Aktualizacja strony została wstrzymana

„Krwawe Dorzynki” – sierpień 1943 r. na Wołyniu

Aby nie było wątpliwości co do słowa zawartego w tytule wyjaśniam, nie chodzi tu o tradycyjne „Dożynki”  czyli święto plonów, a zadawanie komuś śmierci: dobijanie,  dorzynanie, dziesiątkowanie, eksterminowanie etc., czyli realizację planu OUN-UPA. W piśmie „Do zbroji”, które wydawała UPA, z sierpnia 1943 roku, Bohdan Wusenko pisał: „Naród ukraiński wstąpił na drogę zdecydowanej rozprawy zbrojnej z cudzoziemcami i nie zejdzie z niej dopóki ostatniego cudzoziemca nie przepędzi do jego kraju albo do mogiły”. Dziś fałszerze historii minionego czasu próbują nam wmówić, podobnie jak czynili to  ówcześni mordercy , że to wszystko nie jest prawdą. To wtedy  miejscowi  Ukraińcy zapewniali, że „dobrzy Polacy” tacy jak ich sąsiedzi, nie zostaną (by użyć języka tamtych czasów) „wyrżnięci”. Były to niestety tylko prymitywne podstępy. Jeden z nich przytacza  Karol Chwała, który opisuje zagładę wsi Sokołówka gm. Olesk. Jeszcze w lipcu 1943 r. upowcy zwołali zebranie Polaków, mieszkańców Sokołówki i Jasienówki (gm. Olesk), w sąsiedniej ukraińskiej wsi Krać i zapewnili, że Polacy mogą spokojnie pracować, nie bać się o swoje życie, bo nad ich bezpieczeństwem czuwają Ukraińcy. Wieści o mordowaniu Polaków określili niemiecką propagandą. To  Niemcy przebierają się za partyzantów ukraińskich i mordują Polaków, chcąc w ten sposób skłócić Polaków z Ukraińcami. Prawda ujawniła się 28 sierpnia: rano wioska została otoczona, a jej mieszkańcy kompletnie wymordowani. Akcją dowodził Mikołaj Dembyćki ze wsi Krać, a wspomagali go chłopi ukraińscy z innych okolicznych wsi, w okrutnych mękach zginęło blisko 200 osób. [ Za: Władysław i Ewa Siemaszko, Ludobójstwo …] Bardzo wielu historyków i badaczy pisze, że „Początek sierpnia był względnie spokojny – prawdopodobnie dano Polakom czas na dokończenie żniw, by można było zagarnąć gotowe zbiory. Do zmasowanej akcji przypominającej atak z 11 lipca tzw. krwawą niedzielę, doszło w ostatnich dniach sierpnia, Ukraińcy zaatakowali wówczas 85 miejscowości, głównie w powiatach kowelskim, włodzimierskim i lubomelskim.” Jak wyglądał ten względny spokój? Opowiadają uratowani świadkowie: Do Leonówki tragedia przyszła 1 sierpnia 1943 r. tuż przed północą. 39-letnia wówczas Apolonia Reszczyńska tak zapamiętała tę noc: „ Moja rodzina, a mieliśmy wówczas z mężem sześcioro drobnych dzieci, postanowiła na noc wyjeżdżać do pobliskiego miasteczka Tuczyn, gdzie wynajęliśmy kwaterę, aby tam nocować. W dzień pracowaliśmy w gospodarstwie domowym w Leonówce, a na noc jechaliśmy konnym zaprzęgiem do Tuczyna. Nasi sąsiedzi z Leonówki nocowali w okolicznych krzakach i zagajnikach. Wszyscy baliśmy się, że śmierć może przyjść nocą. Mężczyźni wieczorami zaciągali straże na rogatkach wsi. W fatalny dzień 1 sierpnia 1943 roku po wieczornej mszy w kościele, trochę uspokojeni, postanowiliśmy nie jechać na nocleg do Tuczyna. Gnana jednak jakimś złym przeczuciem namówiłam swych sąsiadów, rodzinę Łojów, aby przyszli do nas do chaty pomodlić się przy figurze Matki Boskiej z Niepokalanowa. Około godziny 22.00, w czasie odmawiania litanii, usłyszeliśmy strzały i gdy wybiegliśmy z domu, ujrzeliśmy, jak na początku wsi od pocisków zapalających buchnął ogień z kilku krytych słomą chat. Wszystkich ogarnęło przerażenie. W wielkim chaosie, wśród wrzasków, w grzmocie eksplozji karabinowych pocisków, w blaskach krwawych języków ognia bijących w niebo z palących się domów i stodół, chwyciłam swe najmłodsze dziecko, sześciomiesięcznego Romana, i zaczęłam biec na oślep przed siebie w kierunku lasu. Mąż mój pobiegł ze starszymi dziećmi za stodołę w zboże. Świst kul wyzwalał we mnie niespożyte siły. Młodsze dzieci rozbiegły się w różne strony razem ze spuszczonym z łańcucha psem. Nie zdawałam sobie jeszcze sprawy, że wieś jest otoczona przez banderowców. Z Romkiem na rękach biegłam, potykając się między łanami dojrzewającego żyta. Przy mnie był cały czas skomlący ze strachu pies. Gdy byłam już blisko lasu, przede mną jak z podziemia wyrósł potężny Ukrainiec z karabinem w rękach. Poznałam go. Był to Szkul, Ukrainiec z sąsiedniej wioski, który często bywał u nas. Był producentem betonowych kręgów do studni i przed kilku tygodniami na środku naszego podwórka z moim mężem montował te kręgi w nowo wykopanej studni. Był miłym, serdecznym człowiekiem i nawet zaprzyjaźniliśmy się z nim. Teraz ujrzałam go w nowej roli. Z jakimś obłędnym błyskiem w oczach i straszliwym grymasem twarzy bez wahania strzelił prosto w moją głowę. Kula świsnęła mi przy lewej skroni, zrywając przepaskę do włosów i powodując krwotok z przestrzelonego ucha. Runęłam z dzieckiem w zboże, nie tracąc jednak przytomności. Szkul sądził, że mnie zabił. Synka Romka przydeptał butem. W tym momencie usłyszałam rozkaz: „prawe kryło w pered” (prawe skrzydło do przodu). Szkul wykonał polecenie. Przekroczył leżącą we krwi kilka metrów ode mnie Marynię, siostrę mego męża zamężną z Wąsowskim. Obok niej leżał, na szczęście żywy, jej dwuletni syn Stefek, który obecnie mieszka we Wrocławiu. Gdy Szkul poszedł w stronę wioski, by tam realizować morderczy rozkaz, ja podniosłam się, przykryłam swe dziecko snopkiem i w szoku pobiegłam dalej do lasu. Strzelali za mną, ale nie trafili. Gdy zaczęło świtać, Ukraińcy ze wsi ustąpili. Wówczas wróciłam na miejsce, gdzie schowałam dziecko. Znalazłam je całe i żywe. Ale Romek do końca życia miał wgniecioną klatkę piersiową – była to pozostałość po obcasie Szkula. […] Wszystkie domy w Leonówce były spalone. Wśród pogorzelisk leżały dziesiątki trupów. Tylko moja rodzina miała wyjątkowe szczęście – wszyscy przeżyliśmy: mąż i sześcioro naszych dzieci. Drugiej takiej rodziny w Leonówce nie było. W każdej kogoś opłakiwano.” [1]

