Aktualizacja strony została wstrzymana

Wracamy do korzeni? – Stanisław Michalkiewicz

30 stycznia 1990 roku rozwiązała się Polska Zjednoczona Partia Robotnicza. Powstała ona z wchłonięcia PPS przez PPR, utworzoną przez Stalina przy udziale żydokomuny i polskich renegatów – agentów NKWD, polityczną ekspozyturą sowieckiej razwiedki. We wszystkich krajach „demokracji ludowej”, partie takie stanowiły instrument, przy którego pomocy Moskwa sprawowała kontrolę nad swoim imperium. Tak jak w krajach komunistycznych wszelkie organizacje stanowiły tylko „pas transmisyjny” polityki partii do „mas”, tak sama partia również stanowiła rodzaj pasa transmisyjnego przekazującego rozkazy Moskwy do najdalszych krańców imperium. Trzeba jednak pamiętać, że najtwardszym jądrem partii komunistycznych była razwiedka. Jej agenci byli ojcami założycielami wszystkich bez wyjątku partii komunistycznych, zgodnie ze stalinowską teorią zwycięstwa komunizmu w jednym kraju. I tak właśnie postrzegali to „partyjniacy”: „dla nas, partyjniaków, prawdziwą ojczyzną jest Związek Radziecki” – wyznał Michał Diomko, czyli Mieczysław Moczar.

Razwiedka sterowała partią przy pomocy swojej agentury obsadzającej tam kluczowe stanowiska w myśl zasad „centralizmu demokratycznego”. Dzisiaj dla wielu młodych ludzi wydaje się to niewiarygodne, ale jeśli SB troszczyła się nawet o naukowe kariery swoich konfidentów, to cóż dopiero – o obsadę stanowisk w partii? Właśnie mam przed sobą dokument z 8 maja 1963 roku, z którego wynika, że SB wprawdzie nie posiada „materiałów kompromitujących” na dr Ludomira Bieńkowskiego z KUL, jednak, gdyby uzyskał on habilitację, to „osłabi pozycję naszego t.w.” w związku z tym „wskazane byłoby chociaż na pewien okres wstrzymać habilitację”. Dlatego pozycji w świecie naukowym owego t.w. nic nie zagrażało i nie zagraża do dnia dzisiejszego. Tak oto konfidenci robili kariery, wprawdzie oczywiście „bez swojej wiedzy i zgody”, ale pod argusowym okiem bezpieki. To oni stanowią podstawowy trzon autorytetów moralnych w środowisku naukowym, więc nie tylko nie można się dziwić, że środowisko to tak stanowczo zareagowało na oświadczenia lustracyjne, ani – mieć najmniejszych wątpliwości, że nie odmówi ono razwiedce żadnej przysługi.

Najtwardsze jądro partii stanowiła oczywiście ruska razwiedka, otoczona tubylczą agenturą – ubeckimi dynastiami, których początki nikną w mrokach niemieckiej okupacji. Gestapo „zapominając” podczas ewakuacji zniszczyć listy swoich polskich konfidentów, wystawiało ich NKWD, która przejmowała ich tym chętniej, że każdy z nich miał na szyję założony stryczek, który w razie czego wystarczyło tylko zacisnąć. Podobnie było z folksdojczami, którzy w związku z tym „władzy ludowej” służyli w podskokach. Wreszcie do bezpieki dołączyli różni gołębiarze, znęceni pokusą łatwego życia: „w Urzędzie dają broń i władzę, a wkoło kraj, jak Zachód Dziki!” Kiedy jednak w drugiej połowie lat 80-tych okres dobrego fartu komuny dobiegał końca, a rozmowy Gorbaczowa z Reaganem musiały doprowadzić to transformacji ustrojowej w Europie, razwiedka zrozumiała, że trzeba wiele zmienić, by wszystko zostało po staremu, to znaczy – by „awangarda klasy robotniczej” zachowała swoją pozycję społeczną i materialną również w nowych warunkach ustrojowych.

