Aktualizacja strony została wstrzymana

Upadek Europy cnót

Cnoty, które były bliskie tzw. ojcom założycielom Unii Europejskiej, zostały zastąpione arogancją inżynierii społecznej i próbami siłowego narzucenia polityce europejskiej obcej jej hierarchii

Istotą kryzysu europejskiego jest zapaść demograficzna, kulturowa i tożsamościowa oraz brak ekspansywnej wizji przyszłości.

Stwierdzenie, że Unia Europejska znajduje się w kryzysowej fazie ewolucji, nikogo już dziś nie zaskakuje. Nawet najbardziej zagorzali „czciciele” chwały integracyjnej zmuszeni są przyznać, że metafora integracji jako jazdy na rowerze – aby utrzymać równowagę, trzeba być w ciągłym ruchu do przodu – była co najmniej naiwna. Kryzys nie tyle puka do bram, ile wlał się do europejskiego gmachu z wielką siłą, zatapiając jedno po drugim kolejne pomieszczenia. W tej sytuacji ważne jest, aby nie tylko zdać sobie sprawę z zakresu i złożoności sytuacji, w jakiej znalazła się Unia Europejska, ale także by ocenić proponowane drogi wyjścia. Tak naprawdę bowiem po tym, jak przestaliśmy się spierać o to, czy kryzys w ogóle istnieje, najważniejszą osią konfliktu pozostaje dziś odpowiedź na pytanie: co dalej?
Aby móc znaleźć odpowiedź na to pytanie, najpierw należy realnie ocenić obecny stan europejskich spraw i spróbować poszukać pierwotnych źródeł tych niekorzystnych uwarunkowań.

Kulturowe podłoże kryzysu

Dokonując takiej refleksji, przede wszystkim należy zdać sobie sprawę, że skupienie się wyłącznie na techniczno-księgowym wymiarze kryzysu finansowego to znaczne uproszczenie. Można wręcz pokusić się o tezę, że kłopoty z zadłużeniem i utratą wewnętrznej równowagi w ramach strefy euro to raczej przejaw, a nie istota obecnej trudnej sytuacji. Istotą jest natomiast to, co można nazwać utratą sił witalnych Europy, co przejawia się w zapaści demograficznej, kulturowej i tożsamościowej oraz w braku twórczej, ekspansywnej wizji przyszłości, którą Europejczycy kreśliliby przed samymi sobą.
Źywotność i energię Europa przez wieki czerpała z aktywności i przedsiębiorczości swoich obywateli, ze zróżnicowania narodowego, ze społecznego ładu ugruntowanego tradycją oraz z ładu moralnego opartego na religijnym, chrześcijańskim kodeksie etyki pozwalającym odróżniać dobro od zła. Można powiedzieć, że budowla europejska była wsparta na czterech podporach: tożsamości cywilizacyjnej wyznaczającej szczególny charakter kultury europejskiej, która promieniowała na inne kontynenty, wolności oznaczającej prawo do rozwijania własnych ambicji, przedsiębiorczości, dzięki której to zaradność była cnotą, i wreszcie wizji wspólnego dobra nakazującej w polityce działanie nie egoistyczne, ale podkreślające znaczenie równości praw i solidarności.

Dziś cnoty te, które były bliskie tzw. ojcom założycielom Unii Europejskiej, zostały zastąpione arogancją inżynierii społecznej i próbami siłowego narzucenia polityce europejskiej obcej jej hierarchii. Oba te zjawiska łączy rozumienie Europy jako „projektu”, czyli pewnej odgórnie realizowanej koncepcji, która nie ma być wynikiem naturalnej woli współdziałania wolnych państw i narodów, ale ma realizować pewne założenia, które ktoś uznał za właściwe. Właśnie w imię „projektu europejskiego” zaczęto propagować, a czasem i wprost narzucać w Unii określone pomysły z zakresu ładu społecznego, które mają np. unicestwić model rodziny i zrelatywizować tradycję, co także zostało połączone z pseudopolityką wielokulturowości i rzekomego otwarcia na imigrację, która poniosła totalną klęskę, co przyznają jej twórcy. W imię „projektu europejskiego” stworzono wspólną walutę pomimo zróżnicowania cyklu rozwojowego gospodarek państw Unii. W imię tegoż projektu zaczęto regulować coraz to więcej obszarów życia codziennego obywateli, aż poczuli oni, że „mogą mniej”, dlatego że są w Unii, a powinni – jak pierwotnie zakładano – mieć więcej możliwości: nie ma w Polsce ani stoczni, ani żarówek 100W. Aż wreszcie, w imię tego samego projektu, zaczęto wdrażać zideologizowaną wersję polityki ekologicznej, która powoduje, że mając bogate złoża kopalin, być może nigdy nie będziemy mogli po nie sięgnąć, by produkować dla siebie tańszą energię. Przykłady błędów Unii jako projektu można mnożyć.