Regina Owczarzak z futor Pózichowskiego wspomina: „ W niedzielę pierwszego dnia sierpnia 1943 r. dzień był parny i nawet słońce było zamglone. Chodziliśmy na futorze przygnębieni, unikając się nawzajem. Księdza już nie było, więc i do kościoła nie poszliśmy. Wieczorem, jak zwykle, przyszedł do nas sąsiad Ukrainiec Aleksander Fedosiuk. Brat mój Wacław w rozmowie z nim powiedział, iż czasy są niespokojne, lecz my nikomu krzywdy nie zrobiliśmy, więc gdyby nam groziło niebezpieczeństwo – to przez wieloletnią przyjaźń – Aleksander nas uprzedzi, to my wyjedziemy do Polski Centralnej. On to potwierdził, a o 2.00 w nocy przyszedł wraz z uzbrojonym oddziałem bandytów UPA, by wymordować całą moją rodzinę Tragedii nocy z I-go na 2-go sierpnia 1943 r. nie da się zapomnieć. Część mojej rodziny, tj. ojciec, matka, dwie siostry i najmłodszy brat spaliśmy od wielu dni w stodołach i szopach na sianie.  Obudziło nas światło latarek i rozkaz w języku rosyjskim, by udać się do mieszkania w celu przeprowadzenia rewizji, bo podobno u nas jest broń. Z uwagi na upały byliśmy w skąpej bieliźnie nocnej, tylko mama wsunęła nogi w buty. Idąc pod eskortą uzbrojonych bandytów ścieżką wśród krzaków malin od budynków gospodarczych do mieszkania, widziałam, że wszystkie okna w domu zostały obstawione przez uzbrojonych ludzi. W mieszkaniu obudzili mego brata Wacława i kazali się zebrać w jednym pokoju, by im nie przeszkadzać w rewizji. Było nas 12 osób, tj. 10 z mojej rodziny i stryj Bernard z żoną. Bandyci cały czas mówili po rosyjsku, podszywając się pod partyzantów radzieckich i dopiero kiedy powiedzieli „bliże k-ścienkie” i „ wychotite samostijnej Ukrainy” (my Polacy) zdaliśmy sobie sprawę kto to jest i że to koniec. Zobaczyłam pobladłą twarz mamy i nawet nie zdążyliśmy odpowiedzieć, gdy od drzwi z przedpokoju padły ze trzy serie strzałów z karabinu maszynowego. Z odległości 2-3 m widziałam błyski w czasie strzałów. Zestrzelone światło lampy naftowej, stojącej na stole przed nami, pogrążyło pokój w ciemnościach i straciłam przytomność. Gdy się ocknęłam – modliłam się. Leżałam na podłodze pod czyimś ciężkim ciałem, które może w ostatnich konwulsjach wciągało mnie pod siebie. Słyszałam jego charczący oddech, jęki konających i kilkakrotny krzyk mojego 14-letniego brata Rysia „Ja tak nie chcę”. Nie bolało mnie nic, a kiedy uniosłam głowę, zobaczyłam na tle światła w pokoju stryja (za przedpokojem), że nikogo nie ma w przedpokoju. Bandyci rzucili się w tym czasie do rabunku u stryja i w budynkach gospodarczych. Chyba instynktem życia wiedziona – wstałam i niemal po kostki brodząc we krwi, prześlizgnęłam się przez drzwi boczne do kuchni. Tam przez tapczan stojący przy oknie wychodzącym na ścieżkę do budynków gospodarczych, nie zastanawiając się. wyskoczyłam i wpadłam w krzaki malin tuż obok tej ścieżki. Na tapczanie do bosych i mokrych od krwi stóp przy kleiła się poszewka z pościeli, a na oczy spływała mi krew z rany głowy. Nic wówczas nic myślałam, bo gdyby działał zdrowy rozsądek, to przecież widziałam wcześniej obstawione okna domu i nie próbowałabym lam uciekać. Wyskakując przez okno, widziałam łunę ognia w stronie zamieszkania rodziny Kozubskich. Byłam jak zaszczute zwierzę. Leżałam odrętwiała ze strachu, gdy nagie usłyszałam biegnących i klnących po ukraińsku bandytów, a równocześnie strzał nad moją głową. W jednej sekundzie pomyślałam, że mnie odkryli i skuliłam się, czekając ciosu, ale oni wówczas zobaczyli dalej moją siostrę Jadwigę uciekającą do krzaków róż i jaśminów. Zabili ją i później podpalili. Po tym fakcie bandyci wrócili do pokoju trupów. Zapalili knot lampy i zabili płaczące w kołysce 8-dniowe dziecko Wacława oraz zdjęli buty z nóg mojej matce, leżącej na tapczanie pod ciałem Wacława, myśląc, że jest ona trupem. Dali jeszcze dwie serie strzałów po trupach i kończąc rabunek odzieży, pościeli itp. w domu oraz maszyn i inwentarza żywego w budynkach gospodarczych – podpalili je i odjechali. Słyszałam pojedyncze detonacje koło płonących budynków magazynu – to była amunicja Wacława, pseudonim „Gołąb”, który był dowódcą organizowanego oddziału AK ale ja o tym nie wiedziałam i myślałam, że jeszcze bandyci działają. Rana na głowie zaschła i tylko coraz bardziej bolała mnie prawa noga, gdyż miałam trzy kule w udzie, które, jak się w Koszlakach okazało, nie naruszyły kości. Komary, czując krew, bzykały nade mną, a kiedy był już dzień, zdecydowałam się wyjść i szukać pomocy. Idąc koło domu, widziałam przez wybite okno ciało zabitego brata Wacława, opartego o ścianę z ranami na skroni, roztrzaskaną główkę 8-dniowego dziecka w kołysce i nikt nie odezwał się na moje wołanie. Widziałam też dopalające się zwłoki mojej siostry Jadwigi leżącej koło jaśminów. Myślałam, że zostałam tylko sama i nie wiedziałam co robić. Kuśtykałam okrwawiona jak upiór w stronę budynków sąsiada Ukraińca, gdy nagle spoza drzew z podwórza sąsiada usłyszałam krzyki i głosy mojej bratowej Marii: „Mamusiu – Giną żyje!” (tak mnie w rodzinie nazywano). Nie da się opisać rozpaczy matki po stracie dzieci i tak dobrego męża. Wyglądała jak nieprzytomna czy obłąkana. Nikt z nas nie płakał, bo z bólu chyba łzy wyschły. Ukraińcy – sąsiedzi z Aleksandrem Fedosiukiem stali ze spuszczonymi głowami, a naprzeciw nich w bieliźnie stały: chora (po połogu) bratowa Maria z wylęknionym półtorarocznym synkiem (w koszu I ince) na ręku. moja mama oraz na ziemi leżała ranna w nogę żona stryja Bernarda. Wyszli oni z pokoju trupów, kiedy mama zawołała: „ Wstawajcie kto Źywy!”. Odezwał się wówczas żyjący jeszcze stryj Bernard i prosił: „Ciągnijcie mnie, ja nie chcę się spalić”. Kobiety z trudem wyciągnęły go przed dom, bo był w stanie agonii i głowa stukała po schodach. Miał wiele ran na piersiach i odstrzeloną za kostką prawą rękę. To on mnie zasłaniał i zagarniał ręką pod siebie, a kula, która mnie raniła w głowę, urwała mu rękę. Zaraz też umarł. W czasie tej masakry nawet niespełna dwuletni synek Wacława, przygnieciony na tapczanie ciałem zabitego swego ojca i leżącej babci, tj. mojej mamy, zaczął płakać, a kiedy ta szepnęła mu: „Nie płacz, babcia jest przy tobie” do końca masakry nie odezwał się, a na wezwanie babci wstał jak duszek blady i przestraszony. Przez wiele tygodni dziecko to nie odezwało się i nie zapłakało. Milczało jak nieme i tylko nie dało od siebie odejść.[…..] . Ci sami bandyci w tę samą noc 2 sierpnia 1943 r. wymordowali rodzinę Kozubskich, zabijając Narcyza, jego żonę Helenę i 18-letnią córkę Emilię. Uratował się tylko najmłodszy ich syn Apolinary, który słysząc nadchodzących bandytów uciekł i schronił się na drzewie. Nie odezwał się on, kiedy na polecenie Ukraińców ojciec go wołał. [..]  Z wielu rodzin polskich nikt nie ocalał, a majątek ich Ukraińcy zrabowali i zniszczyli.” [2]

Zdzisław Kraszewski lat 9: „W dniu 12 sierpnia 1943 r. w godzinach rannych przez naszą kolonię [Stanisławów, gm. Olesk, pow. Włodzimierz Wołyński] przejechało kilkanaście furmanek z uzbrojonymi Ukraińcami w kierunku Stężarzyc [gm. Korytnica, pow. Włodzimierz Woł.], gdzie mieścił się posterunek Samoobrony Polaków. (…) Wieczorem tego pamiętnego dnia (…) przyszedł zaprzyjaźniony Ukrainiec, bardzo wystraszony i oznajmił, że gdy ci Ukraińcy będą wracać ze Stężarzyc, to wszystkich Polaków wymordują. Zapakowaliśmy więc na furmankę trochę lepszej odzieży, żywności i cenniejszych rzeczy i wyjechaliśmy z domu. Trzy dni koczowaliśmy w lesie. Bydło i małe stado owiec zostawiliśmy w naszym lesie, a sami urządziliśmy obozowisko w lesie sąsiada ok. 200 m od naszego gospodarstwa. Do nas dołączyła samotna sąsiadka, pani Stefania Olobra oraz 18-letni kuzyn Roman Kraszewski. W dniu 15 sierpnia 1943 r. odwiedzili nas Ukraińcy z miejscowości Janin Bór [gm. Olesk], przekonując rodziców, że nic nam z ich strony nie grozi i że powinniśmy wracać do domu (dokonali rozeznania i zwiadu). My jednak zostaliśmy nadal na miejscu. Dnia 16 sierpnia 1943 r. około godz. 14.00, kiedy kuzyn Roman wyszedł w celu rozpoznania sytuacji, zauważyliśmy ośmiu Ukraińców zbliżających się w naszym kierunku od strony naszego gospodarstwa. Najstarszy funkcją Ukrainiec, dobrze uzbrojony, podszedł do ojca i powiedział, że powinniśmy wracać do domu, ponieważ nic nam nie grozi i nie ma powodu uciekać. Dopytywał się również, gdzie jest kuzyn Roman, ponieważ chce go wraz z rodzicami przesłuchać i poprosił ojca, żeby odszedł z nim w głąb lasu. Ojciec zgodził się i odeszli tak, że nie było ich widać, ani słychać rozmowy. Po kilku minutach wrócił i zabrał mamę. Kiedy tak staliśmy w wielkim strachu, otoczeni przez pozostałych siedmiu bandytów, nagle usłyszeliśmy krzyk mamy „Oj, serce!”. Wówczas pomalutku zaczęliśmy oddalać się, bo przez moment tych siedmiu bandytów zainteresowało się zawartością wozu. W tym momencie przybiegł Ukrainiec, który wyprowadził rodziców i zaczął krzyczeć, dlaczego nie robią z nami porządku. Sąsiadka pani Olobra uklękła przed Ukraińcem i zaczęła go błagać o litość, żeby zostawili ją w spokoju, na co ten dowódca przebił ją bagnetem umocowanym na karabinie, mordując na naszych oczach. Wtedy zaczęliśmy uciekać w kierunku naszego lasu i pozostawionego tam bydła. Najmłodszy brat Tadeusz uciekał najwolniej, a kilku bandytów biegło za nim i tak dobiegł do owiec i schował się za pasącego się barana. Baran, widząc biegnącego naprzeciw człowieka, rozpędził się i z całą siłą uderzył bandytę, który aż się przewrócił, a kiedy chciał go uderzyć drugi raz, wówczas bandyta podniósł się i zastrzelił barana. Tymczasem brat Tadeusz  uciekł w zarośla i tak zostało uratowane życie 7-letniego dziecka. Ja i mój starszy brat uciekliśmy w zarośla i krzaki. Jak się okazało, mama, chociaż bardzo ranna, pokaleczona bagnetem, będąc w szoku, zdołała uciec z miejsca tego mordu. Bandyta, kiedy ją wyprowadził w krzaki, kazał zdjąć sukienkę, ponieważ była wełniana, po czym uderzył ją kolbą w głowę, a kiedy zasłoniła się ręką, wówczas bagnetem zranił rękę, a następnie dwukrotnie zranił klatkę piersiową. Wtedy mama wydała ten pamiętny okrzyk „Oj, serce!”, co (…) nas uratowało. Bandyta tymczasem uznał, że mama już tam umrze, zabrał sukienkę i pobiegł do furmanki.” [3]

