2,5-procentowego wzrostu gospodarczego.

W porównaniu z rokiem 2008 – pierwszym pełnym rokiem rządów PO-PSL – w 2012 roku wydatki publiczne wzrastają o prawie 34 procent – z 486,9 mld zł do 714,9 mld zł. Z kolei dług publiczny, który w 2007 roku wynosił 527,4 mld zł, na koniec tego roku zwiększy się aż o 305,1 mld zł, czyli o ponad 57,8 procenta. Oznacza to, że przeciętny Polak, włączając w to niemowlaków, bezrobotnych i emerytów, płaci rocznie podatki i różnego typu składki w wysokości ponad 18 700 zł, podczas gdy jeszcze w 2008 roku płacił „tylko” 14 300 zł. Poprzez kredyty sektora publicznego przeciętny Polak na koniec 2012 roku zadłużony będzie na niemal 21 800 zł, podczas gdy na koniec 2007 roku było to „tylko” nieco ponad 13 800 zł.

Aby móc zwiększyć dochody publiczne aż o 9,6 procenta, rząd Donald Tuska, wbrew wcześniejszym obietnicom, że żadnych podwyżek podatków nie będzie, wprowadził znaczną ilość podwyżek różnych podatków i opłat. Przede wszystkim nowe obciążenia zostały zapowiedziane w zeszłorocznym expose premiera. Wśród zmian fiskalnych premier Tusk zaanonsował m.in.: podniesienie składki rentowej o 2 pkt proc. po stronie pracodawcy, opodatkowanie rolników podatkiem dochodowym; wprowadzenie składki zdrowotnej dla rolników; likwidację ulgi internetowej; ograniczenie stosowania 50-procentowych kosztów uzyskania przychodów dla umów autorskich – na razie dla przychodów do 85 tys. zł rocznie; nałożenie nowego podatku na wydobywane surowce oraz likwidację ulgi na dziecko rodzin, których dochody przekraczają 85 tys. zł rocznie. Likwidacja 50-procentowych kosztów uzyskania przychodu w umowach autorskich z pewnością spowoduje powiększenie szarej strefy, a w zakresie obu limitów 85-tysięcznych należy się spodziewać, że to tylko pierwszy etap – drugim etapem podwyżek będzie jego likwidacja.

Do tego dochodzą inne obciążenia fiskalne: nowa akcyza od węgla i koksu, by wypełnić unijne regulacje (co podniesie ich cenę o około 30-40 zł za tonę) oraz podatek bankowy, a także podniesienie akcyzy na olej napędowy o około 0,15 zł na litrze (unijne regulacje) oraz wzrost opłaty paliwowej o 10,44 zł za 1000 litrów (niektórzy analitycy uważają, że litr benzyny może kosztować nawet 8 zł), podniesienie akcyzy na biokomponenty i tytoń (co zwiększy przemyt ze Wschodu) oraz likwidacja tzw. lokat antybelkowych (miała być likwidacja podatku Belki, a jest jego uszczelnianie). Od stycznia zdrożał też z 8 procent na 23 procent VAT na ubranka i buty dziecięce, czego nie można zrzucać na wymogi unijne, bo na przykład Wielka Brytania czy Irlandia korzystają w tym zakresie ze stawki zero procent. W listopadzie 2011 roku Donald Tusk co prawda zapewnił, że rząd nie planuje wprowadzenia podatku katastralnego, ale raczej nie ma co wierzyć w te słowa, bo jeszcze w 2009 roku premier obiecywał, że nie będzie podnosił żadnych podatków. Należy się co najwyżej spodziewać, że pomysł tego podatku został przeniesiony w czasie.

