Aktualizacja strony została wstrzymana

„Źołnierze wyklęci” – najlepsi z najlepszych

Co stanowi o metodzie działania sowieckiego na podbity naród? Tę metodę można porównać do operacji chirurgicznej, polegającej na wyjmowaniu pacjentowi jego mózgu i serca narodowego. Ale wiemy, że pierwszym warunkiem jest, aby pacjent leżał spokojnie. (…) Pod tym względem bolszewicki zabieg chirurgiczny nie tylko nie różni się od normalnego, a raczej bardziej niż każdy inny uzależniony jest od mądrze stosowanej etapowości, a warunkiem jego powodzenia jest właśnie ta straszna, milcząca, zastrachana, sterroryzowana psychicznie bierność społeczeństwa. Jego bezruch. Jego fizyczne poddanie. Społeczeństwo, które strzela, nigdy się nie da zbolszewizować. Bolszewizacja zapanuje dopiero, gdy ostatni żołnierze wychodzą z ukrycia i posłusznie stają w ogonkach. Właśnie w Polsce gasną dziś po lasach ostatnie strzały prawdziwych Polaków, których nikt na świecie nie chce nazywać bohaterami (…). Józef Mackiewicz fragment artykułu z londyńskich „Wiadomości” z 1947 r.

„Źołnierze wyklęci” to żołnierze polskiego zbrojnego podziemia niepodległościowego walczący przez lata z reżimem komunistycznym. Ludzie skazani przez komunistów na zapomnienie, na nieistnienie w społecznej świadomości. Przez dziesięciolecia zniesławiani, opluwani – wykluczeni z narodowej pamięci. Po raz pierwszy obchodzimy dziś nowe święto państwowe – Dzień Źołnierzy Wyklętych. Warto przypomnieć, co kryje się za tym pojęciem, kto jest jego autorem, kto w istocie był inicjatorem tego święta i dlaczego przypada ono właśnie 1 marca. A także to, kim w istocie byli owi „żołnierze wyklęci”.

Termin „żołnierze wyklęci” nie jest określeniem historycznym, nie pochodzi z epoki walki prowadzonej przez niepodległościowe podziemie. Powstał znacznie później, w początku lat dziewięćdziesiątych, w warszawskim środowisku Ligi Republikańskiej, w grupie młodych ludzi skupionych wokół mecenasa Grzegorza Wąsowskiego, odpowiedzialnego za działania mające przywrócić społecznej świadomości żołnierzy antykomunistycznego podziemia niepodległościowego. Powstała wówczas wystawa poświęcona podziemiu niepodległościowemu – pod takim właśnie tytułem „Źołnierze Wyklęci” – objechała dosłownie całą Polskę. Była to pierwsza wystawa po upadku rządów partii komunistycznej w Polsce poświęcona bohaterom podziemnej walki zbrojnej z komunizmem. Pojęcie „żołnierze wyklęci” zostało szeroko spopularyzowane następnie przez Jerzego Ślaskiego, dzięki jego książce o podziemiu, wydanej przez Oficynę Wydawniczą RYTM. Pokłosiem wystawy stworzonej przez Grzegorza Wąsowskiego i jego kolegów był też monumentalny album pod takim samym tytułem, którego drugie wydanie w 2002 roku (z przedmową premiera, prof. Jerzego Buzka) połączone było z prezentacją wystawy w Sejmie. Pamiętam, jak kolosalne wrażenie wywierały na widzach, także parlamentarzystach, wystawowe plansze. Wbrew ukutej przez propagandę komunistyczną tezie o „bandach” i „bandytach” – z setek fotografii spoglądały twarze inteligentnych, młodych ludzi, w mundurach Wojska Polskiego, z orłem w koronie na czapkach i często ryngrafem z Matką Boską Ostrobramską lub Częstochowską na piersi. Widok, który skłaniał do zastanowienia – to jednak nie byli „bandyci”…

Mecenas Grzegorz Wąsowski z grupą przyjaciół pozostał wierny sprawie, której od lat służy. Kieruje pracami Fundacji „Pamiętamy”, mającej za cel przywracanie dobrej pamięci o ludziach, którzy pierwsi przeciwstawili się komunistycznemu bezprawiu. Którzy oddali życie za niepodległość Polski, wolność człowieka i wiarę przodków. Którzy nie mają najczęściej własnych grobów, a przez komunistów i ich duchowych spadkobierców zostali obdarci nawet z prawa do dobrego imienia.

