Aktualizacja strony została wstrzymana

B. Kowalski: Ratuje nas złotówka!

Na początku roku, mimo pogarszającej się sytuacji gospodarczej, Polska nie wpadła jeszcze w recesję. Za pierwszy kwartał nasza ekonomia odnotowała niewielki, ale przyrost. Jesteśmy na tle Europy praktycznie samotną wyspą. Reszta kontynentu, na czele ze strefą waluty euro, pogrążyła się już w głębokim kryzysie.

A dotychczasowi entuzjaści wprowadzenia euro również u nas zamilkli. W licznych komentarzach na temat lepszej sytuacji w Polsce nieśmiało tylko przebijają się stwierdzenia, że to wszystko za sprawą naszej złotówki.

0,8 procenta wzrostu

Wzrost gospodarczy mierzony jest wskaźnikiem produktu krajowego brutto, w skrócie PKB. Jest to suma dóbr i usług wytworzona przez daną gospodarkę w określonym czasie. Urzędy statystyczne wszystkich krajów europejskich zliczają go w cyklu kwartalnym. Ponieważ zebranie danych zajmuje trochę czasu z reguły informacje te otrzymujemy z dwumiesięcznym opóźnieniem. Najpierw swoje wyniki podał nasz Główny Urząd Statystyczny (GUS). Pokazały one wzrost PKB o 0,8 proc. Widać wyraźne załamanie i tendencję spadkową, ale na tle naszych sąsiadów wyglądamy nieźle. Dlatego rząd zorganizował specjalną konferencję z udziałem premiera i ministra finansów, podczas której na wielkiej świetlnej mapie Europy zaprezentował wyniki gospodarek poszczególnych krajów. Kraje odnotowujące spadek PKB i recesję zakreślono na czerwono, wzrost – na zielono. Polska okazała się samotną wyspą zieleni w morzu czerwieni.

Minister finansów odwraca w ten sposób uwagę od tego, że jego skorygowane prognozy z początku roku zupełnie się nie sprawdziły. Przypomnijmy, że późną jesienią ubiegłego roku przy uchwalaniu nowego budżetu rząd planował wzrost PKB o 4,8 proc. Potem, pod wpływem wydarzeń na świecie i niewykonania wpływów państwowych na poziomie ok. 27 mld zł, prognozę tę szef finansów poprawił na 3,6 proc. Wobec ostatecznych wyników z pierwszego kwartału widzimy, jak bardzo się one rozminęły z rzeczywistością. Jeśli uwzględni się tendencję spadkową należy przypuszczać, że za cały rok będą one gorsze, co zupełnie podkopuje wiarygodność min. Jacka Rostowskiego.

Potem swoje dane opublikował europejski urząd statystyczny Eurostat. Według nich nasz wzrost wyniósł 1,9 proc. i był najwyższy, a w zasadzie też jedyny w Europie. Na plusie znalazł się bowiem jeszcze tylko mały Cypr ze wskaźnikiem 1,6 proc. Różnice w obliczeniach GUS-u i Eurostatu wynikają z innej metody liczenia. Nasz urząd uwzględnia różnice sezonowe. Inaczej bowiem wyglądały warunki do produkcji w ostatnim kwartale roku, a inaczej w pierwszym. Urząd europejski nie bierze tego pod uwagę i stąd trochę wyższe liczby. Wydaje się jednak, że bardziej solidna jest metoda GUS. W każdym razie z tych powodów różnice w obliczeniach występowały już wcześniej i nie oznaczają błędu w opisie rzeczywistości. Tym bardziej, że Eurostat dodatkowo pokazał skalę kryzysu w UE, a zwłaszcza w tzw. eurolandzie, gdzie recesja osiągnęła wynik -4,6 proc. PKB. Dla Polski jest to szczególnie istotna informacja, gdyż do krajów z tej strefy szła olbrzymia większość naszego eksportu.

Słowacja i kraje bałtyckie płacą za euro

Poniżej średniej unijnej znalazła się Słowacja ze spadkiem PKB aż o -5,6 proc. i kraje bałtyckie, gdzie spadek ten znacznie przekroczył 10 proc. Na usta ciśnie się więc pytanie, co się stało? Dlaczego Polska jest jeszcze na plusie, a nasi sąsiedzi, dotąd tak chwaleni w Europie za tempo wprowadzanych reform, są w gorszej sytuacji niż reszta Unii?

Odpowiedź tkwi w polityce pieniężnej.

Słowacja z początkiem tego roku z wielkimi nadziejami pożegnała się ze swoją koroną i przyjęła euro. Również kraje bałtyckie, Estonia, Łotwa i Litwa, związały sztywno kurs swoich walut z euro. Dzięki temu weszły w program przygotowania się do przyjęcia unijnej waluty w perspektywie kilku najbliższych lat. W efekcie straciły kontrolę nad kursem pieniądza, który obsługuje ich gospodarki.