15 sierpnia 1943 r. kierownictwo UPA usankcjonowało grabieże, wydając dekret o przekazaniu Ukraińcom całej ziemi polskich kolonistów. Spowodowało to, że miejscowa ludność chętnie i tłumnie uczestniczyła w zbrodniach, które traktowano jako akt sprawiedliwości dziejowej i historyczny odwet za wieki upokorzeń, krzywd i poddaństwa. Dramat Wołynia znajduje swoje odzwierciedlenie w raportach wysyłanych do rządu w Londynie przez gen. Tadeusza Komorowskiego ,,Bór’’. Dowództwo Armii Krajowej doskonale wiedziało o zbrodniach popełnianych na ludności polskiej przez Ukraińców co jest widoczne w wysyłanych na Zachód raportach. Warto zatem ocenić raport gen. Komorowskiego z 19 sierpnia 1943r. aby mieć pojęcie jak ludobójstwo na Wołyniu widziało dowództwo AK. Raport zaczyna się od przedstawienia dramatycznej sytuacji na Wołyniu od marca do maja 1943r. Dowódca AK pisze, że ofiarą morderstw padło, wtedy już trzy tysiące osób, zaś pięć tysięcy wywieziono do Rzeszy. W swym raporcie generał bez ogródek nazywa tę zbrodnią ,,rzezią’’ co zresztą jest zgodne z prawdą. Raport wspomina o fakcie, że Niemcy nie panują nad tym terenem, zaś polska obrona polega na skupieniu się w większych miastach i wsiach. Generał Komorowski opisuje całą zbrodnię chronologicznie, zaznaczając, że fala zbrodni przerzuciła się z północnego wschodu na południe województwa wołyńskiego. W raporcie czytamy: ,,Stłoczeni w miasteczkach uciekinierzy musieli zgłaszać się na wyjazd do Rzeszy…’’ co pokazuje dramat ludzi, którym udało się uciec przed okrutnym ludobójstwem. Dowódca AK zauważa również, że po scentralizowaniu polskiej obrony wzmogły się ataki UPA. Czytamy, że 11 i 12 lipca ,,wycięto’’ 60 polskich wsi w powiatach Horochowskim i Włodzimierskim. Obecnie wiemy, że 11 lipca ,,wycięto’’ nie 60 polskich wsi, lecz znacznie więcej. Tego dnia UPA zaatakowała 99 miejscowości, które były zamieszkiwane przez ludność polską. Dalej czytamy o polskich ośrodkach samoobrony, które często nie mają szans obrony, a, mimo to walczą np. Huta Stepańska, która odpierała ataki UPA aż do wyczerpania zapasów amunicji. Generał Komorowski pisze, że w tym okresie rzezi ludności polskiej Niemcy wywieźli do Rzeszy na roboty 35 tysięcy uciekinierów szukających ratunku w miastach. [….] Analizując treść raportu uwidacznia się obraz zbrodni wołyńskiej widzianej oczami dowódcy AK tj. gen. Komorowskiego. Co prawda niektóre dane są niespójne, to jednak przedstawiony w raporcie obraz sytuacji odpowiada prawdzie. Zauważa się fakt, że wydarzenia na Wołyniu ze względu na swój charakter są nazywane już w 1943r. – ,,rzezią’’. Ten dramatyczny raport jest świadectwem potwornych zbrodni jakich dokonywano na ludności polskiej Wołynia. [4]

Rodzi się pytanie dlaczego Polacy nadal czekali, żyjąc w tej niepewności? Czytając wspomnienia, jawi się obraz: w sierpniu 1943 roku żywiono nadzieję, że zanim ucieczka stanie się konieczna, uda się skończyć żniwa. Poza naturalną skłonnością ludzi do niewiary w to, co niewyobrażalne, to pozostaje jeszcze zwykłe u rolników pragnienie zebrania plonów, by uniknąć widma głodu. Tymczasem sierpniowa akcja ta została starannie przygotowana przez kierownictwo UPA. Cztery dni przed jej rozpoczęciem organizowano spotkania w ukraińskich wsiach i uświadamiano mieszkańców o konieczności eksterminacji Polaków. Posługiwano się hasłem: „Wyrżnąć Lachów aż do 7 pokolenia, nie wyłączając tych, którzy nie mówią już po polsku” Taktyka nacjonalistów ukraińskich stosowana podczas eksterminacji każdej z polskich wsi była zawsze taka sama. Polegała ona na tym, że oddziały UPA otaczały daną miejscowość tak, aby nikt nie mógł z niej ujść, następnie inne pododdziały wchodziły do wsi, zganiały Polaków na jedno miejsce (np. do stodoły, budynku szkolnego) i tam dokonywały masowego mordu. Po dokonanej masakrze do wsi na furmankach wjeżdżały grupy rabunkowe, złożone głównie z kobiet, i zabierały wszystko co pozostało po zamordowanych Polakach, od odzieży do elementów budowlanych. Po kilku dniach, gdy wszystko się uspokoiło i niektórzy ocaleli Polacy wracali do wsi, oddziały UPA ponownie atakowały wieś, mordowały Polaków i paliły budynki.”

Wacław Gąsiorowski z Zasmyk: W 1943 r. jak zaczęły się rzezie Polaków, matka zachorowała. Pojechałem z nią do lekarza w Budkach Ossowskich, który ją leczył. Miejscowość ta była odległa od Zasmyk o jakieś 25 kilometrów. Przespaliśmy się u jakiegoś gospodarza, znajomego mamy. Nad ranem zostaliśmy obudzeni przez hałas na dworze. Okazało się, że Ukraińcy otoczyli wieś i zaczynają łapać i zbierać Polaków. Wyciągnęli nas na podwórko. Mamusia nie mogła uciekać. Postanowiłem z nią zostać. Jeden z Ukraińców trzymał mnie za rękę, a trzech położyło matkę na ziemi i zaczęło ją przeżynać! Jak bluznęła krew, mama krzyknęła – Wacek uciekaj! – Wyrwałem się tym bandziorom i zacząłem uciekać. Strzelali za mną, ale nie trafili. Twarze ukraińskich morderców , którzy przeżynali mamę piłą, zapamiętałem na całe życie! Wciąż w moich uszach rozbrzmiewa krzyk mordowanej matki. Niektórych ze zbirów zadających jej śmierć w męczarniach rozpoznałem. Jeden z nich Iwan Rybczuk żyje jeszcze i mieszka w Gruszówce. To on przeżynał matkę piłą. Po wojnie wpadł w łapy NKWD i odsiedział w łagrze 15 lat. Teraz jest kombatantem i chodzi w aurze bohatera walczącego o wolność Ukrainy. Ma pewnie wiele odznaczeń i dodatek kombatancki. Ja wtedy przez las uciekłem do Zasmyk. Po jakimś czasie wstąpiłem do oddziału samoobrony. By do niego się dostać, musiałem oszukać „Jastrzębia” i powiedzieć, że jestem starszy. Dzieci bowiem do partyzantki nie przyjmowano. Trafiłem do plutonu, którym dowodził ppor. „Nagiel” czyli Jan Witwicki…” [5]

.Reginy Schab (Kaliniak) : „ Napad na naszą kolonię [ Władysławówkę] miał miejsce w sierpniu i na pewno w samą niedzielę. O ile dobrze pamiętam było to 21 sierpnia 1943 r., około 6.00 rano. Pamiętam, że tej nocy spaliśmy w polu i właśnie wróciliśmy do domu, rozkręcał się normalny dzień, zwykłe zajęcia przy gospodarstwie. Mama udała się zwyczajnie do obory, aby wydoić krowy. Ja z siostrą byłyśmy właśnie na podwórku, gdy mama powiedziała do nas: „Słuchajcie co to jest, że ludzie tak krzyczą i ktoś strzela!” A rzeczywiście gdzieś daleko czasami słychać było co chwilę krzyk i powtarzały się pojedyncze strzały. Mój tato słysząc to powiedział do nas wszystkich: „Wyskoczę na Ewin do brata Antoniego i zobaczę co to się dzieje.” I zaraz pobiegł przez pola. A ja dalej patrzę i nasłuchuję, bo nasze zabudowania były od drogi kawałek. Na raz patrzę, że z drogi głównej jadą do naszego domu na furmance Ukraińcy, a był ich cały wóz 5 może 6. Zaraz skaczę do mamy i krzyczę, że już z drogi skręcili i jadą na naszą posesję. Mama na to rzuciła wiadro z mlekiem, wyskoczyła z obory i od razu wszyscy pobiegliśmy do naszych sąsiadów Ukraińców o nazwisku Kłosowscy. Stali już na podwórku i byli nie mniej wystraszeni jak my, widać było, że też nie wiedzą co się dzieje. Kłosowski mówi do nas: „Jak Ukraińcy biją Polaków to my was przechowamy ale jak wasi biją naszych, to nas wtedy będziecie ratować.” Natychmiast wskazał stodołę byśmy się tam mogli dobrze ukryć. Prędko chowamy się zatem, a ja patrzę przez szparę na nasze zabudowania. Widzę bandziorów wyraźnie jak biegają po całym naszym podwórku i bardzo przy tym krzyczą. Widać jak byli wściekli, że zdążyliśmy uciec. Wyskoczyli z podwórka na pole za stodołą, stały tam kopki zżętego zboża. Może dwóch albo i trzech rozrzucało te kopki, tak wściekle nas szukali, sądzili że tam się ukryliśmy. Z pół godziny nas tak szukali po przeróżnych zakamarkach. Nie mogli sobie podarować, że ta polska rodzina zdołała się ocalić. Następnie wsiedli na wóz i odjechali tak jak przyjechali, my jednak pozostawaliśmy w ukryciu przez cały dzień, aż po zmrok. Tego koszmaru nigdy nie zapomnę, przez cały dzień słychać było strzały i rozpaczliwe krzyki okrutnie mordowanych ludzi. Specjalnie słychać było jęki kobiety, długo się męczyła, może nawet godzinę tak biedna konała, potem wszystko ucichło. Po jakimś czasie Kłosowski powiedział nam, że to Irena Schabowa tak bardzo cierpiała. Przyszedł do nas do stodoły, jeszcze podczas dnia i opowiadał co widział i słyszał. Mówił, że właśnie wrócił z naszej kolonii, chodził tam wraz z innymi czterema Ukraińcami. Nakrywali ciała prześcieradłami, a młodzież ukraińska kopała doły i tak oto zakopywali ciała pomordowanych Polaków. Gdy nastał wieczór i wszystko ucichło zobaczyliśmy z ukrycia, że pojawił się ich syn Wacek. Był bardzo zdenerwowany, rzucił wprost rowerem i chwilę rozmawiał z rodzicami. Następnie razem przyszli do stodoły, a my opuściliśmy kryjówkę wychodząc do nich. Zaraz Wacek powiedział do nas: „Musicie uciekać ponieważ my was nie ochronimy od bandytów Ukraińców, gdyż jutro będą szukać po wszystkich domach ukraińskich, czy aby ktoś tam się nie ukrywa.” Widzieliśmy, że całe jego rzeczy były mocno splamione krwią, nie trudno było się domyślić, że brał bezpośredni udział w rzezi na Polakach. Zaraz też rzekł Wacek do swojej matki: „Idźcie matko do domu Kaliniaków i wyjmijcie z ram Obraz Święty i przynieście tutaj.”, a do nas dodał: „Jak was Matka Boża nie ochroni, to was nic nie ochroni!” I rzeczywiście Kłosowska poszła do naszej chaty, wyjęła Obraz z ram, przyniosła i dała naszej mamie. Następnie, nie zwlekając wyprowadził nas Wacek przez pola w stronę Ewina. Usilnie namawiał naszą mamę by mnie zostawiła z nim ale mama nie zgodziła się. Powiedziała krótko: „Jak zginiemy to wszystkie razem!” Zatem Wacek wrócił się do Władysławówki, a my nocą przeszłyśmy przez Ewin i zatrzymałyśmy się przy domu Antoniego Kaliniaka. Szukałyśmy tam naszego ojca, na podwórku nawoływaliśmy, czy może się tam gdzieś ukrywa, może nas usłyszy ale nikt nie odpowiadał. […] Po jakimś czasie dowiedzieliśmy, że tatuś w tym krytycznym momencie rzezi nie zatrzymał się u brata Antoniego ale z jego podwórka udał się do Swiczówki, gdzie mieszkała siostra mamy Stanisława Kuczek. Była to mała kolonia zamieszkana przez Polaków, rozłożona nad samym lasem Świnarzyńskim. Rodzina Kuczków posłyszała już strzały i wszyscy powychodzili na podwórko, do Władysławówki było może tylko 3 km. Naraz przed ich dom wpada nasz tata i krzyczy by natychmiast uciekali: „Uciekajcie! Ukraińcy mordują Polaków! Zabili Adelę i jej dzieci!” W pierwszym odbiorze myśleli, że tatuś oszalał, a on widząc że wcale nie reagują na jego słowa, skoczył do lasu nic więcej nie mówiąc. W lesie chciał teraz nieco odpocząć, tymczasem na Świczówce właśnie zaczynał się napad banderowców. Kiedy rodzina Kuczków posłyszała strzały i krzyki mordowanych ludzi na ich kolonii zaraz wszyscy skoczyli do lasu i tam spotkali tatusia. W lesie przeczekali całą noc, a rankiem ruszyli do Włodzimierza Wołyńskiego. Na leśnych drogach spotykali wielu Polaków z różnych miejscowości, wiele było takich rodzin, zapamiętałam dramat jednej z rodzin. Małżeństwo z 3 miesięcznym dzieckiem, mąż domagał się natarczywie by matka dziecko pozostawiła na pastwę losu, lecz ona nie chciała o tym słyszeć, więc zostawił ją z dzieckiem i odszedł sam. Potem okazało się, że z tą chwilą ślad po nim zaginął, a ona i dziecko szczęśliwie przeżyli. ” [6]