Jak powstańcy

„Źołnierze wyklęci” to ludzie, których porównujemy z uczestnikami powstań narodowych, którzy nie mając szans na zwycięstwo, także chwytali za broń w imię wartości najwyższych. Historycy coraz częściej nie wahają się określać zjawiska, jakim była walka zbrojnego podziemia z reżimem komunistycznym, mianem polskiego powstania antykomunistycznego. Porównajmy – przez szeregi powstańcze w latach 1863-1864 przewinęło się około 200 tysięcy uczestników, z tym że nigdy w polu nie było jednorazowo więcej niż 22-23 tysiące ludzi pod bronią (lato 1863 r.). W 1945 r. w podziemiu niepodległościowym przeciwstawiającym się komunistom było około 200 tysięcy uczestników, w tym około 20 tysięcy w oddziałach partyzanckich lub bojowych jednostkach dyspozycyjnych. Wydaje się, że oba zjawiska polskich zbrojnych wystąpień z lat 1863-1864 oraz 1944-1956 są porównywalne. Dziś nikt z nas nie nazywa Powstania Styczniowego zaburzeniami roku 1863 czy w jakiś podobny sposób. Nie mamy wątpliwości, że było to powstanie. Skąd więc wątpliwości w drugim przypadku?

Dlaczego właśnie 1 marca stał się Dniem Źołnierzy Wyklętych? Bo to data symboliczna – 1 marca 1951 r. życie stracili zamordowani „w majestacie komunistycznego prawa” członkowie IV Zarządu Głównego Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość”, największej niepodległościowej struktury poakowskiej.

Inicjatorem proklamowania Dnia Źołnierzy Wyklętych i wyboru 1 marca jako jego terminu był śp. dr hab. Janusz Kurtyka, prezes Instytutu Pamięci Narodowej, placówki, której dorobek w zakresie badań nad najnowszą historią naszego kraju, w tym dziejów oporu przeciw reżimowi komunistycznemu, jest nie do przecenienia. Prezes Kurtyka nie doczekał zrealizowania swojego postulatu, dołączając 10 kwietnia 2010 r. do grona tych, o których pamięć zawsze walczył i dbał. Nie doczekał także prezydent Lech Kaczyński, dla którego działalność „żołnierzy wyklętych” zawsze była istotnym elementem naszej historii. Dość wspomnieć, iż to właśnie on podjął przywracanie im należnej godności – honorując, niestety najczęściej pośmiertnie, wysokimi odznaczeniami państwowymi. Ustanowienie święta bohaterów polskiego powstania antykomunistycznego staje się niejako zwieńczeniem działań przez nich podjętych.

Cześć bohaterom

Gdy zastanawiamy się nad dziejami polskiego zbrojnego oporu przeciwko reżimowi komunistycznemu, nieuchronnie nasuwa nam się pytanie – kim byli organizatorzy i uczestnicy podziemia powojennego – tej najtrudniejszej i najtragiczniejszej karty walki o niepodległość.

Pochylając się nad życiorysami „żołnierzy wyklętych”, wbrew tezom głoszonym przez kilkadziesiąt lat przez komunistów, nie znajdziemy wśród nich przedstawicieli „warstw uprzywilejowanych” – tzw. kapitalistów, bogaczy czy wielkich posiadaczy ziemskich. W ogromnej większości to synowie chłopów, rzemieślników i urzędników, przedstawicieli wolnych zawodów. To z reguły mieszkańcy prowincji – małych powiatowych miasteczek, wsi – stanowiących główne zaplecze polskiej Wandei. Wrośnięci w lokalne społeczności – będący emanacją ich dążeń niepodległościowych, świadectwem sprzeciwu wobec komunistycznej rzeczywistości. To pokolenie wychowane i ukształtowane w wolnej Polsce lat międzywojennych – młodzi nauczyciele, urzędnicy, leśnicy, oficerowie i podoficerowie rezerwy, rzadziej oficerowie zawodowi, często ochotnicy – świeżo upieczeni maturzyści lub gimnazjaliści. Nie brakło wśród nich (choć rzadziej) także intelektualistów lub przedstawicieli zawodów elitarnych. Znajdziemy wśród nich uczestników walki o niepodległość Polski w latach 1914-1920, wywodzących się chyba z wszystkich formacji tej epoki. Reprezentantów wszystkich opcji politycznych istniejących w Polsce międzywojennej, od Polskiej Partii Socjalistycznej po Stronnictwo Narodowe, i apolitycznych propaństwowców, dla których podstawowym imperatywem działania były nie ambicje polityczne, ale gotowość poświęcenia i walki o wolną Polskę.

