Aktualizacja strony została wstrzymana

Andrzej Wajda – inżynier ludzkich dusz – Elżbieta Morawiec

Przed 1989 r. podtrzymywał mit założycielski PRL, później stał się obrońcą beneficjentów Okrągłego Stołu. Za najważniejsze dzieło życia uznaje nie któryś z filmów, ale uczestnictwo w założeniu „Gazety Wyborczej”

Uważany za króla polskiego kina, czołowego twórcę polskiej szkoły filmowej, twórca kilkudziesięciu filmów, wielu wybitnych skądinąd spektakli teatralnych. Można śmiało powiedzieć, że od roku 1956 – od realizacji „Kanału” – Andrzej Wajda był kimś, kogo można by uznać za architekta zbiorowej wyobraźni. Niestety, można go także uznać za ojca chrzestnego zjawiska, które w PRL określano mianem antybohaterszczyzny. Najpełniej wyraziło się to może w „Lotnej”, gdzie symboliczny biały koń szalał po ekranie nie tylko jako romantyczny symbol polskiej wyobraźni, ale także jako znak polskiego nieodpowiedzialnego szaleństwa, co to z szablą na czołgi. Był to fałszywy stereotyp, którym szermowała komunistyczna propaganda, aby za wszelką cenę odebrać Polakom przesłanie i sens ich heroicznego zrywu podczas II wojny światowej, szczególnie Powstania Warszawskiego.

W 1958 r. Wajda realizuje „Popiół i diament” na podstawie historycznie fałszywej powieści Jerzego Andrzejewskiego z 1947 roku. Po polskim Październiku ’56 ukazuje widowni obraz, w którym komunistyczny aparatczyk Stefan Szczuka i Maciek Chełmicki, reprezentant AK-owskiego pokolenia bojowców, stają przeciwko sobie jako równorzędni bohaterowie, skazani na walkę ze sobą przez nieodpowiedzialnego dowódcę Chełmickiego – Andrzeja, uosobienie zapiekłego fanatyzmu politycznego AK-owskiej „góry”. W 1958 r., kiedy więźniowie polityczni skazani przez „władzę ludową” za to, że w czasie wojny, Powstania Warszawskiego i tuż po wojnie byli po „niewłaściwej” niepodległościowej stronie, wychodzą z więzień, architekt narodowej wyobraźni podsuwa społeczeństwu okruchy mitu założycielskiego Polski Ludowej. Mitu, w myśl którego po 1945 r. szalała w Polsce wojna domowa, a uczestniczyły w niej dwie równorzędne (!) strony: nowa, „słuszna” władza i pogrobowcy wstecznictwa, niepogodzeni z rozumną koniecznością historii.

Nie sposób w krótkim tekście przeanalizować i oddać sprawiedliwość wielkiemu ilościowo dorobkowi twórczemu Wajdy. Z konieczności muszę się ograniczyć do punktów znaczących. Równie zagadkowy jak przesłanie „Popiołu i diamentu” z 1958 r. pozostaje film „Pierścionek z orłem w koronie”. Wajda kończy nim – jak sam to określił – swój udział w „polskiej szkole filmowej”. Kładzie ostatnie pociągnięcie w obrazie, w którym zawarł swój sąd nad heroicznymi zmaganiami Polaków – od „Kanału” poczynając. W filmie, skądinąd nieudanym pod każdym względem, były AK-owiec, powstaniec warszawski, przechodzi na drugą stronę politycznej barykady. Może i były odosobnione przypadki takich konwersji, częściej jednak zdarzało się byłym powstańcom to, co „zdarzyło się” „Anodzie” – Janowi Rodowiczowi, na którym Urząd Bezpieczeństwa „popełnił samobójstwo” w mokotowskim więzieniu. Po co tak wątpliwa teza potrzebna była twórcy „Człowieka z marmuru” w 1992 roku?! Odpowiedź na to pytanie nie będzie trudna, jeśli uświadomimy sobie, że w tym czasie Andrzej Wajda jest już jednym z założycieli „Gazety Wyborczej” (nie tak dawno określił ten fakt jako najważniejsze dzieło życia!). A „Gazeta” w owym 1992 r. jest już całą gębą wychowawczynią Narodu – dbającą o to, aby wyplenić z jego świadomości wszelkie podejrzane patriotyzmy, ukazującą we właściwym sobie świetle, jak bardzo wszyscy Polacy „umoczeni” są w komunizmie.

