Aktualizacja strony została wstrzymana

Bismarck i jego naśladowcy – kulturkampfy w Europie – prof. Grzegorz Kucharczyk

Antykatolicka wojna o kulturę w XIX-wiecznej Europie przybierała zbliżoną do współczesnej formę brutalnej walki różnych grup liberałów z Kościołem przy pomocy opanowanego przez nich aparatu państwa

Dyktatorski reżim relatywizmu dominujący w obecnej polityce i kulturze europejskiej, fenomen, przed którym systematycznie przestrzega Papież Benedykt XVI, jest kontynuacją „wojen o kulturę”, które właściwie nieprzerwanie toczą się na naszym kontynencie od 1789 roku. Kulturkampf (walka o kulturę) był prowadzony nie tylko w bismarckowskich Niemczech, ale znalazł swoich gorliwych naśladowców we Francji, Włoszech, Portugalii oraz Hiszpanii. Eliminacji Kościoła i katolików z życia publicznego towarzyszyła propagandowa frazeologia o „postępie”, „szerzeniu prawdziwej edukacji”, „wolności”. Tej ostatniej zresztą było najmniej we wszystkich kulturkampfach. Od Sprewy po Tag wolność w rozumieniu ówczesnych liberałów zaprowadzana była żelazną ręką państwa, które zresztą przy tej okazji stale poszerzało zakres swoich kompetencji.

Fenomen XIX-wiecznych kulturkampfów dotyczył przede wszystkim krajów katolickich albo tych, w których katolicy – tak jak w Niemczech po 1871 roku – stanowili spory odłam całego społeczeństwa.
Podobnie jak w obecnych „wojnach o kulturę” takie kategorie, jak wolność wyboru własnej drogi życiowej (np. obranie drogi powołania zakonnego) lub też nieskrępowane prawo rodziców do wychowania własnych dzieci na sposób, który oni uważają za zgodny z ich sumieniem (np. w szkołach prowadzonych przez Kościół), były traktowane jako nieistotne z punktu widzenia wyższego celu, jakim było zaprowadzenie za pomocą wyjątkowego ustawodawstwa i patroli żandarmerii „nowej, lepszej kultury”.

Niemiecki kulturkampf – triumf „ducha 1517 roku”
To, co łączyło wszystkie omawiane tutaj kulturkampfy, to również skrajna ideologizacja polityki w jej antykatolickim wymiarze. Toczony w latach 70. XIX wieku w bismarckowskiej Rzeszy kulturkampf – a konkretniej jego liberalni protagoniści (traktowani przez „żelaznego kanclerza” jak klasyczni pożyteczni idioci) – posiłkowali się heglizmem, dla którego ucieleśnieniem postępu, ale i wolności było państwo pruskie. Do tego doszedł nacjonalistyczny amok, w który podczas wojen zjednoczeniowych z lat 1864-1871 popadły bynajmniej nie tylko elity narodowo-liberalne. Tak się złożyło, że droga do zjednoczonych Niemiec wiodła przez zwycięstwa nad krajami katolickimi: Austrią (1866) oraz Francją (1870), to z kolei dało asumpt liberalno-protestanckiej propagandzie do twierdzenia, że nowa Rzesza Niemiecka nie tylko udowodniła wyższość pruskiego oręża, ale i wyższość kultury protestanckiej nad zacofaną, przestarzałą kulturą katolicką. Pisali o tym najwięksi ówcześni historycy niemieccy (np. G. Droysen, H. Sybel, H. Treitschke), dla których zwycięstwa Prus pod Sadową i Sedanem były jednocześnie zwycięstwem „ducha 1517 roku” (czyli ducha reformacji) nad „duchem rzymskim”. W prasie liberalnej i protestanckiej mówiło się o tym, że w 1871 r. powstało „ewangelickie cesarstwo narodu niemieckiego”, w odróżnieniu do istniejącego do 1806 r. katolickiego cesarstwa rzymskiego narodu niemieckiego.

Logika liberałów była więc prosta: skoro państwo pruskie (niemieckie) udowodniło na polach bitew swoją wyższość nad „rzymczykami” (jak pogardliwie nazywano w tych kręgach katolików), trzeba zrobić wszystko, by uchronić niemiecką ojczyznę od zagrożenia „zdeprawowanego ducha rzymskiego” i dodatkowo przepoić zjednoczone Niemcy „wyższą” (czytaj: protestancką i liberalną) kulturą. Jak mówił w 1872 r. w pruskim parlamencie autor pojęcia „kulturkampf” Rudolf Virchow – jeden z ojców niemieckiej fizjologii, a jednocześnie jeden z liberalnych deputowanych: „temu, co nieniemieckie, rzymskie i ultramontańskie, musimy się przeciwstawić. (…) traktuję to jako rzeczywiste zadanie stojące przed obecnymi czasami, by przezwyciężyć tę obcą istotę, która wciska się do nas, która jawi się w postaci tej frakcji [katolickiego Centrum – przyp. G.K.] jako odrębne ciało w naszym parlamencie”.