Gdy patrzymy na biografie „wyklętych”, na ich drogi życiowe, nieuchronnie nasuwa nam się też pytanie – kim byliby w Polsce w normalnych warunkach. Badając ich dzieje, uświadamiamy sobie, jak wiele Polska straciła przez ich śmierć z rąk komunistów. Nie zawahamy się nazywać ich „najlepszymi z najlepszych”. Tworzyliby z pewnością lokalne elity, których tak dziś krajowi brakuje. W życiu gospodarczym, samorządach, kulturze… Zapewne komuniści też mieli tę świadomość i tym bardziej śmierć naszych bohaterów stawała się nieuchronna.

Bohaterowie powstania antykomunistycznego, a zwłaszcza jego dowódcy, to ludzie konsekwentni w dokonywanych przez siebie wyborach. W ogromnej większości zaczynający swoją służbę dla Rzeczypospolitej w szeregach konspiracji już na początku okupacji niemieckiej. Mający za sobą, tak jak „Orlik”, „Łupaszka”, „Warszyc”, „Huzar”, „Młot”, „Ogień”, dziesiątki walk w obronie polskiego społeczeństwa – ze wszystkimi jego wrogami. Dla nich agresja sowiecka i komunistyczny przewrót mogły oznaczać tylko jedno – kontynuację walki. Postawę tę wzmacniała jeszcze inna wspólna dla owych postaci cecha – poczucie odpowiedzialności za podkomendnych, za ich rodziny i społeczności lokalne narażone na nieuzasadnione niczym represje komunistycznego aparatu bezpieczeństwa. To właśnie owo poczucie odpowiedzialności skłaniało ich do formowania oddziałów partyzanckich będących miejscem schronienia dla ściganych żołnierzy „wolnej Polski”, do akcji z zakresu samoobrony – odbijania aresztowanych, zwalczania agentury komunistycznej bezpieki – stanowiącej największe zagrożenie dla członków konspiracji. To owo poczucie odpowiedzialności za życie powierzonych im istnień determinowało wreszcie ich postawę w godzinach najcięższej próby – kiedy to w sytuacjach bez wyjścia decydowali się ostatnią kulę przeznaczać dla siebie – zabierając do grobu całą wiedzę o współtowarzyszach broni i ich pomocnikach. Wiedzę tak groźną w obliczu ubeckich tortur.

I ostatnia chyba refleksja, należna tym, którzy mimo wszelkich trudności przechowali pamięć o naszych poległych w polskim powstaniu antykomunistycznym. To najczęściej zwykli mieszkańcy polskich wiosek i miasteczek, ludzie, którzy bezpośrednio stykając się z żołnierzami podziemia niepodległościowego lub wywodząc się z ich kręgu, wiedzieli, jak nieprawdziwy i krzywdzący ich pozostawał obraz wykreowany przez komunistyczną propagandę. Tacy ludzie, jak państwo Marian i Aniela Kiersnowscy z Kiersnowa, którzy wznieśli pierwszy pomnik majora Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki”, jak państwo Krzyżanowscy, którzy postawili pomnik partyzantów 5. Brygady Wileńskiej AK poległych w boju z NKWD w Miodusach Pokrzywnych. Jak Stanisław Świercz z Mławy, jeden z „wyklętych”, który cudem przeżywszy, nie zapomniał o swych towarzyszach broni i wielokroć upamiętniał ich na Mazowszu. Jak liczni, a nieznani mi opiekunowie partyzanckich mogił w Perlejewie, Śledzianowie, majdanie Topile, Klichach i dziesiątkach innych miejscowości.

Kazimierz Krajewski, dr Tomasz Łabuszewski

Kazimierz Krajewski i dr Tomasz Łabuszewski są pracownikami Oddziałowego Biura Edukacji Publicznej IPN w Warszawie.

 

To są rycerze

W mojej powieści jeden z bohaterów mówi do innego: „Podziwiam tych, którzy żyją prawem wilka, ścigani, odstrzeliwani, opluwani (…). Jesteście nadzieją, której ja niestety już nie dożyję”. Naszą rolą jest to, żeby o nich pamiętać.

