Aktualizacja strony została wstrzymana

Z czystym sumieniem

Z Czesławem Janem Milewskim, żołnierzem Narodowych Sił Zbrojnych, o jego walce o wolną Polskę i represjach, jakie go za to spotkały, rozmawia Adam Białous

Historia podziemia narodowego w czasie II wojny światowej to wciąż nie do końca rozpoznana karta naszych dziejów. Pan ma swój udział w chlubnych dokonaniach tej konspiracji. W jakich okolicznościach został Pan jej członkiem?
– Działalność w organizacji narodowej rozpocząłem już w roku 1936, podczas nauki w gimnazjum. Wstąpiłem wówczas do Narodowej Organizacji Gimnazjalnej, młodzieżówki Stronnictwa Narodowego. Natomiast kiedy wybuchła wojna, włączyłem się w szeregi Narodowej Organizacji Wojskowej, która w roku 1942 przekształciła się w Narodowe Siły Zbrojne. W podziemnej organizacji byłem kierownikiem kolportażu w Białymstoku. Do moich głównych zadań należało wydawanie gazety podziemnej „Nasz Czyn”, która miała 1200 egzemplarzy nakładu. Innym rodzajem działalności konspiracyjnej, jaką podczas wojny uprawiałem, była pomoc Żydom zamkniętym w białostockim getcie. Właśnie za przekazanie żywności do getta zostałem aresztowany przez Niemców i uwięziony. W więzieniu spędziłem wiele miesięcy, kilkakrotnie ocierając się o śmierć. Jednak ostatecznie moim rodzicom i przyjaciołom, z pomocą znajomego Niemca, udało się mnie wykupić z więzienia. Natychmiast po odzyskaniu wolności na nowo zacząłem czynić starania, aby wznowić wydawnictwo podziemnego pisma. Z powodu braku środków finansowych na ten cel razem z kolegami z Narodowych Sił Zbrojnych przeprowadziliśmy śmiały napad na niemiecki magazyn tekstyliów i wynieśliśmy stamtąd bele materiału na wielką sumę 500 tys. marek. Dzięki tej akcji podziemna praca wydawnicza mogła być kontynuowana.

W jaki sposób trafił Pan do więzienia, tym razem komunistycznego?
– Niemiecka okupacja dobiegła końca. W lipcu 1944 roku do Białegostoku wkroczyła Armia Czerwona. Rozpoczęły się aresztowania żołnierzy niepodległościowych. W krótkim czasie aresztowano około 80 procent stanu osobowego Narodowych Sił Zbrojnych. Udało mi się na początku tego uniknąć, jednak NKWD było na moim tropie i musiałem uciekać z Białegostoku. Jesienią 1945 roku z pięcioma kolegami z organizacji udaliśmy się więc do Kostrzynia, skąd mieliśmy być przerzuceni na Zachód. Jednak na miejscu dowiedzieliśmy się, że komórka przerzutowa została zlikwidowana przez UB. Postanowiliśmy więc pojechać do Warszawy. Tam zatrzymaliśmy się w domu numer 6 na ulicy Ząbkowskiej. Niestety, UB nas namierzył. Obudziliśmy się rano i zobaczyliśmy przez okno, że w bramie kamienicy stoją żołnierze, a dalej na placu trzy samochody wojska. Koledzy chcieli się bronić. Jednak jako najstarszy stopniem przekonałem ich, że to nie ma sensu, bo siły przeciwnika są zbyt duże i jeżeli zaczniemy strzelać, to wszyscy zginiemy, więc się poddaliśmy. Zaraz do mieszkania weszli ubecy i nas aresztowali. Zabrali nam broń – siedem pistoletów i granaty. Zawieźli nas do swojej siedziby, blisko Dworca Wileńskiego. Zaczęły się przesłuchania. Bili mnie niemiłosiernie, dopóki nie straciłem przytomności. Potem odnosili do celi. Kiedy dochodziłem do siebie, bestialskie bicie zaczynało się na nowo. Przesłuchania trwały aż do procesu, który odbył się w grudniu 1945 roku.

