Aktualizacja strony została wstrzymana

„Nowonarodzony” antyfaszysta. O metamorfozie prof. Adama Wielomskiego – Jacek Bartyzel

Mam swoje lata, toteż zdolność do dziwienia się przypadkom i obrotom świata tego jest u mnie w sposób naturalny już przytępiona, przyznam jednak, że nie spodziewałem się, iż prof. Adam Wielomski posunie się (zob. Od legitymizmu do apologii III Rzeszy. O metamorfozie prof. Jacka Bartyzela) do tak ordynarnego łgarstwa, żeby z drobnej wzmianki w moim tekście o toaście za walczących z bolszewikami żołnierzy z Charlemagne wyprowadzić tezę o mojej rzekomej sympatii do nazizmu i uprawianiu apologii III Rzeszy. Mój denuncjator wykazał chyba przy tym brak cierpliwości, bo znacznie lepszy efekt osiągnąłby, gdyby zamiast publikować swoje doniesienie w Internecie, zaniósł je do swojego imiennika – redaktora dużej „opiniotwórczej” gazety: tam uwielbiają takie kawałki demaskujące „nazioli”, i jego elaborat mógłby być prawdziwą ozdobą weekendowego wydania Gazety Świątecznej.

Z politpoprawnymi donosami w zasadzie niepodobna, a nawet nie uchodzi, dyskutować; sądzę jednak, że kilka uściśleń należy się Czytelnikom obu tekstów.

1. Jest rzeczą charakterystyczną, że prof. Wielomski w najmniejszym nawet stopniu nie odnosi się do głównej (metapolitycznej) tezy mojego artykułu, iż udział w moskiewskiej defiladzie oznacza przyjęcie komunistyczno – sowieckiej (a przy nieco innym rozłożeniu akcentów – także demoliberalnej) metanarracji o II wojnie światowej, jako o starciu faszyzmu z antyfaszyzmem, zakończonym „chwalebnym” zwycięstwem tego drugiego. To zaś pociągać musi za sobą przynajmniej relatywizację zarówno pierwszej, jak i drugiej okupacji (a właściwie, jak słusznie pisał Józef Mackiewicz, czegoś znacznie gorszego niż okupacja…) sowieckiej, jako „mniejszego zła” niż okupacja niemiecka, w gorszym zaś wydaniu – traktowania jej jako „wyzwolenia”, czyli jednak „większego dobra”. W szerszej zaś perspektywie oznacza to wręcz uznanie komunizmu i jego (może przypadkowo, ale faktycznie) sowiecko-rosyjskiego centrum geopolitycznego za pełnoprawny składnik „świata cywilizowanego”, wyklucza zaś przyjmowanie perspektywy fundamentalnie antybolszewickiej. Zwolennicy tezy o „anachroniczności” antykomunizmu po 1989 roku jakoś zupełnie zdają się nie zauważać, że czczenie owego „Dnia Zwycięstwa” zaprzecza ich mniemaniu, stanowiąc dobitny dowód petryfikacji czy może raczej galwanizacji owej „antyfaszystowskiej” metanarracji. W gruncie rzeczy zatem trudno się nawet dziwić, że mój oskarżyciel woli udawać, że nie dostrzegł tego mojego zasadniczego przesłania, bo inaczej musiałby próbować je podważyć, co z kolei kompromitowałoby go jako konserwatystę czy tradycjonalistę. Woli zatem pouczyć mnie w iście rewelacyjny sposób, że nazizm to ideologia tak samo zbrodnicza i antyboska, jak komunizm. Jak jednak pogodzić, bez urągania zasadzie niesprzeczności, regułę równego dystansu do obu antychrystów z aprobatą dla świętowania (i to jeszcze po 65 latach) zwycięstwa jednego antychrysta nad drugim?

2. Gdyby „polemikę” tę pisał jakiś niedouczony licealista, mógłbym zrozumieć, że nie potrafi on rozróżnić pomiędzy ideologią nazizmu a poglądami legitymistów czy innych nurtów prawicy, pomiędzy hitlerowską Rzeszą a jej mniej lub bardziej przymusowymi sojusznikami czy nawet ochotnikami walczącymi po jej stronie a przeciw bolszewii, pomiędzy wreszcie SS a cudzoziemskimi formacjami Waffen SS; w wypadku tego autora przecież takiej taryfy ulgowej zastosować nie można, bo musi on o tym wiedzieć doskonale. Owszem, z pewnością byli w tych ochotniczych formacjach również sympatycy nazistowskiej ideologii i systemu, czego nie da się usprawiedliwić (sam nie mogę zrozumieć jak katolik i niewątpliwie odważny człowiek, jakim był Degrelle, mógł widzieć w Hitlerze „chrześcijańskiego krzyżowca”). Niemniej, tym, co motywowało znakomitą większość owych ochotników, łącznie z niezależną od Waffen SS hiszpańską Błękitną Dywizją, nie był filonazizm (czy filogermanizm), lecz antykomunizm i właśnie wola obrony Europy przed bolszewickim najazdem. I za to należy się im ów skromny „toast”, który tak rozwścieczył „nowonarodzonego” antyfaszystę.

