Aktualizacja strony została wstrzymana

To byli świetni piloci

Z płk. rez. pil. dr. hab. inż. Januszem Ziółkowskim, dyrektorem Ogólnokształcącego Liceum Lotniczego w Dęblinie, byłym dziekanem Wydziału Lotnictwa w Wyższej Szkole Oficerskiej Sił Powietrznych w Dęblinie, rozmawia Marta Ziarnik

Jak informację o katastrofie polskiego samolotu rządowego przyjęli wychowawcy i kadeci Liceum Lotniczego w Dęblinie?
– Na wieść o katastrofie ogłosiliśmy w szkole żałobę, która trwała do końca roku szkolnego. Zginęło przecież tyle ważnych osób w państwie. A ponadto część załogi samolotu stanowili wychowankowie naszej szkoły. To był trudny okres. Tuż po katastrofie delegacja uczniów wpisała się do księgi kondolencyjnej wyłożonej w Pałacu Prezydenckim i do księgi w Dowództwie Sił Powietrznych. Uczestniczyliśmy także w pogrzebach. Przy wyprowadzeniu trumny gen. Andrzeja Błasika, dowódcy Sił Powietrznych RP, nasi uczniowie odśpiewali „Marsz Lotników”. Uczniowie Liceum Lotniczego to wspaniała młodzież. Trafiają do nas dziewczęta i chłopcy z bardzo dużą motywacją do zawodu pilota wojskowego. To początek drogi do kokpitu samolotów w lotnictwie wojskowym. W tym roku – tradycyjnie – wszyscy zdali egzamin maturalny. Na kilka tysięcy studentów – kadetów Akademii Sił Powietrznych USA w Kolorado Springs jest trzech Polaków, i są oni właśnie absolwentami Liceum Lotniczego w Dęblinie.

Znał Pan osobiście załogę tupolewa: mjr. Arkadiusza Protasiuka, ppłk. Roberta Grzywnę i kpt. Artura Ziętka?
– Moje dorosłe życie jest związane z tym środowiskiem, ze Szkołą Orląt. Z trójki pilotów – wychowanków naszej dęblińskiej szkoły – najlepiej znałem Roberta Grzywnę. Był to młodzieniec, który wyróżniał się swoim zachowaniem. Był wesoły, dowcipny i bardzo umuzykalniony. Brał udział we wszystkich imprezach szkolnych, przygotowywał różne programy, w tym chociażby świetny program studniówkowy. Dlatego też tak dobrze go zapamiętałem. Był bardzo dobrym uczniem, brał aktywny udział w życiu pozalekcyjnym. Reprezentował też naszą szkołę w zawodach sportowych. Był bardzo widoczny i niezwykle przez wszystkich lubiany. Cała szkoła: nauczyciele, wychowawcy i pracownicy administracji, wspomina go bardzo ciepło. Pamiętam Roberta najlepiej także z tego względu, że był na studniówce z sympatyczną i piękną dziewczyną – córką naszej księgowej. Później zostali parą, a w końcu byłem na ich weselu, i utrzymywaliśmy później przyjacielskie relacje.
Jeśli zaś chodzi o Arkadiusza Protasiuka, to bez wątpienia był ambitnym uczniem. Zawsze miał dobre oceny. Pamiętam, że w zasadzie cały swój czas poświęcał nauce, przez co w mniejszym stopniu niż Robert brał udział w życiu pozalekcyjnym. Podkreślam tutaj kwestię zajęć pozalekcyjnych, ponieważ cała młodzież w Liceum Lotniczym przebywa na miejscu, w internacie. Pochodzą z całej Polski, i dlatego w szkole realizuje się bardzo rozbudowane zajęcia pozalekcyjne.
Kapitana Artura Ziętka, niestety, nie pamiętam. Być może uczył się u nas w momencie, gdy przez kilka lat byłem dziekanem Wydziału Lotnictwa w Wyższej Szkole Oficerskiej Sił Powietrznych.

Kiedy mjr Protasiuk wstępował do Szkoły Orląt, od samego początku miał jasno postawiony cel?
– Dokładnie. Arek z niecierpliwością czekał na szkolenie lotnicze. Rozmawiałem niedawno z jego wychowawcą, który opowiadał mi, że nie mógł się on wprost doczekać tych zajęć. Od początku szkolenia lotniczego świetnie się czuł w powietrzu.

