Mniej więcej jakiś tydzień temu wywiad południowokoreański (twór wojskowego wywiadu USA) oskarżył reżym w Korei Północnej o serię ataków cybernetycznych na internetowe strony rządowe Stanów Zjednoczonych oraz na witryny komercyjne.
Nowa generacja wirusów ma być dużo bardziej niszczycielska, niż poprzednie. Zaatakowanym komputerom – a mają być ich dziesiątki tysięcy – zostaną całkowicie wymazane twarde dyski. Tak twierdzi przynajmniej południowokoreańska firma Ahnlab, zajmująca się bezpieczeństwem komputerowym, która dokładnie zbadała przypadki ataków. Firma sprzedaje programy antywirusowe oraz kompleksowe rozwiązania ochronne, wliczając w to również hardware, jak np. zapory sieciowe (firewall).
Jak zauważa jednak wielu obserwatorów, jest wysoce nieprawdopodobne, aby ataki rzeczywiście pochodziły z Korei Północnej i że raczej są dziełem szpiegów przemysłowych lub huliganerii internetowej. Koreańska Komisja ds Komunikacji twierdzi obecnie, iż ataki miały źródło w Niemczech, Austrii, USA (stan Georgia) oraz Korei, ale nie Północnej, lecz Południowej.
O co w tym wszystkim chodzi? Oczywiście o to samo, co we wszystkich tzw. „atakach terrorystycznych” (czy jeszcze ktoś wierzy w oficjalną wersję wypadków 9/11?), po których następuje dokręcenie śruby społeczeństwu i odebranie mu kolejnych praw w imię „bezpieczeństwa”.
Ten demokrata chce wyłączać nam Internet w razie nadmiaru niekoszernych informacji.
Nie wiemy – i chyba nikt tego nie wie, co mogła by zyskać Korea Północna na tego typu przedsięwzięciach. Wiemy natomiast, iż cyberataki z „Północnej Korei” stanowią doskonały argument za przyjęciem ustawy opracowanej przez senatora o znajomo brzmiącym nazwisku John (Jay) Rockefeller przy niejakim współudziale senatorki Olympii Snowe. Jeden z punktów owej ustawy przewiduje udzielenie prezydentowi Obamie uprawnień do efektywnego zamknięcia Internetu w razie, gdyby uznał to za wskazane. Trzeba istotnie szczęśliwego „zbiegu okoliczności”, aby cybernetyczne zagrożenia pojawiły się w tak dogodnym punkcie czasowym jako definitywny argument za przyjęciem ustawy. W imię „bezpieczeństwa”.
Myślę jednak, że nie musimy się martwić. Prezydenta Obamę popierało miliony Amerykanów, więc jest to na pewno dobry, uczciwy człowiek z zasadami – bo przecież wszyscy nie mogą się mylić. A że we wszystkich, absolutnie wszystkich projektach pozbawiających obywateli jakiejś części ich praw, zawsze przewijają się nazwiska ludzi z narodu wybranego, to tylko przypadek.
Gajowy Marucha