Prawda jest taka, że w okresie II wojny światowej tradycjonalistyczni spadkobiercy „Starej Europy” byli już zbyt słabi, żeby móc stanowić zupełnie samodzielną siłę polityczno – militarną (dotyczy to zresztą również okresu przedwojennego, stąd hiszpańscy powstańcy musieli skorzystać z pomocy faszystowskich Włoch i hitlerowskich Niemiec; czyżbyśmy musieli i ich także za to potępić?). W tym, metaideowym, wymiarze zasadnicza rozgrywka toczyła się między trzema ideologiami świata rewolucyjnego: demoliberalizmem, faszyzmem/nazizmem i komunizmem. Równie tragiczne, na płaszczyźnie geopolitycznej, było położenie wszystkich narodów uwikłanych w tę wojnę i mielonych przez nią w żarnach trzech – że posłużę się terminologią red. Tomasza Gabisia z jego znakomitej książki Gry imperialne – imperiów: Imperium Germanicum, Imperium Sovieticum i Imperium Americanum. Jeśli to wszystko uwzględnimy, to każdy wybór sojuszników i wrogów zarówno na płaszczyźnie ideowej, jak narodowej, obarczony był jakąś skazą; żaden nie mógł być obiektywnie dobry, każdy był subiektywnie i relatywnie tylko gorszy lub lepszy, wyjąwszy te, które ewidentnie były aktem narodowej zdrady czy od początku ideologicznie motywowanej działalności na rzecz zwycięstwa systemu komunistycznego bądź narodowosocjalistycznego. Jeżeli natomiast bezwzględnie „złym” wyborem była np. bardzo powściągliwa, oznaczająca de facto neutralną pasywność, „kolaboracja” Pétaina, a bezwzględnie „dobrym” wybór dokonany przez de Gaulle’a, to „dobrem” musi być również dopuszczenie przez tego drugiego do współrządzenia komunistów, tolerowanie ich dzikich samosądów i więzienia NKWD pod Paryżem oraz przejście na pozycje obrony masońskiej republiki demokratycznej. I tak samo w odniesieniu do każdego innego kraju, łącznie z Polską. Przyjęcie daty 9 maja jako „Dnia Zwycięstwa” daje istotnie „proste” rozwiązanie tych dylematów – proste jak gilotyna kosząca narody „Pribałtyki” (jak to ze znamiennym wyczuciem językowym lubi pisać prof. Wielomski) czy monarchie Węgier, Rumunii i Bułgarii. Albo czcimy „Dzień Zwycięstwa nad faszyzmem” i Armię Czerwoną uważamy za wyzwolicieli, albo np. akceptujemy taktyczne porozumienie z Niemcami wycofującej się na Zachód Brygady Świętokrzyskiej NSZ.

3. Prof. Wielomski jest bezsprzecznie niepospolitym erudytą w zakresie literatury politycznej, jednak na polu literatury pięknej ma zadziwiające braki. Inaczej trudno wytłumaczyć zinterpretowanie mojej wzmianki o „Wielkiej Wojnie Białych Ludzi” jako wypowiedzi rasistowskiej, za którą to czujność zresztą zasłużył na pochlebną wzmiankę w Nigdy Więcej czy nagrodę od stowarzyszenia Rzeczpospolita Otwarta. Informuję przeto, że jest to tytuł cyklu powieściowego Arnolda Zweiga (1887-1968) – urodzonego w Głogowie niemieckiego Żyda, pacyfisty i syjonisty, a wreszcie komunisty. Tytuł ten – jak to często bywa – funkcjonuje nawet w oderwaniu od samego tego, sztandarowego dla literatury pacyfistycznej, dzieła, jako dość zgrabny metaforyczny skrót na oznaczenie wzajemnej rzezi, którą w latach 1914-1918 urządziły sobie narody europejskie, niczym Hutu czy Tutsi, tylko na jeszcze większą skalę.

