Aktualizacja strony została wstrzymana

Zanim rzucimy monetą – Stanisław Michalkiewicz

16 lutego prezydent Lech Kaczyński mianował trzech członków Rady Polityki Pieniężnej: Zytę Gilowska, Adama Glapińskiego i Andrzeja Kaźmierczaka. W skład Rady wchodzą jeszcze członkowie mianowani przez Sejm i Senat: Elżbieta Chojna-Duch, Andrzej Bratkowski, Jerzy Hausner, Andrzej Rzońca, Jan Winiecki i Anna Zielińska-Głębocka oraz z urzędu – prezes Narodowego Banku Polskiego Sławomir Skrzypek. Rada Polityki Pieniężnej jest bowiem organem Narodowego Banku Polskiego i zgodnie z art. 227 ust. 6 konstytucji ustala corocznie założenia polityki pieniężnej i przedstawia je Sejmowi „do wiadomości” – co oznacza, że Sejm nie ma w tej sprawie nic do gadania. Jest to jedna z gwarancji niezależności NBP od rządu i Sejmu, która w swoim czasie tak bardzo drażniła pana Andrzeja Leppera, że przy każdej okazji powtarzał, iż „Balcerowicz musi odejść”. Jak wiemy, wypadki potoczyły się inaczej, to znaczy – dokładnie odwrotnie; Andrzej Lepper nie tylko odszedł z rządu, ale kto wie, czy nie trafi do więzienia pod pretekstem starcia puszku niewinności z pani Anety Krawczykowej, a jego los stanowi przestrogę dla wszystkich krytykujących Leszka Balcerowicza. Kadencja RPP wynosi 6 lat, co oznacza, że jej członkowie zakończą swoją misję w roku 2016.

Narodowy Bank Polski jest centralnym bankiem państwa, w związku z czym przysługuje mu monopol emisji pieniądza. Jak wiadomo, pieniądz występuje obecnie w dwojakiej postaci: pieniądza gotówkowego, który stanowi około 20 procent obiegu pieniężnego oraz pieniądza w formie impulsów elektronicznych. Pod obydwoma postaciami pieniądz produkuje Narodowy Bank Polski, który pożycza go bankom komercyjnym i w ten sposób wpuszcza go w obieg gospodarczy Wpuszczenie pieniądza w obieg gospodarczy polega na znalezieniu podmiotu, który przyjmując ów pieniądz, zaciągnie zobowiązanie. Wtedy zostaje schwytany w sieć i musi, niekiedy nawet przez resztę życia, pracować na tych, którzy pieniądz wyprodukowali z niczego oraz na tych, którzy pośredniczą we wpuszczaniu go w obieg gospodarczy. Źeby ułatwić Narodowemu Bankowi Polskiemu to zadanie, władze państwowe ustanowiły przepisy o prawnym środku płatniczym, które zmuszają Bogu ducha winnych obywateli do posługiwania się tym pieniądzem zarówno przy płaceniu państwu podatków i tak zwanych „składek”, jak i w rozliczeniach wzajemnych. Głównym zadaniem Rady Polityki Pieniężnej jest ustalenie tzw. stopy procentowej, to znaczy procentu, jaki NBP pobiera od banków komercyjnych kiedy pożycza im pieniądze. Na tej podstawie banki komercyjne wyznaczają oprocentowanie dla swoich klientów. Jak zatem widzimy, koszty kredytu w Polsce ustalane są na podstawie decyzji Rady Polityki Pieniężnej.

W normalnych warunkach, to znaczy – w warunkach, gdy w obiegu jest prawdziwy pieniądz, a nie jego papierowa lub elektroniczna namiastka, koszty kredytu w zasadzie zależą od poziomu oszczędności – bo pożyczony może być tylko pieniądz przez kogoś innego zaoszczędzony. Kiedy jednak bank emisyjny, na podstawie ustawowego monopolu może sobie wypłukiwać złoto „z powietrza”, poziom oszczędności przestaje decydować o dostępności i cenie kredytu. Decyduje o tym w zasadzie ustalana przez RPP „stopa procentowa”. W jaki sposób RPP ustala ową „stopę” od której zależą zyski lub straty zarówno ciułaczy, jak i finansowych grandziarzy? Tego oczywiście nie wiem, ale nie wykluczam i takiej możliwości, że członkowie Rady rzucają monetą i jeśli, dajmy na to, wypadnie im reszka, to podnoszą stopę o jeden, albo pół procent, jeżeli orzeł – to obniżają, a jeśli moneta upadnie pionowo – to pozostawiają bez zmian. Oczywiście nigdy się do tego nie przyznają, bo to jest ściśle tajna tajemnica państwowa, ale choćby na podstawie przypadłości Alana Greenspana, czyli, mówiąc po naszemu – Grynszpana z amerykańskiej Rezerwy Federalnej możemy rąbek tej tajemnicy uchylić. Grynszpan, któremu starsi i mądrzejsi przez kilkanaście lat zdążyli spreparować reputację ekonomicznego geniusza, co to gospodarkę światową ma w jednym brudnym palcu, przesłuchiwany przez komisję Kongresu w związku z kryzysem finansowym, którego był jednym z głównych sprawców, bąkał niewyraźnie, że się „mylił”. Taki sam, a kto wie – może nawet lepszy rezultat mógł osiągnąć ustalając stopę procentową metodą losową, to znaczy – rzutu monetą, bo i wtedy szanse trafienia wynosiłyby 50 procent. Tymczasem Grynszpan, najwyraźniej wierząc w hucpiarskie opowieści o swoim geniuszu, wyprodukował ponad 10 bln dolarów i to w tempie wyższym, niż tempo wzrostu gospodarczego, co skutkowało wzrastającą inflacją. Inflacja polega na tym, że wszyscy użytkownicy pieniądza muszą składać się na zyski tego, który go z niczego wyprodukował i dlatego nazywana jest również „podatkiem emisyjnym”.