W roli politruka

Wajda od zawsze miał ambicje bycia „inżynierem ludzkich dusz”, zarówno na niwie działań twórczych, jak i tych pozaartystycznych. (Młodzieży wyjaśniam – inżynieria dusz ludzkich była wynalazkiem Józefa Stalina i służyła do przerabiania normalnych ludzi w ludzi sowieckich. Metodę tę – znacznie udoskonaloną – znamy dziś m.in. jako PR). Po części dyskretnie ujawniły się one już w sposobie patrzenia na historię II wojny światowej w cytowanych wyżej filmach. Ale naprawdę dochodzą do głosu dopiero po „porozumieniach” Okrągłego Stołu w 1989 r., kiedy zwolna następuje polaryzacja społeczeństwa na tzw. obóz „jasności i postępu” oraz „oszołomów i ciemnogród”. Standardy i kryteria przynależności do jednego i drugiego ustala oczywiście ukochane dziecko Andrzeja Wajdy – „Gazeta Wyborcza”. Reżyser przypisany do sfery „jasnogrodu” stał się dziś absolutnym rzecznikiem platformerskiego monopolu na mądrość polityczną i wszelaką, pierwszym reżyserem PO-wskich seansów nienawiści skierowanych przeciwko adwersarzom politycznym ekipy Donalda Tuska. A jest tych zwolenników niemało, jak pokazały wyniki wyborów – blisko 8 milionów. Tę 8-milionową rzeszę obywateli, mających w demokracji takie same prawa do głoszenia własnych poglądów jak zwolennicy Platformy, Wajda chce zapędzić do ideologicznej freblówki i nauczać, czym jest interes Polski, polityczna roztropność i parę innych rzeczy. Jeśli nie freblówka – to wojna, a raczej – zgodnie ze słowami innego polityka tej samej koterii trzymającej władzę – „dorzynanie watah”. Andrzej Wajda, jak cała rzesza mu podobnych, zgromadzonych potem w komitecie honorowym Bronisława Komorowskiego, nie czuł żadnej solidarności ze społeczeństwem obudzonym z letargu po tragedii smoleńskiej, czuł natomiast, że to społeczeństwo ostatecznie wymyka się spod kurateli „przewodników narodu”. Rejestr postępków Andrzeja Wajdy jako inżyniera dusz ludzkich świecącego własnym przykładem jest dość długi.
Zaraz po ustaleniu o pochówku pary prezydenckiej na Wawelu apeluje do kardynała Stanisława Dziwisza o wycofanie się z tej decyzji, która jakoby ma podzielić społeczeństwo bardziej niż rok 1989. On, reżyser „Antygony”, pośmiertnie obraża godność i tytuł do narodowej pamięci prezydenta RP. W kilka dni później w dwóch wywiadach (jeden w „Le Monde”, drugi w „Niezawisimoj gazetie”) insynuuje bez żadnych podstaw, że to nacisk Lecha Kaczyńskiego na pilota doprowadził do katastrofy smoleńskiej. Legitymizuje swoim nazwiskiem lansowaną od początku bez pokrycia tezę Rosjan.

Cui prodest?

W ramach ogłoszonego przez rząd Tuska pojednania z Rosją, gdy jednocześnie nic nie wskazuje na to, aby poza gestami strona rosyjska zrobiła cokolwiek dla ostatecznego wyjaśnienia sprawy katyńskiej, Wajda oświadcza: „Pójdę na cmentarz i zapalę świeczkę, bo radzieccy żołnierze walczyli w słusznej, również naszej sprawie”. „Pri cziom tut” – by jak Paweł Graś odezwać się w języku Puszkina – „radzieccy żołnierze”? I dlaczego akurat teraz, po tragedii smoleńskiej, Polacy mają zapalać światło na ich grobach? Akurat 9 maja, który dla nas stał się datą nowego zniewolenia? Na które oczywiście prosty sołdat, za którym podążały oddziały NKWD, nie miał najmniejszego wpływu? I cóż za asymetria – radzieckim żołnierzom należy się cześć, w przeciwieństwie do tragicznie zmarłego polskiego prezydenta, którego dobre imię można bezkarnie szargać na agorach świata? Czyim rzecznikiem i z jakiego nadania jest Andrzej Wajda? Zapewne uważa się za anioła miłości w partii miłości – PO. Co mu nie przeszkadza w jakimś zupełnie niebywałym amoku, w trakcie tragigroteskowego konwentyklu komitetu Komorowskiego ogłosić wojny o wszystko. Z kim ta wojna? Z „niesłuszną częścią Polaków”, którym należy odebrać wolność słowa, odwojować telewizję publiczną i upodobnić ją do dwóch stacji (TVN i Polsat), które „nam, jasnogrodzianom”, inżynierom dusz ludzkich, sprzyjają. I ostatni występ, już po wygranych wyborach. W wywiadzie dla włoskiego, lewackiego dziennika „La Repubblica” Wajda insynuuje: „Prezes PiS wykorzystuje mity męczeństwa w walce politycznej”. Prezes PiS, który ani słowem podczas kampanii prezydenckiej nie nawiązał do tragedii smoleńskiej, tragedii całego Narodu! W przeciwieństwie do swego kontrkandydata, który „zagrał” trumną samobójczyni Barbary Blidy – rzekomej ofiary rządów PiS, a Jarosława Kaczyńskiego osobiście.

Mniejsza o to, jak na tle swojej postawy w ostatnich tygodniach jawi się sam Andrzej Wajda. Przynależąc w swoim mniemaniu do „jaśniejszej” części Narodu, stara się tworzyć wzorzec postępowania dla zwykłego Polaka. Wedle tego wzorca, nowy Polak ma odrzucić wszelkie przesądy o czci dla zmarłych, wolno mu, a nawet powinien, w imię interesu własnej koterii szkalować reprezentantów swojego Narodu przed światem, w kartę obowiązków podstawowych ma wpisać cześć dla wszystkiego, co rosyjskie (tak jak niegdyś w konstytucję PRL wpisana została przyjaźń z ZSRR). A co najważniejsze – musi zrozumieć, że demokracja to taki ustrój, w którym rozum i władza przypisane są tylko nielicznym, „jaśnie oświeconym”, i tylko oni mają prawo dyktować, czym jest prawda. Myślących inaczej należy zmieść z powierzchni ziemi. Tego neo-Polaka czy raczej neopeerelowca ma pomóc ukształtować jednolity, jak za czasów „Trybuny Ludu”, przekaz medialny sterowany przez inżynierów ludzkich dusz.

Elżbieta Morawiec

Autorka jest krytykiem teatralnym i literackim, redaktorem dwumiesięcznika „Arcana”; członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.

Za: Nasz Dziennik, Sobota-Niedziela, 10-11 lipca 2010, Nr 159 (3785) | http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20100710&typ=my&id=my61.txt

Skip to content