Skoro śledztwo było parodią sprawiedliwości, to na sali sądowej na pewno nie można było spodziewać się uczciwego procesu?
– Sądził nas znany stalinowski sędzia Mieczysław Widaj, który skazał na śmierć ponad stu patriotów. Mnie i moich kolegów uratowało tylko to, że wszyscy posługiwaliśmy się nieprawdziwymi nazwiskami i zeznawaliśmy, iż jesteśmy partyzantami z Wileńszczyzny. Podczas śledztwa ubecy nas nie rozszyfrowali. Gdyby dowiedzieli się, że należymy do Narodowych Sił Zbrojnych, nie byłoby dla nas ratunku. Cały proces przeprowadzony w piwnicy budynku UB trwał nie dłużej niż czterdzieści minut. Widaj pytał nas, dlaczego nie przeszliśmy na stronę Armii Czerwonej, zadał nam jeszcze kilka równie bezsensownych pytań i zaraz ogłosił wyroki. Dostałem osiem lat, koledzy od czterech do dwunastu. Może to dziś wydawać się dziwne, ale cieszyliśmy się z tych wyroków, ponieważ jak na ówczesne czasy były niezwykle łagodne.

Ile czasu spędzili Panowie w więzieniu?
– Najpierw trzymali nas w więzieniu wojskowym przy ulicy 11 Listopada w Warszawie. Trwało to kilka tygodni. Przez cały ten czas obmyślałem plan ucieczki, wiedziałem bowiem, że jak trafimy do Wronek czy Rawicza, to tam na pewno nas rozszyfrują – a to oznaczało śmierć. Pewnej nocy przetransportowali nas na dworzec i załadowali do wagonu towarowego. Szczęśliwie wszystkich nas pięciu umieścili w jednym wagonie. Podczas pobytu w warszawskim więzieniu zorganizowaliśmy kilka łyżek stołowych i wyostrzyliśmy ich brzegi. Bardzo się nam one przydały w wagonie, bo przy ich pomocy wycięliśmy kilka desek w drzwiach. Przez ten otwór wyszedłem najpierw ja, zepchnąłem strażnika, który stał na stopniu wagonu. Później skakaliśmy po kolei w pełnym biegu pociągu. Tylko cudem nikomu nic się nie stało. Wojskowi, którzy jechali w innych wagonach, żeby nas pilnować, zauważyli ucieczkę i zaczęli do nas strzelać. Pociski leciały gęsto, na szczęście było ciemno i nikogo nie dosięgły. Szliśmy całą noc, pokonując około sześćdziesięciu kilometrów. Dotarliśmy do Łowicza, tam weszliśmy do jakiegoś domu i poprosiliśmy o pomoc, przyznając się, kim jesteśmy. Jakież było nasze zaskoczenie, kiedy gospodarz domu pokazał nam dokument świadczący o tym, że jest on członkiem NSZ. Lepiej nie mogliśmy trafić. Ten człowiek dał nam porządne ubrania i pewną sumę pieniędzy na bilety, dzięki czemu mogliśmy spokojnie dotrzeć do Białegostoku.

Po powrocie do rodzinnego miasta Urząd Bezpieczeństwa dał Panu spokój?
– Niestety nie. Zaraz musiałem wyjechać do Giżycka, na tzw. Ziemie Odzyskane, bo w Białymstoku mogli mnie w każdej chwili aresztować. Wówczas na tereny poniemieckie przyjeżdżali ludzie z różnych stron świata, nikt nikogo nie znał, więc trudno tu było ubekom kogoś znaleźć. Byłem tam jakiś rok, a gdy przestali mnie szukać, wróciłem do Białegostoku. Ujawniłem się 10 marca 1947 roku. Nie aresztowano mnie wprawdzie, ale byłem pod ciągłą obserwacją. Komuniści uważali mnie za członka „bandyckiej organizacji”, więc często musiałem zmieniać pracę i doznałem od nich wielu upokorzeń. Było ciężko, ale niczego nie żałuję. Dziś żyję z czystym sumieniem, że służyłem Ojczyźnie. Mogę chodzić z podniesioną głową.

Dziękuję za rozmowę.

Za: Nasz Dziennik, Piątek, 18 września 2009, Nr 2019 (3540) | http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20090918&typ=my&id=my21.txt

Skip to content