21 sierpnia 1943 r., w biały dzień, w samo południe, około godziny 14.00 miał miejsce napad na Kisielówkę . Wspomina  Czesław Źyczko : „usłyszeliśmy strzały w lesie, w tej sytuacji przestraszyliśmy się i rzuciliśmy się do gwałtownej ucieczki w głąb lasu, w kierunku drewnianej Kaplicy hrabiego Szumińskiego. Kaplica stała przy Krzyżówce w lesie i póki co, szliśmy sośniną dość pewnie bowiem las ten znałem od dawna dość dobrze. […] Kiedy zbliżyliśmy się do Kaplicy w lesie, nagle wokół nas zaczęły rwać się pociski moździerzowe, które Ukraińcy miotali gdzieś z lasu Świnarzyńskiego. Widać mieli dość dobry zwiad, bądź po prostu domyślali się, że właśnie tam Polacy szukają dziś swego schronienia. Oczywiście w lesie powstała wielka panika, zszokowani ludzie nie wiedzieli zupełnie, gdzie mają uciekać, gdzie szukać ratunku.[…]  Wielu ludzi krzyczało bowiem do nas, by nie iść pod Kaplicę bowiem tam już rozpoczęła się rzeź, Ukraińcy strzelają kogo popadnie oraz rąbią siekierami i widłami kogo się da. Tak więc nie mając wyboru, uciekaliśmy razem z nimi, to były naprawdę straszne chwile. Jakby piekło rozwarło się na ziemi, jeden uciekał i płakał, inny biegł i krzyczał coś tam, może kogoś nawoływał, a może jakiś amok właśnie go ogarnął, dzieci piszczały. Przy czym cały czas słychać było strzały karabinowe, na szczęście przestali strzelać z moździerzy. Dotarliśmy tam po jakiejś godzinie i naszym oczom ukazała się już duża grupa ludzi z różnych miejscowości, w tym z Dominopola, Kisielówki, Augustowa, ale przede wszystkim z Jasionówki oraz polskiej kolonii  Czesnówka, która była położona za Czarnym Lasem.[….] Póki co, byliśmy w samym piekle i wspólnie zastanawialiśmy się, co robić dalej, gdzie uciekać i jak się stąd wydostać, z tych nie lada tarapatów. Jak zwykle w takich chwilach zdania były bardzo podzielone, niektórzy chcieli przeczekać spokojnie na tym uroczysku do rana, a potem wrócić do swoich domów, do swojego całego dorobku życia. Takie stanowisko zajęli przede wszystkim ludzie starsi, mówili tak: „My wracamy rano do domów naszych, tam cały nasz majątek, tam nasza chudoba, a to przejdzie i znów będzie u nas spokojnie, będzie znów dobrze. Przecież Ukraińcy to też ludzie, za co oni mają nas bić, przecież my tyle lat przeżyli w zgodzie i w najlepszym porządku”. Inni byli jednak przeciwni, aby wracać do swoich domów uważali, że Ukraińcom po tym, co zrobili nie można już zaufać, ale przeciwnie trzeba koniecznie próbować przedostać się do miasta Włodzimierz Wołyński. Może przynajmniej tam uda się przeżyć i doczekać do końca wojny. ” [ 7]

Krwawy napad na kolonię Kisielówka 21 sierpnia to początek ostatecznej rozprawy z lokalną społecznością, pod nóż poszło 87 osób. W tym samym czasie zaatakowano również: kolonie : Czesnówka, Jaworówka, Bermeszów i Lipnik .

To był  straszny poranek opowiada  Rozalia Wielosz z Teresina: Niedziela 23 sierpnia 1943 roku była ostatnim dzień beztroskiego życia. Od wczesnego rana mama piekła placki kartofle. Nagle na podwórek wpadł sąsiad Kasperski. Zaczął krzyczeć, że od południowej strony wsi idzie masa ludzi. Wyjrzeli w tamtą stronę. Rzeczywiście w stronę wioski kierowała się szara masa ludzi.  Stefan Bojko kazał rodzinie i Kasperskiemu zamknąć się w domu. Zaryglował drzwi. Zatrzasną okiennice. Wziął siekierę i czekał.   – Wszyscy byli przerażeni. Półtoraroczna Jania obudzona ze snu zaczęła płakać. Mama tuliła ją do siebie i uspokajała. Uklękliśmy na podłogę. Modliliśmy się. Za oknem usłyszeliśmy hałas. Krzyki. Ktoś zaczął wołać „Otwieraj, otwieraj!” – wspomina pani Rozalia.  Brat Edzio po drabinie uciekł na strych. Sąsiad Kasperski ruszył za nim.  – Pobiegłam i ja. Edzio pochwycił mnie za ramię i pociągną w kierunku beczki. Chcieliśmy się schować w środku. Stara beczka rozsypała się – wspomina pani Rozalia. Postanowili uciec do piwnicy. Ledwo weszli do środka banderowcy wdarli się do domu. Pamięta, że jeden z nich zwrócił się po nazwisku do babci, tak jakby ją znał od dawna. Zawołał ją na dwór. Co się dalej z nią stało nie wie. Słyszała jak mama błagała o darowanie życie. Prosiła, aby ją puścili, bo jest kobietą, ma małe dziecko.   – Siostrzyczka Jania zaczęła głośno płakać. Być może banderowiec wyrwał ją z rąk mamy. Słyszałam jak siostrzyczka nawoływała mnie: „Lula, Lula”. A potem usłyszałam przeraźliwy charkot. Taki, jaki wydaje zabijany człowiek. Niech Bóg broni, taki to był charkot. Mordowali moją mamę – mówi pani Rozalia, ocierając łzy. Jeden z napastników wszedł do piwnicy. Drogę oświetlał sobie zapalniczką. W drugiej ręce trzymał głownię od maszyny do szycia „Singer”, którą ukradł w kuchni.  – Leżeliśmy w kącie piwnicy. Brat Edzio przykrył mnie swoim ciałem. Banderowiec ryknął: „Wyłaź!”. Baliśmy się. Szepnęłam do brata: „Wyjdź, bo za tobą i mnie zabiją”. Wyszedł. Usłyszała tylko charkot. Nie słyszałem żadnych strzałów. Mordercy moją rodzinę wymordowali za pomocą noży, siekier i innych narzędzi – wspomina Rozalia Wielosz. Ciał pomordowanych: mamy, taty, babci, rodzeństwa nigdy nie widziała. Tak jak zwłok sąsiada Kasperskiego. Bandyci zakopali je w dole, który wykopali obok domu.. [8]

Chłopi ukraińscy z Kobylna i Gnojna wspomagani przez upowców, tego poranka 23 sierpnia zamordowali bagnetami, siekierami ponad 207 polskich mieszkańców Teresina oraz jedną Rosjankę

Jadwiga Kozioł, z domu Mroziuk : Aż do nocy 29 sierpnia od naszych sąsiadów nie dostaliśmy żadnego ostrzeżenia, nawet w postaci groźby, nie było też żadnego wezwania do opuszczenia tej ziemi. Dopiero w ostatniej chwili sąsiad Ukrainiec o nie zapamiętanym nazwisku przybiegł do zabudowań rodziny Bernackich, z okrzykiem: „uciekajcie natychmiast, już do was idą”. [….]   To co niewyobrażalnie straszne, wytworzone w chorych z nienawiści umysłach zapatrzonych w hitleryzm nacjonalistów ukraińskich, stało się krwawą rzeczywistością w nocy z 29 na 30 sierpnia 1943 roku.[….] Wszyscy Polacy w Mogilnie w miarę możliwości starali się spędzać noce poza swoimi mieszkaniami.[….]  W nocy – o nieokreślonej godzinie – obudziły nas przeraźliwe krzyki, dobiegające z zabudowań stryja Adama oraz z zabudowań właściciela wiatraka o nazwisku Siatecki. Przerażający był krzyk Siateckiego, przeraźliwe długie „ooooojjjj”, świadczył o ogromnym cierpieniu, nieludzkim cierpieniu. [….]  Słyszeli, jak wyprowadzono z domu Babcię i Dziadzia, który prosił ożycie powołując się na swój wiek i przypominając swą pomoc w żywności dla Ukraińców, którzy uciekli zza sowieckiej granicy w czasie Wielkiego Głodu. To nie zrobiło na mordercach żadnego wrażenia. Siekiery i noże spłynęły krwią niewinnych. Zginęła cała moja rodzina i Juszczakowie, starcy, kobiety, dzieci. Z ofiar zdarto obuwie i wartościową odzież, skrwawione szczątki od razu zakopano. Gdy mordercy odeszli i zrobiło się cicho, Zosia z Antosią i Bolesławem rozpłakali się z żalu, strachu i rozpaczy. Wyszli z ukrycia i podeszli do zabudowań stryja Adama – a rodzinnego domu Antosi i Bolcia. Na podwórzu stał kierat, w jego pobliżu nadchodzący dzień odsłonił przerażonym oczom wielkie kałuże krwi. Krwawe ślady wskazywały miejsce zakopania ciał ofiar za brogiem. Antosia i Bolesław pozostali tam, nikt więcej nie widział ich, nie wiadomo kiedy i jak zostali zamordowani. Prawdopodobnie zostali znalezieni przez rabujących dobytek ofiar banderowców i ponieśli męczeńską śmierć w wieku 19 lat – Antosia i 14 lat – Bolesław. Zosia Buczek poszła sama do swojego domu rodzinnego. Jej matka, Stanisława Buczek i jej siostra, stara panna Józefa, jeszcze były całe i zdrowe. Wydawało się, że starym kobietom już nic nie grozi, że darowano im życie. Zosia Buczek ponownie ocalała, ponieważ ukryła się po raz drugi – tym razem w szopie z sianem przy zabudowaniach Buczków. Cały dzień tam siedziała. Mogła obserwować rodzinny dom przez szparę. Widziała więc morderców, mężczyzn nie mieszkających w Mogilnie, przyprowadził ich mieszkaniec wsi Siergiej Chomiak. Wyprowadzili z domu staruszki i zamordowali bez litości. Chomiak wykopał jamę i wrzucił tam ciała, jeszcze po śmierci rąbał ciało staruszki Stanisławy mówiąc przy tym: „A majesz Polszczu”. Potem siedząc aż do zmroku w swojej kryjówce Zofia Buczek musiała słuchać makabrycznych w swej treści rozmów Ukraińców. Opowiadali sobie – także dzieci – jak który „Lach” krzyczał z bólu przed śmiercią, jak jęczały torturowane ofiary. Opowiadano, jak dzieci ukraińskie bawiły się odciętą głową żony Łukasza Gaczyńskiego – ci Gaczyńscy mieszkali na Zwierzyńcu. Pani Gaczyńska miała piękne grube warkocze, to z tego powodu jej głowa posłużyła do makabrycznej zabawy. [9]