Z Sebastianem Reńcą, historykiem, dziennikarzem, pisarzem, autorem powieści „Z cienia” poświęconej „żołnierzom wyklętym”, rozmawia Agnieszka Źurek



W jaki sposób dowiedział się Pan o istnieniu zbrojnego podziemia antykomunistycznego? W szkole o „żołnierzach wyklętych” oficjalnie nie można było uczyć.
– To było tak dawno temu, że już nie pamiętam. Takie rzeczy po prostu się wie. Ta wiedza przyszła sama, wraz z kolejnymi lekturami. Jako student historii dużo na ten temat czytałem. Kiedy byłem początkującym reporterem w „Dzienniku Zachodnim”, szukałem tematów, które mógłbym poruszyć na łamach gazety. Początkujący dziennikarz zawsze zaczyna od pisania o tym, na czym się zna, toteż ja zacząłem od „Bartka” – zgrupowania Narodowych Sił Zbrojnych walczącego z komunistami po wojnie. Wydawało mi się nie do pomyślenia, że śmierć blisko 170 osób tak długo może pozostawać zagadką. Nie wiemy, gdzie ci ludzie zostali pochowani, nie wiemy, kto w istocie odpowiadał za ich śmierć. Postanowiłem poruszyć ten temat na łamach gazety. Pojechałem zatem do Krakowa, spotkałem się z wdową po jednym z żołnierzy „Bartka” i napisałem reportaż. Kolejne teksty, które czytałem na ten temat, nie ujawniały niczego nowego. Badający sprawę historycy także nie docierali do nowych źródeł. Doszedłem do wniosku, że skoro nie da się już pogłębić tego tematu w ujęciu czysto historycznym, napiszę o tym powieść.

I tak powstała książka
„Z cienia”?

– Tak. Jest ona oparta na faktach, ale oczywiście także fabularyzowana. Prawdziwa jest na przykład defilada „Bartka” w Wiśle, prawdziwa jest też niestety obecność agenta bezpieki w szeregach oddziału. Potem szukałem wydawcy, zgłosiła się do mnie „Fronda”, w którym to wydawnictwie ukazała się powieść. Znakiem czasu jest to, że odezwały się do mnie przede wszystkim wydawnictwa kojarzone z „naszą stroną barykady”. Wydawnictwa tak zwanego głównego nurtu ciągle nie chcą podjąć tematu „żołnierzy wyklętych”.

Czy ogłoszenie 1 marca Dniem Źołnierzy Wyklętych w symboliczny sposób zamyka epokę triumfowania propagandy komunistycznej? Źołnierzom leśnej partyzantki nie oddano jednak jeszcze należnego hołdu.
– Oczywiście, że wciąż jeszcze czekają oni na zajęcie należnego im miejsca w historii. Został na szczęście ustanowiony dzień ich pamięci, ale nie znaczy to jeszcze, że pamięć o nich dzięki temu automatycznie wzrośnie. Nawet kolejne pomniki czy tablice stawiane „żołnierzom wyklętym” mogą dać jedynie impuls do przemyśleń, ale nie zmienią przecież od razu świadomości większości ludzi. Kiedy pytany, o czym piszę książkę, odpowiadałem, że zajmuję się tematem Narodowych Sił Zbrojnych, słyszałem często odpowiedź: „Jak to, pisze pan o tych, którzy współpracowali z Niemcami?”. Jako sztandarowy przykład podawano Brygadę Świętokrzyską, która przecież przedostała się na Zachód, walcząc z Niemcami oraz Sowietami i wyzwalała hitlerowski obóz koncentracyjny. Oskarżanie tej formacji o kolaborowanie z Niemcami jest absurdem.

Propaganda komunistyczna przedstawiająca „żołnierzy wyklętych” w jak najgorszym świetle wciąż zbiera żniwo?
– Propaganda komunistyczna nie różni się wcale istotnie od propagandy współczesnej. Tygodnik „Nie” nadal szkaluje polskich „leśnych” w tym samym stylu, w jakim robili to dawni komuniści. Używa nawet tego samego języka, żywcem wyjętego z prasy powojennej, w której NSZ-owcy opluwani byli bardziej jeszcze niż akowcy. NSZ czy NZW były to formacje z góry skazane przez komunistów na zagładę. Z „wyklętymi” się nie dyskutowało. Jeżeli już rozmawiano z nimi, to wyłącznie z pozycji szpiega, który miał rozbić ich oddziały od środka.