I w ten oto sposób Europa, wraz z postępem integracji, zaczynała coraz bardziej uginać się pod własnym politycznym ciężarem i karleć kulturowo. Wszystko to było jednak farbowane, jak trawa przed przyjazdem dygnitarza, opowieściami o tym, że kroczymy od sukcesu do sukcesu, a dzięki tzw. Strategii Lizbońskiej niedługo dogonimy i prześcigniemy USA…

Lekarstwa gorsze od choroby

Niestety, w dzisiejszych dyskusjach i w działaniach europejskich przywódców próżno szukać dowodów na to, że nastąpiła pogłębiona refleksja nad źródłem kryzysu. Nikt nie chce przyznać, że unia walutowa znalazła się na skraju destabilizacji, dlatego że w imię projektu europejskiego ukrywano jej wewnętrzne sprzeczności, a państwa najzwyczajniej w świecie oszukiwały się nawzajem co do rzeczywistego stanu swoich finansów publicznych. Silniejsze gospodarki bezwzględnie wykorzystywały swoją przewagę konkurencyjną, by ratować się przed recesją poprzez eksport do krajów peryferyjnych strefy, który finansowany był z zaciąganych przez nie pożyczek. Nikt nie chce przyznać, że strefa euro rozpada się przez zanik wspomnianych cnót europejskich: prawdy, odpowiedzialności i solidarności.
Dodatkowy problem polega na tym, że proponowane dziś drogi wyjścia są równie szkodliwym lekarstwem jak sama choroba, która trawi Unię Europejską. W pewnym uproszczeniu można powiedzieć, że pojawiły się trzy propozycje wyjścia z sytuacji: wewnętrzny zarząd komisaryczny, wyprzedaż na zewnątrz oraz zacieśnienie integracji.

Pierwszy pomysł ma być realizowany przez silniejsze państwa wobec słabszych. Ku zdumieniu obserwatorów polityki europejskiej, kraje dominujące – tandem francusko-niemiecki – we współpracy ze słabą Komisją Europejską na naszych oczach, prawem kaduka, przyznały sobie prawo do decydowania o innych państwach, wykorzystując brutalnie ich gospodarczą słabość i uzależnienie od pomocy zewnętrznej. Grecy właśnie się przekonali, że całkowicie utracili suwerenność. Nie mogą nawet przeprowadzić w swoim kraju referendum. Wola obywateli Grecji jest już bez znaczenia. Ich państwo podlega obecnie zarządowi komisarycznemu. Równość państw członkowskich właśnie się skończyła.

Druga koncepcja wyjścia z kryzysu związana jest ze świadomością ogólnej słabości Unii Europejskiej. Jak stara dama, która chce jeszcze organizować przyjęcia, ale nie ma już za co, tak Europa poszła po pożyczkę do „bogatej przekupki z sąsiedztwa”, której do tej pory nie uznawała za odpowiednie i równe sobie towarzystwo. Aby ratować strefę euro, Unia zdecydowała się prosić o pieniądze w państwach, które dotychczas były postrzegane jako konkurencja w globalnym wyścigu gospodarczym, na dodatek często konkurencja nie do końca uczciwa i nieprzestrzegająca praw człowieka. Duma poszła w kąt i wysłannicy Unii pojawili się w krajach arabskich, Chinach czy Rosji z prośbą o pieniądze. Oczywiście państwa te skorzystały z możliwości delikatnego upokorzenia dumnej Europy i potraktowały jej prośby raczej protekcjonalnie, niczego nie obiecując. Samoupokorzenie Unii ma nie tylko zgubny wpływ na europejskie morale, ale przede wszystkim niesie ze sobą długofalowe skutki geopolityczne, które dostrzeżemy już niebawem.