Więc chociaż żaden z naszych członków Rady Polityki Pieniężnej pod względem reputacji nie sięga Alanowi Grynszpanowi nawet do pięt, to przecież między nim a nimi zachodzi jednak pewne podobieństwo. Chodzi mi o to, że – podobnie jak Grynszpan – również członkowie RPP nigdy nie prowadzili żadnego własnego biznesu, w którym odpowiadali za własne decyzje własnym majątkiem. Jak wiadomo, istnienie takiej zależności, skłania do rozwagi i ostrożności. Tymczasem członkowie naszej RPP albo byli akademickimi bakałarzami, albo łowcami państwowych synekur, albo jednymi i drugimi jednocześnie. A wiadomo, że beneficjent państwowych synekur ewentualnie tylko podejmuje decyzje, ale nigdy nie odpowiada własnym majątkiem za ich następstwa, bo czy będą one, dajmy na to, korzystne dla gospodarki, czy katastrofalne, to pensję ma cały czas taką samą – co na ogół skłania go do pewnej niefrasobliwości. Zatem chyba nie jest sprawą przypadku, że politycy, którzy nawet prawnie są uznani za nieodpowiedzialnych i w tym zrównani z wariatami, chętnie wybierają na tego rodzaju stanowiska ludzi o podobnym co i oni doświadczeniu życiowym. W tym przypadku przyciągają się podobieństwa.

Oczywiście członkowie RPP nie wyszli spod jednej sztancy, chociaż co najmniej kilku z nich nosi na sobie wyraźny ślad niechybnej ręki Leszka Balcerowicza, który u nas zażywał, a wśród salonowych dyletantów nadal zażywa reputacji podobnej do reputacji Alana Grynszpana – oczywiście w wymiarze kieszonkowym – bo wedle stawu grobla. Ale niektórzy spośród nich, jak np. Jan Winiecki, czy Zyta Gilowska, uchodzą za wolnorynkowców, podczas gdy inni – jak np. Jerzy Hausner, czy Andrzej Kaźmierczak – raczej za etatystów. Czy to będzie miało znaczenie przy rzucaniu monetą – trudno powiedzieć zwłaszcza w sytuacji, gdy nie wiemy nawet, jaki wpływ na decyzje RPP mają starsi i mądrzejsi – a pewnie mają, jak zresztą na wszystko – oprócz oczywiście trzęsień ziemi, fal tsunami, wybuchów wulkanów, powodzi lub suszy oraz katastrof kosmicznych – a cóż dopiero na państwo, którego dług publiczny rośnie w tempie co najmniej 1500, a może nawet 1700 złotych na sekundę i nie jest to wcale nasze ostatnie słowo?

Jak wspomniałem, NBP jest niezależny od rządu i Sejmu i tak powinno być – chociaż sposoby zagwarantowania tej niezależności mogą być różne. Na przykład w okresie, kiedy endecy, czyli polscy nacjonaliści nie byli jeszcze narodowymi socjalistami, jakimi stali się obecnie, gwarancją niezależności banku emisyjnego od rządu była własność prywatna. Utworzony w następstwie reformy walutowej Władysława Grabskiego Bank Polski, mający przywilej emisji pieniądza, był bankiem prywatnym, w którym rząd miał zaledwie 1 procent udziałów. Oczywiście taki prywatny bank nie mógł sobie pozwolić nie tylko na tworzenie kosztownych synekur pod pretekstem uprawiania „polityki pieniężnej”, ani – przede wszystkim – na ryzyko, jakie mimo wszystko pojawia się przy rzucaniu monetą. Dlatego prof. Roman Rybarski całą „politykę pieniężną”, nad którą dzisiaj wiecuje i głosuje Rada, zawarł w jednym postanowieniu statutu Banku Polskiego. Według tego zapisu pieniądz znajdujący się aktualnie w obiegu musiał w każdej chwili mieć zabezpieczenie na poziomie 30 procent w rezerwach Banku Polskiego, tzn. w rezerwach kruszcowych, walutowych i dewizowych. Dzięki temu „polityka pieniężna” została powiązana z czynnikiem obiektywnie istniejącym i łatwo sprawdzalnym – bo stan rezerw Banku Polskiego był w każdym momencie dokładnie znany. I niewiarygodne – ale nic złego się nie stało. Teraz jednak czasy się zmieniły i takie rozwiązania nie wchodzą w grę z dwóch powodów. Po pierwsze – nie generują żadnych tłustych synekur, więc nikogo nie interesują, a po drugie – sprzeczne są z zabobonami podawanymi do wierzenia na uniwersytetach.

Stanisław Michalkiewicz

Felieton   Gazeta internetowa „Super-Nowa” (www.super-nowa.pl)   24 lutego 2010

Za: michalkiewicz.pl | http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=1526

Skip to content