Aktualizacja strony została wstrzymana

Tromtadrata – Stanisław Michalkiewicz

Jeszcze raz się potwierdziło, że nikt nie jest prorokiem we własnym kraju. To znaczy oczywiście jest, jakże by inaczej, ale jednak co zagranica, to zagranica. W kraju wiadomo: same zgryzoty. Opozycja gryzie i kopie po kostkach i chociaż oczywiście ostrożnie, więc wiadomo, że krzywdy nie zrobi, ale opędzanie się od tego nękania, zwłaszcza w sytuacji niepewności, czy razwiedka znowu znienacka nie zwinie medialnego parasola, każdego może doprowadzić do rozstroju nerwowego. W dodatku wygląda na to, że w przyszłym roku jeszcze bardziej zabraknie pieniędzy, a to już nie żarty. Naturalnie „młodym”, co to na wezwanie Justyny Pochanke „skrzykiwali się” SMS-ami, żeby głosować na Platformę, to wszystko nie przeszkadza i poparcie dla PO niezmiennie utrzymuje się w górnej strefie, ale trudno się temu specjalnie dziwić w sytuacji, gdy alternatywą jest Prawo i Sprawiedliwość, albo SLD pana Napiernicza… to znaczy pardon – oczywiście pana Napieralskiego.

Więc wprawdzie mimo trudności udaje się Platformie i premieru Tusku zachować pozycje profetyczną, ale pełnia życia jest dopiero za granicą. Tak samo musiał w swoim czasie czuć się etiopski cesarz Hajle Selasje, który zawsze wolał zagranicę od kraju i nawet zabierał ze sobą na takie wyjazdy cały dwór, żeby przypadkiem nikt nie zrobił mu w czasie nieobecności kuku. No i proszę! Ledwie tylko premieru Tusku udało się wyrwać za granicę, zaraz okazało się, że to on rządzi całą Europą. Tak w każdym razie skomplementował go prezydent Mikołaj Sarkozy, więc nie wypada zaprzeczać. A konkretnie chodzi o to, że premieru Tusku udało się namówić 10 unijnych landów, żeby przegłosowały wyższą składkę na walkę z klimatem dla landów bogatych. Źeby w ogóle nie płacić na walkę z klimatem – o tym nie ma mowy; aż takiej władzy nad starszymi i mądrzejszymi premier Tusk nie ma, więc ile nasłuchamy się komplementów – tyle naszego.

Poza tym o naszej mocarstwowej pozycji na arenie europejskiej niechże świadczy i to, że niemiecki minister spraw zagranicznych, Gwidon Westerwelle, z pierwszą wizytą zawitał do Warszawy. Co prawda nie jest jasne, czy powody tego pospiechu miały wyłącznie dyplomatyczny charakter. Chodzi o to, że minister Westerwelle jest praktykującym sodomitą, więc nie wiadomo do końca, czy nie wchodził tu w grę osobisty urok pana ministra Sikorskiego. Tak czy owak, widać, że Niemcy już się za nami stęsknili co najmniej tak samo, jak za swoim strategicznym partnerem. Strategiczny partner też się chyba stęsknił, bo zorganizował na Białorusi i Bałtyku wielkie manewry z udziałem 100 tysięcy wojska, tysiąca czołgów i desantowych okrętów, ściągniętych w tym celu na Bałtyk aż z Morza Czarnego.

Założenie było takie, że w grodzieńskiej obłaści wybucha powstanie tamtejszych Polaków, liczących na pomoc ze strony NATO. Zanim to nastąpi, trzeba dać odpór, a wiadomo, że najlepszą metodą obrony jest atak, tedy strategiczny partner ląduje na plażach Prus Wschodnich, podobnych do tych na Pomorzu Środkowym, no i wykonuje rajd pancerny w stylu generała pułkownika Guderiana. Nietrudno się domyślić, że gdyby tak powstanie na Grodzieńszczyźnie rzeczywiście wybuchło, to pancerne zagony musiałyby oskrzydlić tereny przylegające do Grodzieńszczyzny od strony zachodniej, podobnie jak Osetię i Abchazję na Kaukazie, a przecież wiadomo, że ewentualne wywołanie takiego powstania to dla GRU bułka z masłem. Nasze dzielne wojska, w których na jednego oficera przypada niecały szeregowiec, mogłyby mieć w związku z tym pewne trudności, chyba, żeby rządzący Europą premier Tusk nakazał Bundeswehrze natychmiastową interwencję i w ten sposób uratował Rzeczpospolitą.