W Polsce tego nie zrobiono i w reakcji na wydarzenia w światowej gospodarce złotówka nieco osłabiła się. Była to naturalna, rynkowa odpowiedź na wycofanie się z naszego kraju zagranicznego kapitału spekulacyjnego. To, co wywołało perturbacje na rynkach finansowych było zbawienne dla realnej gospodarki. Słabsza złotówka uczyniła bowiem polski eksport tańszym od towarów z innych krajów. Również od eksportu słowackiego i z krajów bałtyckich. Dlatego mimo recesji w m.in. Niemczech i Francji spadek sprzedaży z Polski na te rynki był mniejszy.

Dodatkowo słabsza złotówka zmieniła kierunki wymiany gospodarczej w strefach przygranicznych. Przestało się opłacać polskim turystom jeździć do Słowacji, bo tam nagle wszystko stało się bardzo drogie. Na zimowy wypoczynek większość z nich została w kraju i tu wydała pieniądze. Nic dziwnego, że za południową granicą spadek wpływów z turystyki wyniósł ponad 30 proc., co było dla nich dotkliwym ciosem, gdyż ta dziedzina ma tam akurat znaczący udział w dochodzie narodowym. Ale na tym nie koniec. Teraz Słowakom i Litwinom zaczęło się opłacać przyjeżdżać na zakupy do Polski. Obroty handlowe w strefie przygranicznej z tymi oboma krajami znacząco wzrosły. To wszystko pobudzało popyt wewnętrzny podtrzymując produkcję.

W ten sposób możemy dostrzec zalety posiadania własnej waluty. Ujawniają się one właśnie w trudnych czasach, łagodząc negatywne skutki kryzysu.

Rząd jednak przymierza się do walki z kryzysem

Wydaje się jednak, że na długo to nie wystarczy. Być może załamanie gospodarki nie będzie u nas tak głębokie jak u sąsiadów, ale w końcu też nas dosięgnie. Mimo początkowej propagandy sukcesu świadomość ta dotarła do premiera i ministra finansów. Szczególnie dotkliwym skutkiem kryzysu jest bezrobocie, które w Polsce już teraz jest dużo wyższe niż średnia w UE. Rząd zdecydował się więc na przyjęcie pakietu nowych propozycji, które mają łagodzić skutki zbliżającej się recesji na rynku pracy.

Propozycje te dotyczą np. możliwości przejściowego, maksymalnie na pół roku, obniżania pensji pracowników przez firmy, które dotknął kryzys. Jeśli przedsiębiorstwo takie udowodni, że straciło co najmniej 30 proc. zamówień, może liczyć na pomoc ze strony państwa w postaci specjalnego świadczenia dla swoich pracowników w postaci 70 proc. zasiłku dla bezrobotnych.

Również w podobny sposób budżet będzie wspierał te zakłady, które wyślą swoich pracowników na przymusowe urlopy postojowe. Wsparcie w tym przypadku ma wynieść 100 proc. wartości zasiłku. Zmienić się mają też zasady rozliczania czasu pracy. Ma się tego dokonywać w przedziale 12 miesięcy tak, aby pracownik w niektórych okresach mógł pracować mniej i mniej zarabiać, a w innych więcej. Podobnie z godzinami pracy w ciągu doby. Będzie możliwe zaczynanie i kończenie pracy o różnych porach w zależności od aktualnych potrzeb produkcyjnych.

Rząd proponuje też ulgę podatkową dla tych firm, które zdecydują się w okresie przestojów wysyłać pracowników na dodatkowe szkolenia. Koszty tych szkoleń będzie można odliczyć od podstawy opodatkowania. Odpowiednie projekty zmian w ustawach zostały przesłane do Sejmu i należy się spodziewać ich ewentualnego wejścia w życie najwcześniej we wrześniu.

Propozycje te spotkały się z ostrą krytyką związków zawodowych, jako niewystarczające. I takie chyba rzeczywiście są. Wobec ogromu zagrożeń, z jakimi już boryka się Europa i z którymi przyjdzie nam się wkrótce zmierzyć, propozycje te wydają się zbyt ostrożne i nieśmiałe. Ale najważniejsze, że w ogóle powstały i być może będą początkiem procesu żywego reagowania władzy na problemy zwykłych ludzi. Wszak nie można liczyć tylko na złotówkę.

Bogusław Kowalski

Artykuł ukazał się w tygodniku katolickim „Niedziela” nr 25/2009 za www.niedziela.pl

Za: Myśl Polska | http://www.myslpolska.pl/node/10033

Skip to content