4. Otwarcie przyznam, że te nieustanne „antyromantyczne” wypady mojego, wolnego od „szaleństwa”, nieproszonego mentora są tak nudne, monotonne, jednostronne i sprzeczne z elementarną wiedzą o tym nurcie i tej epoce – jak choćby przez utożsamienie romantyzmu z rewolucyjnym demokratyzmem (czy hr. Krasiński to też „rewolucyjny demokrata”? albo tak ugodowy wobec caratu hr. Rzewuski?) – że najzwyczajniej nie chce mi się już z nimi polemizować. W obfitej nadprodukcji publicystycznej prof. Wielomskiego jest tyle materiału empirycznego, który pozwala wyrobić sobie pogląd na to, co w jego rozumieniu jest „romantyzmem” a co „realizmem”, jak również w czym upatruje on „głupawkę” Polaków, w czym zaś (dostępną w zasadzie tylko jemu) krynicę mądrości, że zasadnie można odnieść do tych wynurzeń replikę, jakiej w Ziemi obiecanej Reymonta zajadle antypolskim wywodom bardzo „trzeźwego” niemieckiego bydlaka Kesslera udzielił polski szlachcic Kurowski: „Masz pan rację i nie masz pan racji. Świnia, gdyby rozumowała o orle, dajmy na to, rozumowałaby podobnie; gdyby porównała swoje niechlujstwo, swój brudny chlew, swoją ordynarność barbarzyńską, swoją siłę głupią i brutalną, swój wstrętny, rechoczący głos, swój rozum, sprowadzony tylko do najobfitszego nażerania się, gdyby to wszystko porównała z pięknościami orła, z jego żądzą swobody, z jego chęcią do podsłonecznych wzlotów, z jego dumą, miłością obszarów – znienawidziłaby go i pogardzała nim. To, coś pan mówił, nie jest syntezą, a tylko gniewnym warczeniem osobnika niższego gatunku”.

5. Jakże też dyskutować racjonalnie z tak ewidentną demagogią, jaką jest ciągłe insynuowanie zamiaru wszczynania „wojny z Rosją” jako rzekomo jedynej alternatywy dla bezwzględnej wobec niej uległości? Z drugiej strony, rozczula wprost u takiego statysty i „realisty” przywoływanie w funkcji argumentu deklarowanej treści „doktryny Miedwiediewa”; Stalin miał jeszcze słodsze dla Polaków deklaracje. Bardzo zresztą chciałbym nie mieć racji w tym wszystkim, co napisałem odnośnie do politycznych skutków tego tzw. ocieplenia stosunków polsko-rosyjskich. Jeżeli jednak nawet się myliłem w odniesieniu do już zaistniałych faktów, to nie ma żadnej wątpliwości, że przynajmniej na płaszczyźnie psychologicznej zostaliśmy już i – jak napisałem, niesłychanie szybko i łatwo – podbici. Lwia część polskiej „elity” polityczno – naukowo – artystyczno – eklezjalnej leży dziś przed Putinem rozłożona „jak k…a z rozdziwaczoną pindą” – by przywołać słynne powiedzonko Marszałka Piłsudskiego (wiem, wiem, powoływanie się i pisanie majuskułą „Marszałek Piłsudski” to na portalu „konserwatywnych realistów” zgroza i „obciach”, w przeciwieństwie do wyrażania się z rewerencją i pisania majuskułą „Generał Jaruzelski”). Trudno o lepszy tego dowód, jak sławetny „apel zniczowy” naprawdę sporego kierdla tych autorytetów (zob. http://www.9maja.pl/popieraja.php). Rozumiem, że pryncypialnym zdemaskowaniem „nazisty” Bartyzela prof. Wielomski złożył właśnie listy uwierzytelniające przed tym dostojnym areopagiem. Może go tam w końcu przyjmą (zasługi w „pisożerstwie”, zwalczaniu IPN, żarliwej obronie agentury, w tym „ojców – konfidencjonałów”, też przecież mają swoją wagę), chociaż pewnie jeszcze będzie musiał pokajać się za liczne bluźnierstwa przeciw panującej ideologii demoliberalnej. Furda to jednak, przecież jako „realista” wie, że aby „wejść w struktury partii hegemonicznej i znaleźć tam dla siebie pewną przestrzeń pozwalającą przetrwać”, trzeba „przemodelować swój dyskurs polityczny” (zob. Platforma Obywatelska, LPR i  PAX).

6. Na tym kończę definitywnie jakąkolwiek wymianę zdań z „byłym” – nie „tradycjonalistą”, bo jest mi w gruncie rzeczy obojętne, jaką etykietką raczy opatrzyć zarówno siebie, jak i mnie – lecz z „byłym kolegą”. Dyskutowanie z delatorem publicznym, który zniża się do stosowania reductio ad Hitlerum, nie mieści się bowiem w moich standardach, nawet nie tyle moralnych, lecz po prostu towarzyskich.

Jacek Bartyzel

Za: Organizacja Monarchistów Polskich - legitymizm.org | http://www.legitymizm.org/antyfaszysta

Skip to content