Póki co jednak do Waszyngtonu udał się minister Sikorski, żeby przypomnieć o rotacyjnej baterii rakiet „Patriot” i w ten sposób sprowadzić do Polski wojsko amerykańskie, którego obecność mogłaby wpłynąć na strategicznego partnera mitygująco. Oczywiście ruscy szachiści natychmiast przypomnieli, że umowa między Rosją i NATO nie przewiduje „znaczącego” zwiększania obecności wojskowej na obszarach graniczących z Rosją. Jak tam było, tak tam było, ale chyba jakoś było, bo ambasador USA w Moskwie pan Beyrle powiedział, że USA jeśli w ogóle wyślą do Polski jakieś wojska, to tylko w ramach pomocy w modernizacji polskiej armii. Wygląda na to, że minister Sikorski w Waszyngtonie niczego nie wskórał, czego spektakularnym wyrazem była nieobecność pani Hilarii, która wolała ustalać z egipskim prezydentem szalenie ważne szczegóły pokoju na Bliskim Wschodzie, a konkretnie – w jakiej kolejności poszczególni mieszkańcy Strefy Gazy mają puszczać gazy i w ogóle – chodzić za potrzebą, żeby nie potęgować globalnego ocieplenia – niż porozmawiać z ministrem Sikorskim.

Niektórzy komentatorzy utrzymują, że ta rezerwa pani Hilarii Clintonowej spowodowana jest niedawną wizytą w Warszawie ministra Gwidona Westerwelle – że niby bardzo sobie w panu ministrze Sikorskim upodobał – i że oczekuje ona na wyraźną deklarację ministra Sikorskiego co do jego orientacji. Oczywiście chodzi o orientację polityczną – czy aby jego srogie miny i buńczuczne żądania kierowane pod adresem USA nie są aby obliczone na pokazanie polskiej opinii publicznej, żeby pozbyła się złudzeń i z ufnością schroniła w matczynych objęciach Naszej Złotej Pani Anieli.

Inna rzecz, że nie musiałby się specjalnie wysilać, zwłaszcza po wizycie pocieszenia, jaką złożył w Warszawie wiceprezydent USA pan Biden. Zaraz po jego wyjeździe „Gazeta Wyborcza”, wykonując nakazaną przez Lenina organizatorska funkcje prasy napisała, że Polska wyśle do Afganistanu 600 dodatkowych askarisów, w związku z czym JE ambasador Lee Feinstein złożył polskiemu rządu wyrazy podziękowania. I dopiero minister Klich musiał schronić się za murami praworządności wyjaśniając, że rząd jeszcze nie zdążył wystąpić ze stosowanym wnioskiem do prezydenta, będącego wszak Zwierzchnikiem Sił Zbrojnych. A w ogóle to w tym całym Afganistanie obciach na całego, bo okazało się, że tamtejszy prezydent Hamid Karzaj, który robi tam za tak zwanego „naszego sukinsyna”, sfałszował demokratyczne wybory tak bezczelnie, że stan tamtejszej demokracji zaniepokoił nawet Amerykanów. Ale ponieważ wygląda na to, że innego „naszego sukinsyna” Amerykanie na razie tam nie mają, to afgańska demokracja będzie musiała jakoś to wytrzymać.

Za to u nas demokracja przeżywa prawdziwy rozkwit, zwłaszcza po ratyfikowaniu traktatu lizbońskiego przez prezydenta Republiki Czeskiej Wacława Klausa. Traktat ten wejdzie w związku z tym w życie już 1 grudnia i na tę okoliczność Sejm, coraz bardziej przystosowujący się do pełnienia w nowej sytuacji roli przedsiębiorstwa przemysłu rozrywkowego, przygotowuje telewizyjne widowisko – rodzaj reality show pod tytułem „sejmowa komisja śledcza”, którego treścią będzie opowieść, jak to poszczególne partie kręciły lody przygotowując regulacje dla hazardu. Ponieważ w związku z napiętą sytuacją w finansach publicznych mnożą się zapowiedzi o konieczności zmniejszenia emerytur, gwoli symetrii trzeba zwiększyć ofertę igrzysk, bo przecież wszyscy za granicę po komplementy nie wyjadą.

Stanisław Michalkiewicz

Komentarz   tygodnik „Goniec” (Toronto)   8 listopada 2009

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Za: michalkiewicz.pl | http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=1015

Skip to content