Bardzo charakterystyczna była niechęć liberałów do niemieckich katolików – widoczna w cytowanych słowach – w związku z tym, że mieli oni własną reprezentację polityczną w pruskim i niemieckim parlamencie. Jak widać, liberalne rozumienie demokracji było dość ograniczone, w myśl zasady: „Demokracja jest dobra, ale dla swoich”. Szczególne odium spadało na przywódcę Centrum Ludwiga Windthorsta – mistrza parlamentarnych debat. Otto von Bismarck zwykł mawiać, że dwie rzeczy trzymają go przy życiu: miłość do żony oraz nienawiść do Windthorsta. Co do pierwszego – trudno nam sądzić. Jednak drugie zapewnienie niemieckiego kanclerza – całkowicie zgadzało się z rzeczywistością.

Liberalne zacietrzewienie ideologiczne zbiegło się z całkiem konkretnym politycznym interesem Bismarcka, któremu zależało na możliwie znacznym osłabieniu tzw. politycznego katolicyzmu w Niemczech oraz Kościoła jako takiego. Cała seria praw o charakterze wyjątkowym uchwalana w dekadzie lat 70. XIX w. przez sejm pruski oraz niemiecki Reichstag dekretowała konsekwentne usuwanie Kościoła z systemu edukacyjnego przy jednoczesnej głębokiej ingerencji państwa w wewnętrzną autonomię Kościoła (począwszy od kasacji większości zakonów, po ingerencję w seminaryjną formację kleryków). Pod koniec lat 70. XIX wieku w Prusach – największym państwie Rzeszy, rozciągającym się od Renu do Pregoły – większość biskupów katolickich była albo uwięziona, albo została wygnana, a setki parafii pozostawało bez duszpasterza (to zaś oznaczało np. odebranie obywatelom prawa do ślubu kościelnego czy kościelnego pogrzebu).

W latach 80. XIX wieku Bismarck częściowo wycofał się z najbardziej restrykcyjnych represji wymierzonych w Kościół, jednak trudno mówić o całkowitym odejściu od logiki antykatolickiej „wojny o kulturę”. Na przykład aż do 1917 roku obowiązywało na terenie całej Rzeszy prawo zakazujące przebywania na jej obszarze członkom Towarzystwa Jezusowego – nawet jeśli byli to obywatele niemieccy.
Na ziemiach zaboru pruskiego kulturkampf przybrał dodatkowo formę kolejnego rozdziału w polityce germanizowania ludności polskiej. Władze pruskie, Bismarck osobiście, zdawały sobie sprawę, że Kościół nad Wartą i Wisłą pełni rolę depozytariusza polskich tradycji narodowych, języka i kultury. „Źelazny kanclerz” mógł się jednak przekonać, że „mówiący po polsku Prusacy” (jak nazywał Polaków zaboru pruskiego) zdecydowanie opowiedzieli się po stronie prześladowanego Kościoła. Wytrwali zarówno przy swoich proboszczach, wyganianych z parafii przez pruskiego żandarma, jak i przy aresztowanym arcybiskupie poznańsko-gnieźnieńskim – ks. Mieczysławie Ledóchowskim. Porażka kulturkampfu Bismarcka w zaborze pruskim, jak podkreślają zgodnie znawcy tej tematyki, w dużym stopniu przyczyniła się do obudzenia polskiej świadomości narodowej we wszystkich warstwach społeczeństwa polskiego żyjącego w obrębie Prus.

Antykościelny „bzik” III Republiki
Bismarckowski kulturkampf bardzo szybko znalazł swoich naśladowców we Francji, która od 1875 roku była ponownie republiką (III Republika przegłosowana większością jednego głosu). W 1876 roku większość we francuskim parlamencie zdobyli liberałowie różnych odcieni – złączeni w ramach jednej, wielkiej „diecezji bez granic” (czyli w lożach masońskich), którzy niezwłocznie przystąpili do uchwalania antykatolickich praw. Na przełomie lat 70. i 80. XIX wieku przede wszystkim dotyczyły one – wzorem niemieckim – pozbawienia Kościoła jakiegokolwiek wpływu na edukację młodych Francuzów. Zadekretowano, że szkolnictwo będzie odtąd powszechne, bezpłatne i laickie (czytaj: antykatolickie).