Może komuniści nienawidzili ich tak bardzo właśnie dlatego, że nie byli w stanie ich „kupić”?
– Tak, „kupić” ich się nie dało. To byli chłopcy, którzy z komunistami nie chcieli się „dogadywać”. Czekali na jakąś szansę, myśleli o tym, że może wybuchnie III wojna światowa. Władysław Anders na białym koniu jednak nie przyjechał.

Część z nich była chyba jednak świadoma, że tak się może stać, że prawdopodobnie nie przeżyją. A jednak trwali do końca.
– Tak, trwali do końca. Ostatni z nich zginął w 1963 roku. Ludzie żyli sobie wtedy normalnie, a oni nadal walczyli w lesie. A było to już przecież tyle lat po śmierci Stalina czy po październiku 1956 roku…

W filmie „Popiełuszko. Wolność jest w nas” młody ksiądz Jerzy jest świadkiem ubeckiej obławy na oddział „leśnych”. Słyszy krzyki komunistów: „Bandyci!”, i pyta ojca: „Czy to są bandyci?”. Ojciec odpowiada: „Nie, synku”. Chłopiec pyta dalej: „Czy to są żołnierze?”. I słyszy odpowiedź: „Nie”. I po chwili: „To są rycerze”. Czy Pan także postrzega „żołnierzy wyklętych” jako reprezentantów polskiego ducha w najczystszej postaci?
– Myślę, że tak. W mojej powieści jeden z bohaterów mówi do innego: „Podziwiam tych, którzy żyją prawem wilka, ścigani, odstrzeliwani, opluwani (…). Jesteście nadzieją, której ja niestety już nie dożyję”. Naszą rolą z kolei jest to, żeby o nich pamiętać. Na szczęście istnieją przebłyski nadziei, że pamięć ta zaistnieje w świadomości ogólnej. Najbardziej boli, że wciąż jeszcze można spotkać ludzi nazywających „wyklętych” faszystami. Na szczęście istnieją takie inicjatywy, jak zapowiadany film Jerzego Zalewskiego o „Roju” czy jak płyta zespołu „De Press” zatytułowana „Myśmy rebelianci”. Andrzej Dziubek zrobił świetną robotę. Byłem na koncercie De Press w Krakowie i widziałem, jak zachowują się pod sceną młodzi ludzie – aż mnie ciarki przechodziły ze wzruszenia. Kiedy z kolei na koncercie w Muzeum Powstania Warszawskiego starszy pan zaśpiewał piosenkę, którą znał z okresu leśnej partyzantki pt. „Niech się pani pomodli”, okazało się, że linia melodyczna tej piosenki jest prawie identyczna z tą, którą skomponował – nie znając jej wcześniej – Andrzej Dziubek. Jest w tym jakaś metafizyka.

Myśli Pan, że mimo wszystko patriotyzm w Polsce zdobywa kolejne przyczółki?
– Jesteśmy Narodem, którego patriotyzm manifestuje się w chwilach tragicznych. Przykładem takiej manifestacji było to, jak zachowaliśmy się po 10 kwietnia. Kiedy widzimy takie zachowania, napełnia nas optymizm i nie były to wcale „demony patriotyzmu”, jak próbowano nam wmówić. Z drugiej strony – kiedy rozmawiam z gimnazjalistami, mówią mi, że więcej dowiedzieli się o historii z mojej beletrystyki niż z lekcji i z podręczników. Niedawno ukazał się także zbiór moich opowiadań o działaczach podziemia solidarnościowego „Wiktoria”. Dostałem wtedy bardzo miły list od gimnazjalisty, który jasno powiedział mi, że nie miał pojęcia o tym, jak w rzeczywistości wyglądał PRL. Znał go tylko z filmów Stanisława Barei i nie wiedział, że PRL był krajem totalitarnym – niezależnie od tego, czy rządził Bolesław Bierut, czy też Wojciech Jaruzelski.