Ponadto planuje się usprawnić ściąganie abonamentu RTV, który miałyby pobierać firmy energetyczne w rachunku za energię elektryczną. Ale co z osobami, które korzystają z prądu, a nie posiadają telewizora w domu? Nie ma problemu – pewnie weźmie się przykład z Finlandii, gdzie wprowadza się nowy podatek radiowo-telewizyjny, który będzie obowiązywał nawet tych, którzy nie posiadają odbiornika telewizyjnego. Na dodatek Unia Europejska chce, by minimalna stawka LPG wzrosła z obecnych 125 euro… do 500 euro za 1 tys. kg. Pod naciskiem Brukseli wzrosnąć może także opodatkowanie rejestracji starych samochodów, szczególnie tych z silnikiem diesla, by w ten sposób walczyć o poprawę jakości powietrza.

Nie tylko władze centralne chcą bardziej przyssać się do naszych kieszeni. Także władze samorządowe raźno popodnosiły podatki lokalne, po wcześniejszym podniesieniu stawek maksymalnych przez Ministerstwo Finansów. Chodzi tu nie tylko o podatki od nieruchomości, od środków transportu czy opłaty targowe, ale wiele miejscowości turystycznych podniosło też tzw. opłaty klimatyczne. Na przykład w Świnoujściu opłata miejscowa wzrośnie o 33 procent z 3 zł do 4 zł za osobę dorosłą za dzień, a w Ustce o 30 procent z 2 zł na 2,6 zł. Podobnie w innych miejscowościach. Skutek będzie oczywisty – jeszcze więcej turystów zrezygnuje z polskiego morza na rzecz cieplejszych krajów.

Rosnący drenaż podatkowy to tylko jedna strona medalu. Drugą są podwyżki serwowane przez państwowych monopolistów i oligopolistów. Politycy wraz z PGNiG tak załatwili dostawy rosyjskiego gazu, że mimo spadających cen na rynku światowym, cena dla Polaków wzrośnie! Jak podaje gazetaprawna.pl, w Stanach Zjednoczonych gaz kosztuje około 110-150 USD za 1000 m3 z tendencją spadkową, podczas gdy PGNiG kupuje gaz od Gazpromu za ok. 400 USD za 1000 m3, a rosyjski monopolista zapowiedział jeszcze… dalsze podwyżki! Ponadto podniesienie cen węgla w wyniku wprowadzenia akcyzy napędzi ceny energii elektrycznej. Z kolei z powodu wzrostu cen energii i paliw ma podrożeć także piwo. Ale z tych samych powodów należy spodziewać się podwyżek niemal wszystkiego. Nowa ustawa refundacyjna powoduje 15-procentowy wzrost ceny leków. Przez Unię wzrosną nawet ceny jajek! Brukselscy urzędnicy żądają wymiany klatek dla kur, bo ich zdaniem obecne są mało przyjazne dla tych zwierząt, co może spowodować wzrost cen jajek.

Co gorsza, także władze samorządowe nie tylko podatkami uderzają w nasze kieszenie: podnoszone są opłaty za wodę i odprowadzanie ścieków, opłaty za przedszkola, opłaty za parkingi czy ceny biletów komunikacji miejskiej. W takiej sytuacji nie ma się co dziwić, że ciągłe podwyżki cen napędzane przez wzrastające podatki i działania państwowych i komunalnych monopolistów spowodowały, że najnowsze dane GUS mówią już o inflacji na poziomie 4,8 procenta! Nie wzrastają jedynie ceny za telefon i Internet, bo te usługi są w całości w rękach prywatnych.

Tymczasem, o zgrozo!, według najnowszego rankingu Banku Światowego „Paying Taxes”, który klasyfikuje państwa we względu na łatwość w płaceniu podatków, od początku rządów Donald Tuska Polska obsunęła się aż o dziewięć miejsc i plasuje się na 121 pozycji, podczas gdy jednocześnie w ostatnich latach aż 60 procent państw świata uprościło swoje systemy podatkowe.