W tym celu trzeba było zewnętrzne znamiona władzy powierzyć konfidentom i pożytecznym idiotom, zaś władzę prawdziwą zachować za parawanem demokratycznych dekoracji. W tym celu towarzysze zorganizowali dla mas telewizyjne widowisko „obrady okrągłego stołu”, podczas gdy w różnych magdalenkach ustalono, co i jak. W tej sytuacji partię-przewodniczkę można było rozwiązać, ale – uwaga, uwaga! – razwiedka pozostała nietknięta – bo jako Wojskowe Służby Informacyjne transformację ustrojową przebyła nie tylko w szyku zwartym, ale stanowiła wręcz jej polityczną i ekonomiczną awangardę. Wprawdzie WSI zostały oficjalnie rozwiązane we wrześniu 2006 roku, ale ta oficjalna nieobecność jest tylko wyższą formą obecności. Nie trzeba chyba dorosłym ludziom tłumaczyć, że przez ostatnie, przygotowawcze lata komuny i 15 lat transformacji zweryfikowani bezpieczniacy z UOP i nietkniętych WSI nawerbowawali więcej agentury, niż gestapo i NKWD razem wzięte, zakreślając w ten sposób ramy tubylczego życia politycznego, gospodarczego, społecznego, kulturalnego, a nawet częściowo – religijnego.

Dlatego z wielkim zainteresowaniem i nie bez rozbawienia przeczytałem rozmowę, jaką z okazji rocznicy rozwiązania PZPR przeprowadziła słynna „dziennikarka roku” czyli pani red. Anna Marszałek, co to co i rusz, jakby nigdy nic, „dociera” do najtajniejszych tajemnic, z panem Markiem Biernackim posłem PO, a w 1991 r. – likwidatorem majątku PZPR. „Tworzono setki firm” – wspomina pan likwidator. – Ale większość tych firm później błyskawicznie upadła – zauważa przytomnie pani redaktor Marszałek. – Bo taka była rola tych firm – wyjaśnia pan likwidator – transferowały forsę i „gubiły” poprzedników prawnych, żeby już nikt nigdy niczego nie mógł sprawdzić. A dlaczego działy się takie bezeceństwa? Ano dlatego, że „likwidatorzy nie mieli wystarczających instrumentów”, żeby położyć temu kres. A dlaczego nie mieli tych instrumentów? Aaaaa – o tym rozmówcy już nie rozmawiają, ale nietrudno się domyślić, że wyposażenie likwidatorów w takie „instrumenty” godziłoby w podstawową konstytucyjną zasadę III Rzeczypospolitej: my nie ruszamy waszych, a wy nie ruszacie naszych.

Akomodują się do niej wszystkie polityczne obozy III RP i znaczący politycy, dzięki czemu robią kariery. Na przykład pan Biernacki w latach 1999-2001 był ministrem spraw wewnętrznych w rządzie charyzmatycznego premiera Buzka, co to „bez swojej wiedzy i zgody” zarejestrowany został w kartotekach SB aż pod dwoma pseudonimami – i nawet zorganizował bezpieczniakom dodatkowe żerowisko w postaci CBŚ. Kiedy AWS spełniła swoje zadanie, czujnie przeszedł do PO, gdzie nawet został w sławnym „gabinecie cieni” wyznaczony na MSW. Kiedy jednak przyszło co do czego, musiał ustąpić „Grzechowi”, czyli panu Grzegorzowi Schetynie – ale bo też pan Schetyna chyba jeszcze lepiej sobie radził, uczestnicząc w obradach okrągłego stołu i zostając wicewojewodą w wieku 28 lat. Dlatego, kiedy w „Gazecie Wyborczej” czytamy, że to Nasza Złota Pani Aniela „namówiła” premiera Donalda Tuska, żeby nie kandydował na prezydenta, to czujemy, że tylko patrzeć, jak stare, ubeckie dynastie, których początki giną w mrokach niemieckiej okupacji, powrócą do swoich korzeni i już dopilnują, żebyśmy się w zjednoczonej Europie zachowywali wzorowo.

Stanisław Michalkiewicz

Felieton   tygodnik „Nasza Polska”   9 lutego 2010

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Nasza Polska”.

Za: michalkiewicz.pl | http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=1224

Skip to content