A Jaruzelski zapraszany jest na salony…
– Tak, i to jest straszne. Wojciech Jaruzelski zapraszany na salony, Czesław Kiszczak tytułowany jest człowiekiem honoru… Po 1989 roku Polacy nie umieli rozliczyć tego, co było wcześniej, i dopiero wtedy zacząć żyć na nowo. A my zastanawiamy się teraz, jak to się dzieje, że naszymi służbami specjalnymi czy dyplomacją wciąż mogą sterować dawni pracownicy lub współpracownicy Służby Bezpieczeństwa. Nikt nie wyobrażał sobie sytuacji, żeby po wojnie Niemcy przejęli aparat nazistowski. A u nas niektóre nazwy ulic pozostały takie, jakie były przed 1989 rokiem. Brak zmian tłumaczy się kosztami. Oszczędzamy, a potem ponosimy straty dużo większe. Nie możemy przecież mieszkać przy ulicy Nowotki, bez przesady. Nikt nie będzie mieszkał przy ulicy Goebbelsa w Berlinie.

A propos nazw ulic – widziałam ostatnio zdjęcie, na którym w nazwie ulicy Źołnierzy Wyklętych drugie słowo zostało zamalowane czerwonym sprayem.
– Pewnie, niestety, zrobił to jakiś młody człowiek. Trudno się dziwić, jeśli młodym ludziom wciąż serwowane są opowieści o „faszystowskim” podziemiu antykomunistycznym wykonującym wyroki na ludziach za to, że nie podobał im się czyjś kształt nosa. Tak nie było. Ci żołnierze, kiedy wykonywali wyroki, to nie za to, że ktoś miał takie lub inne pochodzenie, ale dlatego, że był na przykład w komunistycznej bezpiece, partii, NKWD czy Armii Czerwonej. Nazywanie ich faszystami to skrajnie niesprawiedliwa ocena. To nie byli żadni faszyści, to byli patrioci. I to najwięksi, tacy, którzy nie zgodzili się na żadną formę współpracy z reżimem totalitarnym. Oni doszli do wniosku, że żadna forma współpracy z komunistami nie ma po prostu sensu. Premier Stanisław Mikołajczyk za to współpracował z nimi wtedy, kiedy w lasach wciąż jeszcze walczyli ludzie. Dziesiątki tysięcy „rebeliantów”.

Jakie przesłanie skierowaliby do polskiej młodzieży „żołnierze wyklęci” w 2011 roku?
– Myślę, że powtórzyliby za mistrzem Józefem Mackiewiczem: „Tylko prawda jest ciekawa”. Dzisiaj nie musimy walczyć z zaborcami czy okupantami, ale musimy walczyć o prawdę – czy dotyczy ona Katynia 1940 roku, czy Smoleńska 2010 roku. To jest nasz obowiązek. Wielkie zasługi na polu przywracania pamięci o „żołnierzach wyklętych” ma fundacja „Pamiętamy”, Mariusz Kamiński i całe środowisko Ligi Republikańskiej, działające na wielu polach naszego życia społeczno-politycznego. Warto wymienić także katowickie stowarzyszenie „Pokolenie”, podobnie jak Liga wywodzące się z dawnych działaczy Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Wydaje ono z kolei choćby Encyklopedię „Solidarności”. Trzeba oddać hołd tym, o których warto pamiętać. Ta walka jest często naprawdę trudna.

Henryk Elzenberg twierdził, że miarą wartości walki nie jest to, czy zakończy się ona zwycięstwem czy klęską, ale wartość sprawy, jakiej ta walka dotyczy. Takie motto umieściła na swojej stronie internetowej fundacja „Pamiętamy”.
– Dokładnie to zdanie przebija się także w mojej książce, nie pamiętam tylko, czy jako cytat, czy też jako wypowiedź któregoś z bohaterów. Najważniejsze jest to, żeby młodzi ludzie o tym wiedzieli. Podobnie jak w XX-leciu międzywojennym istniała pamięć o powstańcach styczniowych, a z kolei „żołnierze wyklęci” pamiętali o zwycięskiej wojnie polsko-bolszewickiej z 1920 roku. Wmawia się nam, że patriotyzm jest domeną wyłącznie ludzi starszych, w ten sposób przedstawia się to w mediach głównego nurtu. A tymczasem po katastrofie smoleńskiej „obudziło się” także wielu młodych ludzi.

Dziękuję za rozmowę.

Za: Nasz Dziennik, Wtorek, 1 marca 2011, Nr 49 (3980)

Za: Nasz Dziennik, Wtorek, 1 marca 2011, Nr 49 (3980) | http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110301&typ=my&id=my01.txt

Skip to content