Jest i wreszcie trzecia propozycja kuracji – jeszcze bardziej szalona niż poprzednie. Mówi ona, że lęk wysokości należy leczyć poprzez przeprowadzenie się jeszcze o kilka pięter wyżej, czyli że rozwiązaniem obecnych problemów z integracją jest jeszcze więcej integracji, aż do powołania „rządu gospodarczego” w Unii, który będzie nadzorował kraje i decydował za nie o ich polityce ekonomicznej. Poza kuriozalnością samej koncepcji „leczenia przez chorobę” ta idea ma jedną zasadniczą słabość. Nie da się znaleźć źródła politycznej prawomocności decyzji takiego „superrządu”, o ile nie ma być nim naga, brutalna siła największych państw. Kiedy i w jakiej procedurze ktoś z nas upoważnił jakiegoś urzędnika w Brukseli, żeby weryfikował budżet uchwalony przez demokratycznie wybrany w Polsce parlament i mówił, co należy w nim zmienić? Rząd gospodarczy oznacza kres demokracji europejskiej.

Dlaczego Polska milczy?

Jak widać, sytuacja jest naprawdę poważna. I na tym tle warto zauważyć, z ogromnym niepokojem, że głos Polski praktycznie w tej debacie nie istnieje, i to nawet teraz, gdy formalnie sprawujemy prezydencję w Unii Europejskiej.

Polski rząd miał do dyspozycji dwa ważne instrumenty wpływu na formowanie europejskiej opinii: prezydencję i – rzekomo odrodzony – trójkąt weimarski (Polska – Niemcy – Francja). Jako prezydencja przejdziemy do historii debat o kryzysie przez „występ” ministra Rostowskiego w Parlamencie Europejskim, w którym sugerował Europejczykom staranie się o zielone karty pobytowe w USA, i przez wyproszenie nas ze szczytu, na którym decydowano o przyszłości unii walutowej (dopiero zdecydowany opór Brytyjczyków wymusił symboliczne zorganizowanie w jednym dniu dwóch szczytów – najpierw całej Unii, a potem wąskiego grona państw strefy euro). Trójkąt weimarski ani razu nie zabrał głosu w sprawie kryzysu europejskiego, mimo że Niemcy z Francją niemalże ręcznie sterują całym przedsięwzięciem naprawczym euro. Dlaczego nigdy te państwa nie zdecydowały się zaprosić do stołu Polski? Dlaczego nasza dyplomacja nie doprowadziła do zorganizowania spotkania ministrów finansów Trójkąta, po którym wydałyby one wspólny ważny komunikat przedstawiający stanowisko naszych trzech państw, postrzegających się jako partnerów w polityce europejskiej?

Odpowiedź na te pytania jest zbyt brutalna i bolesna, by ją rozwijać. Obecny rząd spycha Polskę na margines Europy. Nawet wówczas, gdy ma wszelkie atuty w ręku, nie chce, nie potrafi, boi się, przekracza to jego wyobraźnię, nie ma ambicji, aby z nich korzystać.

Tymczasem jest dziś pole do działania i do wyjścia z alternatywną propozycją ewolucji Unii Europejskiej. Na koniec warto zacytować fragment deklaracji programowej frakcji europejskich konserwatystów w Parlamencie Europejskim, do których należy m.in. Prawo i Sprawiedliwość: „Unia Europejska, aby odzyskać wigor, zaufanie obywateli i prestiż międzynarodowy, musi stać się wolną Unią wolnych narodów, równą Unią równych państw, wspólnym rynkiem wolnych przedsiębiorców oraz silnym głosem wspólnych wartości”.

Taką Unię warto budować na gruzach „projektu europejskiego”.

Dr hab. Krzysztof Szczerski
poseł na Sejm RP politolog, Uniwersytet Jagielloński

Skip to content