29 sierpnia doszło do zbrodni dokonanej przez UPA z udziałem ludności ukraińskiej na polskich mieszkańcach kolonii Czmykos, położonej w powiecie lubomelskim. Około południa wieś została otoczona, następnie po domach rozeszły się grupy eksterminacyjne, które mordowały Polaków przy użyciu narzędzi gospodarskich. Część kobiet przed zabiciem została zgwałcona. Po ograbieniu miejscowość spalono. Zginęło ok. 150 osób. 29 lub 30 sierpnia 1943 r. bojówki UPA i grupy chłopstwa ukraińskiego otoczyły wieś Budy Ossowskie położoną w powiecie kowelskim, a następnie wymordowały około 270 Polaków. Pozostali ocaleni z rzezi ukrywali się przez kilka tygodni w pobliskim lesie, skąd z nastaniem chłodów przedostawali się do pobliskich wsi.

Leokadia Miedzianowska z d. Buczkowska z Teresina (gm. Werba, pow. Włodzimierz Wołyński woj. wołyńskie) opowiadała: Śpiących obudziło nad ranem 29 sierpnia, ujadanie psów. Jak się później okazało, podzieleni na grupy ukraińscy chłopi z Kohylna i Gnojna, uzbrojeni w kosy, siekiery, widły i inne narzędzia zbrodni, wspólnie z upowcami okrążyli kolonię i wdzierali się do poszczególnych domostw. Ojciec Leokadii, Jan Buczkowski, z sąsiadami Sebastianami, przebywali w schronie. Matka Elżbieta z d. Marcówna, miała kryjówkę w stodole. Cała reszta rodziny znalazła się niestety w pułapce, chowając się instynktownie na poddaszu domu. Leosia z koleżanką cudem uniknęły śmierci. Przykryły się sianem i zostały przeoczone. Dwie starsze siostry i babcię zrzucono z poddasza, bestialsko zamordowano i zakopano na podwórzu lekko przykrywając ziemią. Przerażony ojciec Leokadii uciekał polami i dotarł do oddalonego o niecałe 15 km Włodzimierza, gdzie znalazł schronienie u znajomych. Przekonany był, że nikt z jego rodziny nie przeżył. Matka z kolei widziała co dzieje się z jej dziećmi, ale strach tak ją sparaliżował, że nie potrafiła wydać z siebie ani słowa, choć wydawało się jej, że krzyczy, aby darowali im życie. Przez tydzień chowała się jeszcze w swojej kryjówce, jednak nie odważyła się odkopać przysypanych ziemią ciał, by sprawdzić ile osób zamordowano. . W końcu udała się do zaufanego ukraińskiego sołtysa Środy, który wozem przemycił ją do Włodzimierza. Tam ks. Stanisław Kobyłecki, proboszcz parafii farnej, organizował opiekę dla ofiar rzezi.[10]

Podczas napadu na Teresin wymordowano przy użyciu siekier, bagnetów i innych narzędzi 207 Polaków.

Ludwika Podskarbi z d Szewczuk z kol. Mogilno w pow. Włodzimierz Woł.: Jest 29 sierpnia 1943 r. Ukraińcy na wioskach i koloniach mordują w okrutny sposób wszystkich Polaków, którzy jeszcze zostali. Źniwa są zebrane. W tamtych czasach ciężko było zbierać zboże, maszyn nie było. Kosą kosiło się zboże i każdy snopek trzeba było związać ręcznie. A gdzie zboże leżało od burzy i deszczu to i sierpem trzeba było żąć. Więc Ukraińcy czekali, aż zboże będzie w kopkach, to oni sobie zwiozą. Już wokół wioski były wymordowane całymi rodzinami. A wciąż nie wierzono, bo nie ujrzeli na własne oczy. Mówili: „Za co będą nas zabijać, przecież my nic nie zawinili Ukraińcom!” A mój tata mówił, że jeszcze podczas I wojny światowej Ukraińcy pytali się zaborców, żołnierzy austriackich: „Co mamy zrobić z Polaczkami?” Austriacy odpowiadali wtedy: „Ani trań!” Co znaczy: „Nie zaczepiaj, ani trącaj!” Zapamiętałam 29 sierpnia, bo był kalendarz w książeczce do nabożeństwa i tam pod datą 29 sierpnia znajdujemy ścięcie Jana Chrzciciela, to mi utkwiło na zawsze. Z soboty na niedzielę mordowali bezbronną ludność polską. Od kołyski do starców. Zabijali siekierą, łopatą, młotem bez żadnego strzału po cichu, tak żeby nikt nie usłyszał, co się dzieje u sąsiada. I tak w Mohylnie zamordowali 69 Polaków, a uciekło 68 jak liczyłam. Ostatniej nocy uciekło 21 osób, inni Polacy wyjechali wcześniej, w tym wielu naszych krewnych wyratowało się ucieczką z tej rzezi z 29 sierpnia. W tym nasza młodzież…….[ 11]

Lucjan Metrzelsh naoczny świadek wydarzeń  w Głęboczycy ; Z pięć lat trwającej wojny najbardziej tragiczny w skutkach był dla mnie dzień 29 sierpnia 1943 roku – niedziela. [….]  Sobota 28 sierpnia przebiegła na ciężkiej pracy przy zbiorach zbóż z pola. […] Około północy znużony strachem i snem udaję się do swojej kryjówki w stodole. Budzą mnie strzały z karabinów i zajadłe wycie i szczekanie psa. Zrywam się z posłania. Widzę przez szparę w ścianie stodoły, jak banda UPA morduje ojca. Otoczony gromadą uzbrojonych w karabiny i siekiery, szamoczący się z bandytami, otrzymuje siekierą cios w głowę z tyłu. Zachwiał się do przodu, zgiął w kolanach i upadł twarzą na ziemię w konwulsjach. Matka zdążyła wybiec z przeraźliwym krzykiem: „Och Matko Najświętsza!” i wbiegła przez furtkę do ogródka. Na głośny ryk: „Stij!” zatrzymała się, ale została powalona strzałem i uderzona siekierą już na leżąco. Przerażające krzyki rozpaczy, bez możliwości ratunku, miotającego się rodzeństwa i goniących za nimi morderców. Tak, to już koniec świata dla nich, bez żadnej możliwości ratunku. Oszołomiony masakrą i tragedią rodziny widzę jak sąsiad z wołaniem: „Uciekać, banda UPA morduje!” wybiegł tylnym wyjściem na zewnątrz stodoły. Wypadam za nim i na pewną odległość odbiegliśmy, ale już zauważeni przez upowców,  za nami wybiega reszta rodziny sąsiada, ale już odbiec nie zdążyli zastrzeleni kolejno z karabinów i dobijani siekierami. Za nami rzuciło się w pogoń kilku bandytów, strzelając z karabinów w biegu, klękając na kolano i mierząc w nas. Kule syczą wokół uszu, ale odbiegamy coraz dalej. Udało się nam odbiec na taką odległość, że strzały przestały być groźne. Ledwie nam się udało. Po wbiegnięciu do lasu przestrzeń pomiędzy nami a bandą zupełnie się wydłużyła. Na moment przystanęliśmy. Zastanawiamy się chwilę czy wrócić, ale wpływ strachu silniejszy. Zaszyliśmy się w gęstwinę traw i tak przystanęliśmy chwilę ukryci. Wysłuchujemy i wyglądamy, czy nie gonią. Dookoła wioski słyszymy już strzelaninę, przeraźliwe krzyki i wycie bandytów. Znaczyło to, że banda UPA ogarnęła całą wieś. […] Sytuacja ta i strzelanina zmusza nas do dalszej ucieczki. Przebiegamy z Grabiny w kierunku pomiędzy wioskami ukraińskimi Duliby i Kulczyn. Widzimy, jak z Kulczyna zabiegają nam drogę. Zmieniamy kierunek ponad moczarami rzeki w lewo, przechodzimy Turię w kierunku na Dolsk. Goniący nas oprawcy przez rzekę nie przechodzą i zawracają. Biegniemy już wolniej do niedużego lasu. Wchodząc do niego bez ostrożności o mało nie wpadlibyśmy na bandę, stała w gromadzie około 40 osób. Tak pilnie słuchała mowy w środku stojącego, że byliśmy niezauważeni. Już długo potem doszliśmy do wniosku, że przygotowywali się do napadu na wieś Święte Jezioro, którą my ostrzegliśmy. Biegniemy ile sił, omijając ukraińskie wsie przybywamy do dużego masywu leśnego, w którym spotykamy dużą gromadę ludzi. Ludność ta zdołała się już tu ukryć. Posiada konie i wozy, jak i różny sprzęt do obrony, najczęściej siekiery i kosy. Z grupą tych ludzi idziemy do miasta Maciejowa, raz tylko zaczepieni w jednej wsi ukraińskiej przez nieliczną grupę patrolową UPA, doszliśmy do Maciejowa. Był już wieczór, otrzymaliśmy posiłek na plebanii u księdza. Na plebanii zebrało się już kilkaset osób. Jak można było, tak nas zakwaterowano po różnych kątach. Z żalem i rozpacza po zamordowanych na jednej z ławek w kościele usnęło się i tak ten dzień apokalipsy skończył się dla mojej rodziny. […..] Tak zginęli: ojciec Stanisław, lat 56, matka Helena, lat 43, rodzeństwo, Zofia, lat 18, Helena, lat 15, Marcelina, lat 8, Heronim, lat 6. Krystyna, lat 4, Henryka, lat 2. Z rodziny sąsiada Jana Marnota, z którym to udało nam się wyrwać z tego piekła, zginęli: żona Franciszka lat 40, dzieci, Władysława, lat 14, Marian, lat 12, Bronisława, lat i i Helena, lat 2. [12]