Co Pan sądzi o zarzutach, jakoby mjr Protasiuk nie znał w wystarczającym stopniu języka rosyjskiego?
– Jak już mówiłem, Artur miał zawsze dobre oceny. Przede wszystkim zaś, co pragnę szczególnie mocno podkreślić, miał bardzo dobre oceny właśnie z języków rosyjskiego i angielskiego. Nasza szkoła zawsze miała wybitnych nauczycieli języków, ponieważ byli to przeważnie wykładowcy w Wyższej Oficerskiej Szkole Sił Powietrznych. Po naszym liceum uczniowie byli przyjmowani do tej uczelni, gdzie realizowali zajęcia z tymi właśnie wykładowcami. Ponadto musimy pamiętać, że jeszcze wtedy język rosyjski był na wysokim poziomie. Wówczas do liceum przychodzili uczniowie, którzy przecież uczyli się go wcześniej, w szkole podstawowej.

Dlaczego, Pana zdaniem, w ciągu pierwszych tygodni po katastrofie rozpowszechniano w niektórych mediach właśnie taką tezę?
– Nie wiem. Prawdopodobnie dlatego, że jeden z tych rosyjskich kontrolerów tak sobie powiedział, a później to poszło w eter.

Pojawił się wątek rzekomych nacisków na pilotów i obecności generała Błasika w kokpicie…
– Z całym przekonaniem mogę powiedzieć, że ewentualna obecność gen. Błasika w kokpicie na pewno nie miała żadnego ujemnego wpływu na zachowanie pilotów! Przecież generał często z nimi latał w składzie załogi. Generał Błasik znał tych wszystkich pilotów po imieniu. Podkreślam, iż nie ma żadnych przesłanek świadczących o tym, żeby obecność gen. Błasika miała jakikolwiek ujemny wpływ na zachowanie załogi.
Obecność generała Błasika na pewno wręcz dodała im otuchy. Jestem przekonany, że załoga była dobrze przygotowana do tego lotu, a jeśli generał tam się znalazł, to raczej jako, nazwijmy to, taki „dobry duch”.

Znał Pan osobiście generała Andrzeja Błasika?
– Tak. Generał Błasik to też absolwent naszego liceum. I gdy został dowódcą Sił Powietrznych, okazał się wspaniałym człowiekiem. Pełnienie funkcji dowódczych nigdy nie przeszkadzało mu w kontaktach międzyludzkich – takich zwyczajnych, serdecznych. Pragnę też zauważyć, że mianowanie gen. Błasika dowódcą Sił Powietrznych jest dla naszego liceum – w którym stawiał pierwsze kroki – naprawdę zaszczytem. Nasz absolwent zdobył przecież najwyższe dla pilota wojskowego szczyty! I pomimo swojej pozycji był naszym częstym gościem, spotykał się z byłymi nauczycielami, brał udział w uroczystościach i osobiście spotykał się z uczniami. Okazał się niezwykle ciepłym, życzliwym i koleżeńskim dowódcą. Ale przede wszystkim był świetnym pilotem.

Pojawiły się też zarzuty, że prezydent usiłował wymóc na pilotach lądowanie…
– Nie wierzę w tego typu insynuacje.

Jak na podobną ewentualność są szkoleni piloci? Źeby bezwzględnie wykonywali polecenia czy raczej, by sami podejmowali decyzje?
– Na pokładzie samolotu kapitan jest zawsze pierwszy po Bogu. To jest zasada i na morzu, i w powietrzu. Inaczej jest tylko w samolotach bojowych w sytuacji, kiedy trwa wojna. Wówczas to dowódca może podejmować decyzje. Nawet te ryzykowne. Ale to tylko i wyłącznie w ekstremalnej sytuacji. Tutaj zaś pilot, kiedy siada za stery, jest całkowicie za wszystko odpowiedzialny i nikt, powtarzam: nikt (!), nie ma i nie może mieć na niego żadnego wpływu. Pilot nie wykona niczyjego polecenia, które byłoby wbrew jego bezpieczeństwu!

Wyklucza Pan, że mjr Protasiuk mógł ryzykować chociażby z tego względu, by uniknąć powtórki wydarzeń z Gruzji z 2008 roku?
– Co do Gruzji nie chcę się już wypowiadać, bo wszyscy pamiętamy, jaka w związku z tym była atmosfera. Jedni wówczas myśleli, że pilot stchórzył, a inni – że nie wykonał polecenia. Tymczasem okazało się, że pilot podjął wówczas słuszną decyzję. Jaki to jednak miało skutek, widzimy. Moim zdaniem, wydarzenia z 2008 roku nie tylko że Protasiuka nie wystraszyły, ale wręcz musiały go umocnić w tym, by podejmował tylko takie decyzje, które uzna za najlepsze.