W odpowiedni sposób modyfikowano również podręczniki szkolne. Miały one odzwierciedlać ideologię przyświecającą twórcom forsowanego programu laicyzacji Francji. Opierała się ona na tzw. teorii istnienia dwóch Francji. Pierwszej – zacofanej, „tkwiącej w kruchcie kościelnej”, Francji wypraw krzyżowych, Nocy św. Bartłomieja oraz Króla Słońce; oraz drugiej, postępowej i cywilizowanej, dla której aktem założycielskim była rewolucja francuska i ogłoszenie I Republiki w 1792 roku. Dla niemieckich liberałów okrzykiem wojennym był „duch roku 1517”, dla współczesnych im liberałów francuskich „duch 1789 roku” i „etos republikański”, którego zasadniczą częścią był antykatolicyzm.

Dla realizacji tego ideologicznego celu warto, a nawet trzeba było poświęcić podstawowe swobody obywatelskie. „Nauczycielem nie może być osoba, która z własnej woli oddziela się od społeczeństwa i składa ślub, że nie będzie miała z nim nic wspólnego (…). W momencie gdy osobowość obywatelska zanika, zanikają również obywatelskie prerogatywy”. Taką opinię prezentował urzędujący w latach 1902-1905 francuski premier Emile Combes, który patronował szczególnie drastycznie realizowanej polityce laicyzowania Francji. Masowo zamykano wówczas szkoły katolickie, a zakony przymusowo usuwano z Francji. W wielu przypadkach „antykościelny bzik pana Combesa” (jak określano jego politykę we współczesnej prasie polskiej) przybierał formę masowego użycia policji i żandarmerii bądź regularnych oblężeń klasztorów i domów zakonnych bronionych przez wiernych świeckich, którzy otaczali te budynki żywym murem. Wymowny był również okrzyk „Niech żyje wolność!”, który nieodmiennie towarzyszył odprowadzanym przez wiernych zakonnikom udającym się na banicję.

Jak już jednak zauważyliśmy, postęp i cywilizacja miały być wprowadzane „krwią i żelazem”, a także za cenę inwigilowania „nieprawomyślnych” obywateli. Combes odszedł ze stanowiska w 1905 roku w atmosferze skandalu wywołanego przez tzw. aferę fiszkową. Chodziło o to, że premier rozpoczął gromadzenie poufnych danych o oficerach armii francuskiej. Ważne z punktu widzenia bezpieczeństwa laickiego państwa były informacje, czy oficerowie ci uczęszczali na Msze Święte, czy posyłali swoje dzieci do szkół kościelnych, czy mieli duchownych w rodzinie. Źeby było smaczniej – zadanie gromadzenia tych danych umieszczanych na specjalnych fiszkach zostało powierzone lożom masońskim. Ci oficerowie, którzy zostali na podstawie tych fiszek określeni jako „klerykalni” (bo np. co niedzielę chodzili do kościoła), nie mogli liczyć na awans służbowy.
Już po odejściu Combesa, w 1905 roku, liberalna większość we francuskim parlamencie przeforsowała ustawę o rozdziale państwa od Kościoła. Zatwierdzała ona dotychczasowe „zdobycze” laickiej republiki, postanawiając dodatkowo, że cała własność kościelna (w tym budynki sakralne) przechodzi na własność państwa. Świątyniami odtąd miały administrować specjalne „stowarzyszenia kultowe”, do których mogli należeć wszyscy obywatele (także ateiści). Zanim stowarzyszenia te miały przejąć kościoły, laickie państwo przeprowadzało w latach 1906-1907 tzw. akcję inwentaryzacji majątku kościelnego. Urzędnicy – w towarzystwie żandarmów – chcieli inwentaryzować wszystko w kościele, także zawartość tabernakulum. W wielu miejscowościach Francji wierni tworzyli wówczas żywe mury wokół swoich świątyń, którym wskutek tak pomyślanej „inwentaryzacji” groziło po prostu zbezczeszczenie. Wśród obrońców kościołów przed funkcjonariuszami laickiego państwa zdarzały się ofiary śmiertelne.