Skąd w tak fatalnej sytuacji finansowej premier Donald Tusk, który tak gorączkowo wszędzie szuka nowych dochodów dla państwa, chce wydawać jeszcze pieniądze na ratowanie unijnych bankrutów? Bierze wysoko oprocentowane kredyty, wypuszcza obligacje, bo brakuje pieniędzy, NBP zabezpiecza kosztem około 200 mln zł wielką linię kredytową w Międzynarodowym Funduszu Walutowym o wartości 30 mld zł, zabiera po raz trzeci pieniądze przyszłych polskich emerytów z Funduszu Rezerwy Demograficznej, a potem jak podaje „Gazeta Polska Codziennie”, lekką ręką pożycza 30 mld zł innym państwo-bankrutom. – Trzeba przyznać, że jest to niesłychana hojność, zadziwiająca w kontekście zapowiadanych cięć budżetowych i oszczędności – skomentował w rozmowie z portalem niezalezna.pl Janusz Szewczak, ekonomista SKOK. – Polska będzie płacić, żeby ratować bogatsze od siebie kraje – skomentował z kolei Adam Hofman, rzecznik PiS, co odzwierciedlają fakty.

Jak wyliczył „Fakt”, średnie dochody, jakie uzyskują obywatele krajów-bankrutów, są znacznie wyższe niż w Polsce. Płaca minimalna w Polsce wynosi niecałe 1,4 tys. zł, podczas gdy we Włoszech w przeliczeniu wynosi 2,7 tys. zł, a w Grecji aż 3,9 tys. zł. Z kolei minimalna emerytura wynosi w Polsce 730 zł, a tymczasem w Grecji – 2,2 tys. zł, a we Włoszech aż 2,6 tys. zł. Z oficjalnych danych Eurostatu wynika, że PKB Polski na osobę to zaledwie 63 procent średniej unijnej, podczas gdy w Grecji – 90 procent, a we Włoszech – 101 procent. Poza tym wysoko zadłużone kraje, jak Niemcy czy Włochy, mają obywateli ze znacznymi oszczędnościami prywatnymi i wielkimi majątkami, więc niech oni się złożą na te długi, a nie my. Oszczędności Niemców sięgają 5 bilionów euro, podczas ich dług zaledwie przekracza 2 biliony euro. Z kolei całkowita wartość majątku netto gospodarstw domowych we Włoszech w 2010 roku wynosiła 8,6 biliona euro, czyli niemal pięć razy więcej niż dług publiczny tego państwa. Ale po co, skoro nieodpowiedzialni bankruci znaleźli sobie idiotów w postaci nowych członków Unii Europejskiej, by spłacali zaciągnięte przez nich długi. Co gorsza, nad Polską wisi niebezpieczeństwo przekroczenia progu 55-procentowego zadłużenia względem PKB, a według ekspertów stanie się to już w sytuacji, gdy wartość euro przekroczy 4,7 zł w związku z tym, że taki kurs znacznie podniesie zadłużenie zagraniczne Polski. A przecież aby polscy politycy pożyczyli krajom-bankrutom, muszą najpierw pożyczyć te sumy od kogoś innego! I to na większy procent!

Dlatego słusznie postąpił David Cameron, premier Wielkiej Brytanii, stawiając weto na unijnym szczycie, ratując w ten sposób swój kraj przed kolejnymi regulacjami i obciążeniami. Nadgorliwość Tuska nie zna granic. Chce pokazać, że będzie pierwszy i dobrowolnie, z dobroci serca pomoże upadającej Grecji i Włochom. Potem będzie tak samo, jak z nadgorliwością wobec Amerykanów. Proamerykańscy politycy wysłali żołnierzy do Iraku i Afganistanu, a na obiecankach ze strony Waszyngtonu się skończyło. Tym razem będzie podobnie. Tylko znowu skurczy się portfel polskiego podatnika. Czy Tusk i jego ekipa nie widzą, że wszyscy w Unii Europejskiej próbują jak najwięcej wyrwać dla siebie i jak najmniej dać w zamian? A teraz znaleźli sobie eurofila z Europy Środkowej, który umożliwi im wyruchanie kieszeni polskiego podatnika. Jednak jest cel ukryty: prywata. Jak poinformował „Super Express”, Josepf Daul, przewodniczący Europejskiej Partii Ludowej, mówił o możliwości objęcia przez premiera Tuska ważnego stanowiska unijnego – tzw. prezydenta UE lub przewodniczącego Komisji Europejskiej. Z kolei nie ma co oczekiwać racjonalnych działań na poziomie państwowym od Jacka Rostowskiego, ministra finansów, skoro on sam nie potrafi sobie poradzić ze swoim budżetem domowym. Mianowicie – jak podaje gazetaprawna.pl – jego długi osobiste przekraczają jego sześcioletnią ministerialną pensję.