Padają zarzuty, że piloci nie mieli wylatanej wystarczającej liczby godzin.
– Nie wolno się sugerować tym, że piloci mieli taki, a nie inny nalot. Wiadomo, że kiedyś ten nalot muszą zrobić, ale na pewno, podkreślam: na pewno, byli to piloci, którzy przeszli wszystkie etapy szkolenia i zostali dopuszczeni do wykonywania tego typu zadań.

Co mogło zatem spowodować katastrofę?
– Każdy z nas, doświadczonych pilotów, ma własne teorie. Nie chciałbym jednak podejmować tego tematu. Mogę powiedzieć tylko tyle, że przypuszczam, iż 10 kwietnia mogło zaistnieć wiele czynników, które złożyły się na katastrofę. Na pewno nie była to wina pilotów. Być pilotem w specpułku to najwyższy zaszczyt. Tam piloci chcą latać i tam trafiają najlepsi z najlepszych. Kiedy już się tam dostaną, bardzo się z tego cieszą, a inni im wręcz zazdroszczą. To jest bowiem latanie najwyższej rangi, przede wszystkim ze względu na sprzęt, który jest tam sprawny w najwyższym stopniu. Przed każdym wylotem samolot jest w przeddzień oblatany, zaplombowany i nieustannie pilnowany, a sama załoga – dodatkowo sprawdzana. Także maszyna przygotowana jako rezerwowa jest wcześniej poddawana tym procedurom. Z prezydenckim tupolewem postąpiono podobnie.

Co, według Pana, zawiodło?
– Nie chcę wypowiadać się na temat samej katastrofy, gdyż ustalenie jej przyczyn wymaga jeszcze wielu badań. Trzeba wszystkie urządzenia, dane i zapisy zebrać i zsynchronizować. Trzeba, sekunda po sekundzie, poddać to wszystko szczegółowej analizie. Muszę także powiedzieć, że serce mnie boli, gdy słyszę niektóre wypowiedzi tych wszystkich pseudoekspertów, którzy karmią nas swoimi teoriami. Zauważyłem, że część mediów wybiera sobie takich komentatorów, którzy niewiele z tym tematem mają wspólnego.

Jak Pan odbiera systematyczną nagonkę Rosjan, w której uczestniczy, niestety, też część polskich dziennikarzy (zwłaszcza „Gazety Wyborczej” i TVN), i na siłę, bez jakichkolwiek merytorycznych argumentów, jednoznacznie przesądza o winie pilotów?
– Jestem tym oburzony. Dlatego że dzisiaj, na tym etapie badań, absolutnie nie można powiedzieć nic pewnego. Jestem przekonany, że jest kilka przyczyn tej katastrofy. Mówienie o tym, że winna jest załoga, jest naprawdę bardzo dużym nadużyciem.

Jednak to nie tylko media bombardują nas takimi przekazami. Pierwsze informacje Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego – zaraz po katastrofie – były jasne: winni są tylko i wyłącznie piloci.
– To zostało powiedziane za wcześnie. Jak już wspominałem, trzeba poczekać, aż wszystkie okoliczności katastrofy zostaną wyjaśnione. To było zdecydowanie przedwczesne osądzanie. Trzeba poczekać na wyniki badań empirycznych.

Jak Pan ocenia tryb śledztwa, czego Panu w nim brakuje?
– Nie chcę tego komentować.

Dziękuję za rozmowę.

* Arek [mjr Arkadiusz Protasiuk] był bardzo ambitnym uczniem, z niecierpliwością czekał na szkolenie lotnicze. Rozmawiałem niedawno z jego wychowawcą. Opowiadał, że nie mógł się wprost doczekać tych zajęć. Od początku szkolenia lotniczego świetnie czuł się w powietrzu

* Całe dorosłe życie jestem związany ze Szkołą Orląt w Dęblinie. Najlepiej znałem ppłk. Roberta Grzywnę. Był wesoły, dowcipny, wysportowany i bardzo umuzykalniony. Cała szkoła wspomina go bardzo ciepło. Bawiłem się na jego weselu, byliśmy przyjaciółmi

* Z całym przekonaniem mogę powiedzieć, że ewentualna obecność generała Andrzeja Błasika w kokpicie na pewno nie miała żadnego ujemnego wpływu na zachowanie pilotów. On przecież sam często latał w składzie załogi

* Generał Andrzej Błasik był wspaniałym człowiekiem i świetnym pilotem. Choć piastował najwyższą funkcję w Dowództwie Sił Powietrznych, był częstym gościem dęblińskiej Szkoły Orląt, spotykał się z nauczycielami, brał udział w uroczystościach i osobiście spotykał się z uczniami

Za: Nasz Dziennik, Piątek, 30 lipca 2010, Nr 176 (3802) | http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20100730&typ=po&id=po02.txt

Skip to content