Antykatolickie oblicze risorgimento
W krajach romańskich liberalna „wojna o kulturę” była procesem rozłożonym na kilkadziesiąt lat, począwszy od połowy XIX wieku. Na Półwyspie Apenińskim rozgrywała się ona równolegle z procesem politycznego zjednoczenia Włoch, tzn. aneksji kolejnych państw (w tym istniejącego ponad tysiąc lat Państwa Kościelnego) przez Piemont. Temu przedsięwzięciu patronował od lat 50. XIX wieku premier Piemontu Emilio Cavour. Ten liberalny polityk (i wolnomularz) był nie tylko autorem udanej strategii powiększania wpływów swojego kraju w obrębie Italii. Ukuł również hasło „wolny Kościół w wolnym państwie”, które miało być jego dewizą w odniesieniu do stosunków na linii państwo – Kościół. Patrząc jednak na konkretne decyzje polityczne, które Cavour i jego następcy – już po ostatecznym zjednoczeniu Włoch w 1871 roku – podejmowali w tej sferze, należy stwierdzić, że było to tylko propagandowe pustosłowie. Oto bowiem pod rządami Cavoura – w latach 1850-1855 – przeprowadzono w Piemoncie szeroko zakrojoną kasatę zakonów i przejmowania przez państwo kościelnej własności. Jak zawsze w przypadku zwolenników rozdziału Kościoła od państwa chodziło przede wszystkim o przeprowadzenie rozdziału Kościoła od jego własności.

Taką politykę, jak wspomniałem, kontynuowano również po zjednoczeniu Włoch. W latach 70. XIX wieku kolejne rządy włoskie bacznie przyglądały się niemieckiemu kulturkampfowi i jego „dorobek” przeszczepiały za Alpami, wprowadzając na przykład obligatoryjne śluby cywilne oraz usuwając Kościół z systemu edukacji. Program risorgimento (czyli politycznego zjednoczenia Włoch) był więc głęboko naznaczony antykatolicyzmem, a przede wszystkim antypapizmem. Pod adresem kolejnych XIX-wiecznych Papieży przywódcy risorgimento – często o proweniencji węglarskiej lub wolnomularskiej – wysuwali zarzut antypatriotycznej postawy, tzn. braku chęci kolejnych Papieży do przyłączenia się do wojny o zjednoczenie, co w praktyce musiałoby na przykład oznaczać, że biskup Rzymu wzywałby do wojny przeciw katolickiej Austrii lub katolickiej monarchii sycylijskich Burbonów. Rzecz – co zrozumiałe – dla każdego Papieża nie tylko nie do pomyślenia, ale i nie do wykonania.

Starania „małego Combesa”
Za Pirenejami początek odgórnie realizowanej laicyzacji nastąpił w Portugalii, począwszy od 1910 roku. Obalenie monarchii w tym kraju na drodze zbrojnego zamachu stanu oddało władzę w ręce antykatolicko nastawionych polityków republikańskich, którzy krótko po przejęciu władzy przystąpili do realizacji własnej wersji „walki o kulturę”. W Portugalii jej głównym architektem i wykonawcą był Alfonso Costa, niekryjący zresztą swojej fascynacji osobą i polityką francuskiego premiera E. Combesa (stąd też był zwany „małym Combesem”, z którym łączyła go również przynależność do wolnomularstwa).

Jeszcze w 1910 roku wypędzono z Portugalii większość zakonów (na pierwszy ogień poszli jezuici, prawdziwa bete noire wszystkich laicyzatorów), skonfiskowano kościelne majątki, usunięto kapelanów z armii i szpitali, a krzyże ze wszystkich budynków publicznych. Pod karą więzienia zakazano nawet „ostentacyjnego kultu”. Pod ten paragraf podciągano wszelkie procesje (np. z okazji Bożego Ciała), ale również publiczne odmawianie Różańca. W 1911 roku – wzorem francuskim – zadekretowano formalnie rozdział Kościoła od państwa. Uczyniono to, nie zważając na protesty Kościoła. Pod koniec 1911 roku nie było w Portugalii żadnego biskupa. Wszyscy – na czele z patriarchą Lizbony – zostali wygnani przez władze republikańskie. Objawienie się więc w 1917 roku Matki Bożej w Fatimie było, można powiedzieć, cudem podwójnym; choć, jak wiemy, Matka Boża, zachęcając do modlitwy różańcowej, wzywała do czynu zabronionego przez władze laickiego państwa. To zresztą tłumaczy usiłowania władz państwowych zminimalizowania, wyśmiania, wreszcie zakłamania wydarzeń, które nastąpiły w Fatimie.