W  wyniku napadu UPA na Głęboczycę, zginęło około 250 Polaków, w tym 199 znanych z nazwiska[ Władysław Siemaszko, Ewa Siemaszko, Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939-1945, Warszawa 2000, s.873 ] Również 29 sierpnia doszło do ataku UPA na Grabin w powiecie włodzimierskim. Zabijano przy pomocy broni białej i narzędzi gospodarskich. Zamordowano ponad 150 osób. W tym samym dniu nacjonaliści ukraińscy napadli Jasienówkę, gdzie zamordowano co najmniej 137 Polaków. Podobnie było w Sokołówce, w której zginęło ok. 200 osób, Soroczynie – 140 i Stanisławowie – 150. 29 sierpnia rano Ukraińcy ubrani w mundury polskie i niemieckie opanowali Świętocin. Polaków wyłapywano i zabijano na miejscu bądź prowadzono do lasu przyległego do wsi i tam mordowano. Ofiary wrzucano do kilku przygotowanych dołów. Zginęło około 80 osób. We Władysławówce upowcy przy użyciu broni palnej sterroryzowali ludność polską, zabijając kilka osób. Następnie na dany przez nich znak, tłum towarzyszących im chłopów ukraińskich przystąpił do mordowania Polaków za pomocą narzędzi gospodarskich. Zabito około 160 osób.

Henryk  Kloc- miałem 13 lat mieszkałem we wsi Wola Ostrowiecka:29 sierpnia ,a była to niedziela […] Około godz.8-mej wyznaczeni bojówkarze chodzili po wsi i wzywali mężczyzn od lat osiemnastu do sześćdziesięciu, by udali się na plac przed szkołą; sprawdzali każdy dom i zabudowania, by nikt się nie ukrył. Kiedy wszyscy mężczyźni znaleźli się na boisku szkolnym, zostali otoczeni przez uzbrojonych Ukraińców.  […]  Co pewien czas uzbrojeni Ukraińcy odprowadzali grupę sześciu mężczyzn w nieznane nam miejsce. Teraz już wiemy, że była to dwuklepiskowa stodoła gospodarza Strażyca; że tam inna grupa Ukraińców wykopała przy stodole dwa rowy o głębokości 2 m i szerokości 2,5 m i długości 8 m. Do tej stodoły wprowadzano przyprowadzonych mężczyzn, tam ich mordowano bez użycia broni palnej, a zwłoki wrzucano do tych rowów.[…]  pozostały kobiety, dzieci i osoby w starszym wieku. Teraz już, bez żadnych skrupułów, brutalnie wtłoczono nas wszystkich do budynku szkolnego, skąd kilkunastoosobowe grupy pędzono pod eskortą w nieznane nam wówczas miejsce. Mimo, że dochodziły do nas stamtąd żadne odgłosy mieliśmy już świadomość, że Ukraińcy chcą nas wszystkich wymordować. Wiedzieliśmy, że zostaniemy zamordowani i że to za chwilę nastąpi.[…] Do izb lekcyjnych, w których byliśmy zgromadzeni, zaczęto wrzucać granaty i strzelać z pistoletów maszynowych. Już pierwsze strzały i wybuchy granatów zabiły część osób – innych poraniły. Znaleźliśmy się jak gdyby w kręgu piekielnych czeluści: jęk rannych, płacz dzieci, rozdzierający krzyk matek, huk strzałów, wreszcie dym. Zbrodniarze spod znaku tryzuba podpalili budynek szkolny. […]  Nie pamiętam, jak znalazłem się w drugiej izbie lekcyjnej. Na podłodze strzępy ludzkich ciał i dużo, bardzo dużo krwi. [….]  Podniosłem głowę. Nikogo nie było w pobliżu. Tylko ja – żywy pośród zmarłych. Dźwignąłem się z trudem stanąłem na oparzonych stopach. Zdjąłem przesiąkniętą krwią koszulę, podarłem ją na onuce i zawinąłem nimi obolałe stopy. Ze zgrozą obejrzałem leżące tam zmasakrowane trupy. [13]

Mordu w Woli Ostrowieckiej  dokonał kureń dowodzony przez Iwana Kłymczaka „Łysego” dokonał masakry ludności polskiej zabijając 628 Polaków i 7 Żydów, w tym 220 dzieci do lat 14. W mordzie uczestniczyła również ludność ukraińska z sąsiednich wsi. W dzień później ci sami bandyci wymordowali  Polaków w sąsiednich Ostrówkach.

Stanisława Pachla „ My weszliśmy.. (do Gaju) od strony północnej. Po lewej stronie w środku wioski była szkoła, a za nią prostopadle do drogi strzelnica […]  cały wykop strzelnicy był zapełniony zwłokami pomordowanych Polaków na wysokości 1 m. […] Dookoła leżały porzucone narzędzia zbrodni siekiery, widły, motyki, piły, drągi i inne – wszystkie we krwi. ” [s1149]

Bolesław Czelebąk z Gaju, uratował się ukryty w schronie, ale był świadkiem jak jego żonę, będącą w stanie odmiennym, upowcy przepiłowali piłą do drewna.[s 395]

Józefa Kosior z d. Kociołek z niemowlęciem schowała się do schronu razem z dwoma innymi rodzinami, z obawy, aby płacz dziecka nie zdradził kryjówki, ukrywający się udusili niemowlę. Mimo ocalenia J. Kosior umarła z rozpaczy. [393]    [ 14]

Zbrodnia w Gaju w powiecie kowelskim dokonana została 30 sierpnia 1943 r. na ludności polskiej przez sotnię UPA dowodzoną przez „Wołka”. [ Wilka] Upowcy spędzili Polaków do budynku szkoły. Mordu, pod groźbą śmierci, dokonali pochodzący ze wsi Janówka chłopi ukraińscy. Ofiary mordowano za pomocą gospodarskich narzędzi. W masakrze zginęło około 600 Polaków.

Stefania Sawicka z d.  Macegoniuk ze wsi Kąty: Niedziela 30 sierpnia w nocy straszny stukot w okno -„Oczyniaj skarej!”. Tato był na strychu, a mama otworzyła. Weszło ich może z dziesięciu – „Swyty lampu!”. Mama ze strachu nie mogła zapałek znaleźć. Krzyczy „Skarej! Wychody!”. Wygnali nas do sieni i pytają się – „A gdie twyj czołowik?”. A mama zauważyła siekierę. Siostra Kasia, która miała 16 lat zaczęła prosić – „Dzieduniu nie bijcie nas, co my komu zrobili, nie bijcie!”. Ja to usłyszałam i mnie w uszach zadzwoniło, i upadłam bez pamięci. Mama obuchem w czoło dostała. Czaszka pękła, ale do mózgu nie doszło. A siostrę ostrzem na pół czaszka była rozrąbana. Ale pierwsza tura nie paliła tylko zabijała. Nie wiem jaki to cud, że nas nie zaciągnęli do studni. Bo wszystkie studnie były zarzucone trupami. Zanim druga tura przyszła palić to mama się obudziła i podniosła Kasię, a ona nieżywa. Podnosi mnie, a ja się ruszam. Ale nic nie pamiętam. Krwi zeszła okropna kałuża. Wzięła mnie na plecy i wszystkimi siłami po drabinie zatargała mnie na strych, a tato w kąteczku siedział i usłyszał, że ktoś się wskrobał na strych, i myślał, że jego szukają. A mnie zerwały wymioty, a uchem krew poszła. Czaszka wgięta i nic nie pamiętam. Jak tato usłyszał, że ze mnie rwą wymioty, a nie wiedział kto, krzyknął – ” Kto jest na strychu, to niech ucieka, bo się pali dom.” Jak człowiek ze strachu to tylko broni siebie. Nie popatrzył kto jest żeby pomóc i uciekł, a mama znów mnie na plecy, i nie było już drabiny. Upadliśmy ze strychu na dół. Już się palił dom. Mama wywlokła mnie w kartofle na ogród i miała wynieść Kasię, ale już cały dom był w płomieniach. Kasia spalona. Tato wyskoczył w buraki i leżał i widział, jak sąsiada ciągnęli do studni, a wszystkie studnie były pełne trupów. Mama ze mną na plecach coraz dalej w pole. Było ładne proso. Już tak spadła z sił, że nie dała rady mnie nieść. I leżąc w tym prosie słyszy mama głośny gwar – „Jak znajdesz to dobyjaj!”. A ja nic nie pamiętam, nieprzytomna byłam i wcisnęła głowę w ziemię żeby nie widzieć jak będą dobijać. Tyle krwi zeszło i widocznie ze zmęczenia usnęła……[15]]

W nocy 30 sierpnia miejscowość Kąty została otoczona przez oddziały UPA i ludność ukraińską, przybyłą z pobliskich wsi. Zaskoczonych Polaków mordowano za pomocą siekier, wideł i drągów, do uciekających strzelano. Zamordowano 209 lub 210 Polaków i 3 Ukraińców.