Przeciwko pomaganiu unijnym bankrutom opowiedział się jak zwykle świeżo myślący Wacław Klaus, prezydent Czech, który stwierdził, że w sytuacji kryzysu i deficytu, jaki mają Czechy, „byłoby nieodpowiedzialne zwiększać nasze zadłużenie poprzez udzielanie pożyczek krajom skrajnie zadłużonym, co jedynie umożliwi dalsze odsuwanie rzeczywistych rozwiązań”. Sceptyczny wobec tej pomocy jest również czeski premier Petr Neczas, który jednak obawia się izolacji swojego kraju. Buntuje się też Bułgaria, której minister spraw zagranicznych Nikołaj Mładenow, zaznaczył, że jego kraj nie jest stroną umowy o europejskim mechanizmie stabilności i dlatego nie zamierza uczestniczyć w unijnym mechanizmie ratowania strefy euro. Z kolei Viktor Orban, premier Węgier, słusznie powiedział, że nie zamierza poprzeć zmian w unijnych traktatach, jeśli porozumienie dotyczyć będzie harmonizacji podatków, gdyż oznaczałoby to utracenie suwerenności w polityce podatkowej. Miało być 300 mld zł od Unii Europejskiej dla Polski, jak przed wyborami obiecywała na plakatach Platforma Obywatelska, a będzie 2000 zł na każdego pracującego Polaka do zapłacenia w ciągu roku w dodatkowych podatkach!

Warto też zadać sobie pytania, w jakim zakresie członkostwo w Unii Europejskiej, składki, dotacje i inne regulacje płynące z Brukseli przyczyniły się do tego, że państwa członkowskie nie były w stanie bilansować swoich budżetów, a tym samym były zmuszone po powiększania długów publicznych? Jak słusznie zauważa Godfrey Bloom, europoseł z Partii Niepodległości Wielkiej Brytanii, kraje europejskie są zrujnowane finansowo z powodu ich głupich przywódców, którzy więcej pieniędzy wydawali niż zbierali z podatków i niemoralne jest, by wymagać od zwykłych podatników, by płacili rachunki za nieudacznych polityków i upadłe banki. – Zadłużenie nie bierze się z powietrza i nie jest zjawiskiem atmosferycznym. Jest konsekwencją błędnych decyzji politycznych – mówi z kolei Andrzej Sadowski, wiceprezydent Centrum im. Adama Smitha. A jeśli chodzi o rząd Donalda Tuska, to dlaczego nie bierze przykładu z Chin, gdzie dzięki obniżce, a nie podwyżce podatków, dochody budżetu zwiększyły się o ponad 25 procent? Czyżby pan premier-liberał nie słyszał o krzywej Arthura Laffera?

Tomasz Cukiernik

Powyższy tekst został opublikowany w 1 numerze miesięcznika „Opcja na Prawo” z 2012 r.

Za: Strona Tomasza Cukiernika | http://tomaszcukiernik.pl/artykuly/komentarze-wolnorynkowe/mamy-dalszy-wzrost-podatkow-i-cen

Skip to content