W Hiszpanii politykę radykalnego antykatolicyzmu zapoczątkowało ogłoszenie republiki w 1931 roku. Wzorzec nie różni się od innych, wymienionych tutaj przykładów (usuwanie zakonów, konfiskata kościelnych majątków, laicyzacja szkolnictwa). Od 1936 roku „polityka rozdziału” weszła jednak w nową fazę – fizycznej eksterminacji ludzi wierzących (począwszy od biskupów i księży, w sumie w latach 1936-1939 zginęło tu ok. 7 tysięcy osób duchownych). Prześladowania Kościoła hiszpańskiego w latach 1936-1939 należy jednak traktować jako rozdział komunistycznej wersji polityki laicyzacyjnej. Do dziedzictwa republikańskiej „wojny o kulturę”, jeszcze sprzed wybuchu wojny domowej w Hiszpanii, nawiązuje obecnie polityka tzw. zapateryzmu.

Współcześni dyktatorzy postępu i tolerancji
W naszych czasach także jesteśmy świadkami toczącej się „wojny o kulturę”. Tym razem jednak celem jest wyrugowanie nie tyle katolicyzmu, co jakiegokolwiek wymiaru transcendencji ze sfery publicznej. Dominującym zjawiskiem jest nie tyle antykatolicyzm, co chrystianofobia. 9 sierpnia 2010 roku na Krakowskim Przedmieściu mieliśmy dowód, że nie jest to bynajmniej egzotyka, ale że barbarzyńcy są już za murami miasta.

Poszerzyła się również paleta instrumentów, którymi posługuje się dyktatura relatywizmu. To nie tylko prawo państwowe (wszelkie ustawodawstwo „równościowe” oraz prawa penalizujące tzw. mowę nienawiści – zakazujące chrześcijanom przypominania nauki Pisma Świętego o dewiacjach seksualnych), ale dominująca we współczesnych, zlaicyzowanych społeczeństwach atmosfera wrogości lub – w najlepszym przypadku – podejrzliwości wobec osób wierzących. Wobec stewardessy, której nakazuje się zdjąć krzyżyk z szyi, wobec pielęgniarza, który odmawia modlitwę nad śmiertelnie chorym człowiekiem, wobec uczniów, którym nakazuje się obchodzić w szkole „Święto Zimy” zamiast Bożego Narodzenia. Autorami tych represji nie są władze państwowe, ale unikający „ostentacyjnego kultu” prezesi dużych korporacji, dyrekcje szpitali lub lokalne władze oświatowe. Na straży tak rozumianej tolerancji (w myśl starej jakobińskiej zasady, że „nie ma wolności dla wrogów wolności”) stoi zdecydowana większość mediów tzw. głównego nurtu.

W „dżungli samozniszczenia i arbitralnych swobód” – jak nazwał zlaicyzowany świat Papież Benedykt XVI podczas swojej ostatniej podróży apostolskiej do Wielkiej Brytanii (Glasgow, 17 września 2010 r.) – coraz trudniej znaleźć wolność. Nieprzypadkowo Ojciec Święty zwracał uwagę podczas tej samej pielgrzymki na „niepokojące oznaki niezdolności docenienia prawa wierzących do wolności sumienia i swobody wyznania, ale także uprawnionej roli religii w sferze publicznej” (przemówienie w Westminster Hall, 17 września 2010 r.). Jak bowiem uczył jego wielki poprzednik na Stolicy Piotrowej: „Demokracja bez wartości wcześniej czy później przerodzi się w jawny lub zakamuflowany totalitaryzm”.
Na koniec jeszcze jedna uwaga. Omawiani w tym artykule liberałowie doszli do władzy, opanowując wcześniej kulturę (a przez nią umysły wyborców, którzy ich wynieśli do władzy). Dlatego tak ważne jest wezwanie Benedykta XVI i jego poprzedników do ewangelizacji kultury. Tego uczył również wyniesiony niedawno na ołtarze bł. ks. kard. John Henry Newman. Problem uzdrowienia kultury jest w istocie problemem religijnym; kultura zawsze łączy się z kultem. Najważniejsze jednak jest to, żeby był to kult prawdziwy, a nie bałwochwalstwo.


Prof. Grzegorz Kucharczyk

Autor jest kierownikiem Pracowni Historii Niemiec i Stosunków Polsko-Niemieckich Instytutu Historii Polskiej Akademii Nauk, autorem m.in. książek: „Czerwone karty Kościoła”, „Pierwszy holocaust XX wieku”, „Kielnią i cyrklem. Laicyzacja Francji w latach 1870-1914”.

Za: Nasz Dziennik, Sobota-Niedziela, 2-3 października 2010, Nr 231 (3857) | http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20101002&typ=my&id=my81.txt

Skip to content