Jadwiga Kozioł z d. Mroziuk : „Polacy mieszkający w Fiodorpolu naiwnie sądzili, że niebezpieczeństwo może grozić tylko mężczyznom, dlatego, gdy zastukałam do okna domu stryja Władysława Mroziuka, stryjenka była w domu, tylko stryj spał poza domem, schowany pod kopicą. Edward Bernacki poszedł do Fiodora Krawczuka, Ukraińca żonatego z Polką. Stryj Władysław natychmiast zaczął powiadamiać polskich sąsiadów, że w Mogilnie mordują Polaków i trzeba uciekać. Kto uwierzył i uciekł – przeżył, kto zwlekał z ucieczką – zginął tej nocy, gdyż niebawem wtargnęli tam mordercy z UPA. Zanim to nastąpiło Fiodor Krawczuk, który nie był w stanie uwierzyć w naszą opowieść, zwłaszcza że tylko słyszeliśmy odgłosy mordowania, wyruszył pieszo do wsi Mogilno. Gorzką prawdę o bestialstwie swoich rodaków z UPA poznał gdy podszedł do zabudowań Siateckiego. Gospodarz leżał na podwórzu koło psiej budy – miał odpiłowane lub odrąbane ręce i nogi, obok wielka kałuża krwi. Już nie krzyczał, ale żył jeszcze, świadczyły o tym konwulsyjne drgania kadłuba. W dniu śmierci miał 42 lata. Jego żona Hanna – lat 36, córki – Kazimiera – lat 10, Leokadia – lat 7, Regina – lat 3, leżały nieco dalej w kurzu i krwi. Ich szczątkom Fiodor Krawczuk nie przyjrzał się tak dokładnie, lecz zostały potraktowane podobnie jak Siatecki. W tym momencie został zauważony przez straże banderowców. Krzyczeli za nim, widocznie rozpoznając: „Chwedor, chody siuda !” Nie reagując na wołanie odwrócił się i poszedł z powrotem do Fiodorpola. W swoim domu zastał bandę upowców rabujących jego dobytek. Zaprotestował, prosił, żeby zostawiono go w spokoju, bo jest Ukraińcem. Bandyci słysząc te argumenty rzucili zrabowane już rzeczy i odeszli do innych domów – polskich. W całym Fiodorpolu kończono rzeź i rabunek. Odgłosy mordowania słyszeliśmy ukryci w krzakach w pobliżu wioski. Były to krzyki, piski, płacz – zbiorowy jęk bólu. To ginęli męczeńską śmiercią polscy mieszkańcy Fiodorpola. Rabunek trwał jeszcze w dzień. Ci ocaleni cały dzień 30 sierpnia spędzili do zmroku w ukryciu. [16]

Zdzisław KoguciukZbrodniczy atak na Jankowce rozpoczął się przed świtem w poniedziałek, 30 sierpnia 1943 roku. Z lasu od strony północnej wkroczyło do wsi około 200 Ukraińców po części uzbrojonych w broń palną, a po części w narzędzia gospodarskie, jak siekiery i widły. Napastnicy zaczęli systematycznie plądrować i palić gospodarstwa, zabijając każdego napotkanego mieszkańca. Zbudzeni ze snu ludzie rzucili się do panicznej ucieczki w kierunku linii kolejowej ochranianej przez Niemców oraz do pobliskich większych skupisk Polaków w Rymaczach oraz Jagodzinie. Ci, którzy mieszkali w dalszej części wsi, próbowali zaprzęgać jeszcze konie do wozów i uwalniać zwierzęta z obór i kurników, inni uciekali tak, jak stali. Zaskoczeni mieszkańcy północnej części wsi nie mieli szans na ucieczkę.                 – Tam właśnie mieszkała moja ciocia Karolina Solipiwko z mężem i piątką dzieci – mówi poruszony Zdzisław Koguciuk. Opowiada, jak czwórka dzieci schroniła się do piwnicy na kartofle. Najstarszy syn przykrył rodzeństwo swoim ciałem, i patrząc przez okienko, był świadkiem zabójstwa rodziców i 8-miesięcznego brata, którzy dostali się w ręce Ukraińców.- Jak zginęli, nie wiadomo, bo ich ciała nie zostały odnalezione, prawdopodobnie uległy spaleniu. Musiała to być potworna zbrodnia, gdyż młody człowiek, który to widział, dostał potem pomieszania zmysłów i spędził resztę życia w szpitalu psychiatrycznym – opowiada rodzinną historię pan Koguciuk. – [….] Ponieważ w czasie napadu wieś nie została okrążona przez upowców, większość mieszkańców zdołała się jednak uratować. Czas na ucieczkę dała im również obrona zorganizowana w centrum wsi przez dyrektora szkoły i kilku mężczyzn. Seria z automatu na pewien czas ostudziła u bandytów chęć ataku. Tymczasem w zajętej przez Ukraińców części wsi działy się prawdziwie dantejskie sceny. Wspomina je Katarzyna Dyczko z domu Grabowska, uciekająca z 3-letnim bratankiem na ręku.  „Wybiegając ze stodoły, widzieliśmy już palącą się wieś i słyszeliśmy straszny, przerażający krzyk ‘ratunku’” – relacjonowała. „W czasie ucieczki koło nas świstały kule, lecz my ze strachu nie odwracaliśmy głów, dopiero zatrzymaliśmy się na stacji w Jagodzinie”. Jak się okazało, krzyczała sąsiadka Katarzyny Dyczko – Teresa Petruk, którą Ukraińcy zamordowali w okrutny sposób, odrąbawszy jej wcześniej siekierą ręce. Niektóre relacje znajdujące się w zbiorach Zdzisława Koguciuka posiadają dziś unikatową wartość, gdyż złożyli je ludzie, którzy już nie żyją.. [17]

Tego samego dnia upowcy w Jankowcach w powiecie lubomelskim, zamordowali     ok 50 osób, głównie kobiet i dzieci. Wieś puszczono z dymem.

Aleksander Pradun wieś Ostrówki: W poniedziałek 30 sierpnia 1943 r. o świcie zaczęła się strzelanina od strony leśnych ostępów. Ludzie w panice biegli w stronę Jagodzina, bliżej ku stacji kolejowej. Strzelający długimi seriami z broni maszynowej wzięli w krzyżowy ogień uciekających równina ludzi. Chciano ich zatrzymać. O ucieczce nie było mowy. W tym samym czasie za wsią ukazali się na koniach jeźdźcy, którzy grzecznie zawracali uciekających. Uciekałem razem z mamą. Znaleźliśmy się w bruzdach ziemniaczanych około 400 metrów od budynków. Leżąc mówiliśmy, że gdy przestaną strzelać, to będziemy uciekać do Jagodzina. O tej porze żadnych zbóż nie było. Leżąc w tych bruzdach byliśmy widoczni dla bulbowców na koniach. Podjeżdżali i spędzali ludzi na zebranie do wsi. […] …… „bulbowcy” podchodzili i grzecznie zapraszali na zebranie do szkoły. Potem odchodzili, jakby nic nie miało się stać. Wróciliśmy z mamą na nasze podwórko. [….]  Było to około godziny 9 i teraz już bardziej wyraźnie widać było, że stawali się natrętni. Jeśli dopadli kilkoro ludzi, to już nie pozostawiali, a zaczęli odprowadzać do szkoły, co zwróciło uwagę pozostałych, którzy zza opłotków patrzyli gdzieś z ukrycia. Wówczas zaczęli się chować, gdzie kto mógł. […]Wokół szkoły zaczął się zaciskać pierścień z banderowców. Zaczęli siłą zapędzać mężczyzn i młodzieńców do szkoły, a kobiety, dzieci, staruszkowie pozostali na placu szkolnym. W tym momencie wyszła ze szkoły Pani Bladowa, mieszkająca w szkole, ze swym synkiem Czarkiem. Stanęła przed ludźmi i powiedziała te słowa: „ Ludzie, już wiemy, po co nas zwołali, więc klękajmy i módlmy się. […] Po drugiej stronie ulicy, za szkołą stała grupa chłopów, też bulbowców. Byli uzbrojeni w siekiery, pijani, śmiali się głośno. Musieli to być główni oprawcy. Starsi mówili, że to oni będą nas bić………zapędzono nas do kościoła, zamknięto za nami drzwi i nagle rozległy się wokół kościoła wybuchy jakby z granatu. […]  Naraz otworzyły się frontowe drzwi, ukazało się w nich paru bulbowców z wymierzoną w nas bronią i zapowiedzieli, że mamy wychodzić z kościoła i „ ne próbujte wtykaty”, bo jesteście obstawieni. Każdy kto zechce uciekać, zostanie rozstrzelany. Zaczęliśmy wychodzić i zobaczyliśmy, że ulica z kościoła do szkoły jest obstawiona jak poprzednio. Bulbowcy stali jeden przy drugim z bronią w ręku do strzału. Byli bardzo podenerwowani. Niektórzy pytali między sobą, gdzie oni nas popędzą i dlaczego tak pospiesznie. […] Droga była obstawiona bulbowcami. Stali co kilkanaście metrów, jeden obok drugiego. Krzykiem i biciem popędzali nas do szybszego marszu. Gdy byliśmy na grobli, usłyszeliśmy strzelaninę od strony Borowy. […]  Ludzie zaczęli mówić, że to chyba Niemcy. Ludzie się nie kryli, natomiast bulbowcy szli chyłkiem, niektórzy przypadli do ziemi i groźnie nawoływali do szybkiego marszu. Ludzie zobaczyli, że oni się boją tych strzałów więc mówią między sobą, żeby uciekać w stronę wsi. […]ak się później okazało byli to Niemcy. Jechali niby na odsiecz zagrożonym przez bulbowców mieszkańcom wsi: Ostrówki, Wola Ostrowiecka i Jankowce, bo Kąty były już wymordowane. Zamiast jechać z Lubomia do Ostrówek (12 km), pojechali okrężną drogą, na Jagodzin, Wilczy Przewóz. Równo, Borowę, Ostrówki. Była to musztarda po obiedzie. Zobaczyli, że jeszcze są bulbowcy i nas pędzą, więc zaczęli strzelać. […] ….weszliśmy na niedużą polankę koło lasu, otoczoną z trzech stron olszyną. […] Po krótkiej chwili padła komenda, żeby ludzie zrzucili z siebie grubsza odzież. Krzyczeli, by wychodzić z gromady po dziesięć osób na środek polany.[…]  Odprowadzali na środek polany, kazali kłaść się w koło, twarzami do ziemi. Zaczęli strzelać ofiarom w tył głowy, a my żywi musieliśmy na te tragedię patrzeć. Patrzeć jak giną niewinni ludzie i ich najbliżsi: babcie, matki, siostry, bracia, córki, synowie, bo byli wszyscy ze sobą spokrewnieni. […] I tak grupę po grupie wyciągano i zabijano. Tworzył się duży krąg, gdyż kazano kłaść jeden obok drugiego w nogach pomordowanych. Widać było pośpiech, bo głośniej krzycząc szybko wyciągali ludzi na pobojowisko, nie żałując przy tym razów. […]  Nadeszła moja kolej. Oczekiwałem z napięciem, prawie martwy z przerażenia. Usłyszałem koło mnie strzał, szum w uszach i znów piasek posypał się po mojej głowie i rękach. Krótkie charczenie ale to już z prawej strony. Z biciem serca oczekiwałem na następny strzał, strzał we mnie, ale i ten usłyszałem nieco dalej i jeszcze jeden o kilka ciał dalej. [18]

W Ostrówkach zostało zamordowanych w sposób niezwykle okrutny 475 osób, w tym 145 mężczyzn, 125 kobiet i 204 dzieci. „Łysy” napisał w sprawozdaniu do kierownictwa OUN: „…. przeprowadziłem akcje we wsiach Wola Ostrowiecka i Ostrówki głowniańskiego rejonu. Zlikwidowałem wszystkich Polaków od małego do starego. Wszystkie budynki spaliłem, mienie i chudobę zabrałem dla potrzeb kurenia”

Bolesław Dolecki ze wsi Swojczów w pow. Włodzimierz Woł. : 31 sierpnia 1943 r. o godzinie 3.00 rano zaczęli Ukraińcy ogólne morderstwo po wszystkich wsiach i koloniach. Tak było zorganizowane, że każda wieś ukraińska ma swoich Polaków w tejże wsi, albo przyległej do tej wsi, kolonii wymordować. […] Godzina mniej więcej 10.00, przychodzi obława na cmentarz. Czterech z karabinami i siedmiu ze szpadlami. Karabiny w ręku na pogotowiu, przychodzą bliżej mego świerku. Poznaję – znajomi chłopi ze Swojczowa: Torczyło Tymofiej, Wołodka Dubieńczuk i inni. Siedząc na świerku widziałem, jak tu przychodziły znajome mi osoby i poukrywały się w zaroślach cmentarza. Padają dwa strzały: zabili kobietę, Dobrowolską Hannę z synem ze wsi Swojczowa. Przeszukują krzaki, drugi raz przeszli pod moim świerkiem, na którym siedziałem. Nareszcie słyszę krzyczą: „Wyłaź! Wyłaź!!”. Znaleźli kobietę z córką, Marię Karandową. Kobieta prosi: „Panie Torczyło niech pan nas nie bije!”. Słyszę odpowiedź: „Teper ne ma Torczyło. Wyłaź!”. Słyszę jęk kobiety, pada dwa strzały, cisza. Zostali pobici. Szukają dalej, przegartują krzaki. Znowu dwa strzały. Zabili 14 – letnią Potocką, córkę Jana i 15 – letnią Marię Sobiepan, córkę Stanisława. Szukają dalej. Zajrzeli do kapliczki cmentarnej, do grobowca. Nie ma nikogo. Jedni odchodzą, kilku zostaje. Odchodzący Torczyło rozkazuje: „Zakopujte hłuboko, szczob ne smerdiło”. Ci pozostali wykopali w dwóch miejscach doły, zakopali pomordowanych i poszli. Siedzę na świerku i czekam niecierpliwie do nocy. Już słoneczko nad zachodem, obławy, poszukiwania, grabieże nie ustają. Słyszę krzyki, gonitwa: „Trzymaj! Trzymaj! Stój! Stój!”. Widzę uciekającego mego sąsiada Jana Rak, wystrzelili za nim dwa razy, nie trafili, ucieka, chłop wyprzęga z wozu konia, goni konno. Ucieka Rak wprost na mnie do cmentarza. Myślę sobie: „Masz licho naprowadził mi znowu grandę!”. Uciekający Jan Rak ucieka poza cmentarzem, zginął mi z oczu poza drzewami cmentarza. Chłopi szukają, nie znaleźli, ściemnia się, chłopi poszli. Zrobiła się noc. Zlazłem ze świerka, polami dostałem się do krzaków wyrąbanego lasu. W krzakach błądziłem całą noc, rano łąkami, łozami przedzierałem się. Spotkałem się z takimi, jak ja uciekinierami: ojciec z dwojgiem dzieci, Kosiorek z Kolonii Elizawietpola, żona i starsza córka zostały zabite, on z dwojgiem dzieci ukrył się w prosie i ocaleli. Opowiadał mi on, że jego sąsiada, Aleksandra Źurawskiego córeczka mocno pokaleczona, którą prowadził, nie mogła iść, więc musiał zostawić ją pod kopką. A jej rodzice zostali pomordowani. I opowiadał mi ten Kosiorek, że przechodził przez kolonię Teresin, przez podwórko, widział zamordowanego gospodarza Mikołaja Bojko, leżącego na podwórku, któremu oczy ptaki powydłubywały. Po drodze spotkaliśmy się jeszcze z dwoma uciekinierami. Każdy opowiada swoje i tak razem przyszliśmy do wsi Chobułtowo, gdzie stała nasza polska placówka policji, złożona z poprzednich uciekinierów polskich. Dużo znajomych chłopców, rozmawiamy o tych morderstwach ludności polskiej przez Ukraińców, policjanci westchnęli, mówią: „Wiedzieliśmy o tym, że Was mordują Ukraińcy, bo jeszcze wczoraj nam dali znać.”. Pytam: „Czemuście nie przyszli nam z pomocą?”. Odpowiadają: „Cóż kiedy nie ma rozkazu.” Nadmieniam, że takie placówki polskiej policji zorganizowane z uciekinierów polskich składały się z 50, 70 i 100 ludzi, zależy na jakim posterunku mniej zagrożonym, albo więcej, posiadały karabiny ręczne i maszynowe i jedną tankietkę. Tu już nam niebezpieczeństwo nie groziło, poszliśmy swobodnie do Włodzimierza. Do Włodzimierza nadciągali rozmaici uciekinierzy, jedna osoba z rodziny, dwie, albo trzy osoby, jak popadło, szły matki z dziećmi sierotami, ojca im zamordowano, niosące dziecko na ręku, starsze dzieci szły za matką w jednych sukieneczkach, boso, wymoczone po rosie i rudawinie po pas, zmarznięte, wygłodzone. Dużo takich rodzin, że wszyscy zostali zamordowani, jak nasz stryjeczny brat, Józef Dolecki: wszyscy zostali zamordowani: on, żona i dwoje dzieci, teść i teściowa. Tak uciekinierzy nadciągali przez miesiąc czasu, kryjąc się po lasach, żywiąc się pieczonymi kartoflami, obrośnięci, wychudzeni. Tośka (Antonina Buczek) przyszła o dzień później ode mnie z dwojgiem dzieci, 3-letnią Marysią i 5-letnią Lusią. Jedną niosła na ręku, drugą za rączkę prowadziła w jednych sukieneczkach. Nocowali w krzakach dwie noce, za okrycie mieli jedną kapę z łóżka, a za żywność parę pierogów, tylko tyle zdążyła wziąć, bo w sąsiednich domach, już mordowali. Tak szła z tymi dziećmi przez krzaki, łąki, oczerety, obmaczały się w wodzie i błocie. Na posterunku w Chobułtowie dano jej i dzieciom jeść i furę do Włodzimierza. [….] A bandyci, ci co mordowali Polaków po wsiach, sankowali się po Włodzimierzu. Sam osobiście spotkałem najgorszego mordercę Stolaruka Stepana z Wólki Swojczowskiej, który jeździł z dwoma swoimi kolegami po Włodzimierzu, jeszcze mi się ukłonił. Pisał w liście do brata Bolesław Dolecki ze Swojczowa. [ 19]

Polacy gromadzili się w większych skupiskach z nadzieją na łatwiejszą samoobronę. Powstały bazy polskiej samoobrony we wsi Przebraże (pow. Łuck) w  Zasmykach (pow. Kowel), Pańskiej Dolinie (pow. Dubno) i w Hucie Stepańskiej [ pow.Kostopol] . 30 sierpnia 1943 roku około sześć tysięcy ukraińskich „bojowników” z Ukraińskiej Armii Powstańczej podjęło kolejny, w ich przekonaniu ostateczny atak na Przebraże – wieś zamieszkałą przez Polaków. Do głównej bitwy o Przebraże doszło 31 sierpnia 1943 r. O świcie kilka tysięcy banderowców okrążyło wieś i przez wiele godzin gwałtownie ostrzeliwało ją ze wszystkich stron. Na pomoc obrońcom przybyło kilka oddziałów samoobrony z sąsiednich miejscowości oraz oddział sowieckich partyzantów. Po niespodziewanym ataku z zewnątrz Ukraińcy wycofali się w popłochu. Przypuszczono również  atak na Hutę Stepańską, podczas heroicznej obrony zginęło ok. 600 Polaków. Na dzień 1 września zaplanowana została również rozprawa z Ośrodkiem Samoobrony Polskiej w Zasmykach. Nikłe, bo nie tak dawno zorganizowane siły polskie, nie gwarantowały skutecznej obrony, dlatego Polacy zdecydowali na atak wyprzedzający. 31 sierpnia por. „Jastrząb” rozgromił siły UPA zgromadzone pod Gruszówką  w pow. Kowel. Jak szacuje cześć historyków, OUN-UPA  łącznie w sierpniu 1943 r. dokonała napadów na 301 miejscowości , w wyniku których zamordowano co najmniej 8280 Polaków. Systematycznie dokonywane ludobójstwo doprowadziło do eliminacji Polaków z terenów wiejskich Wołynia. Do miast docierali ranni i nieraz półnadzy ludzie, którzy wyrwali się spod siekier i noży, przerażeni i zrozpaczeni uchodźcy z resztkami dobytku na furmance lub bez niczego, których w większości Niemcy zagarniali i wywozili na roboty do Rzeszy. Ci, którzy zatrzymali się w miastach, cierpieli głód i poniewierkę. Wielu na własną rękę przedostawało się do Małopolski Wschodniej i na Lubelszczyznę, licząc na bezpieczeństwo, którego tam także wkrótce próżno było szukać i gdzie dalej ginęli z rąk takich samych oprawców.

P/w fragmenty relacji świadków cytowane za:

1] http://www.gk24.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20130702/HISTORIA04/130709937

2] http://www.pamiec-nadzieja.org.pl/pin1/articles.php?article_id=28

3] http://www.martyrologiawsipolskich.pl/mwp/wirtualne-mauzoleum/modul-iv-kresy-ii-rp/kresy-wschodnie/relacje/2513,quotUslyszelismy-krzyk-mamyquot-Poczatek-zaglady-kolonii-Stanislawow-gm-Olesk-po.html

4]  http://kresowiacy.com/2014/08/zbrodnia-wolynska-w-raporcie-gen-tadeusza-komorowskiego-do-rzadu-w-londynie-z-19-sierpnia-1943-r/

5] http://vod.gazetapolska.pl/4643-mamusia-nie-mogla-uciekac

6] http://dziennik.artystyczny-margines.pl/zbrodnie-upa-wspomnienia-reginy-schab-kaliniak/

7]  http://wolyn.org/index.php/wolyn-wola-o-prawde/268-ziemia-wodzimierska-w-dobie-wielkiej-proby-w-latach-1939-1944.html

8]  http://roberthorbaczewski.pl/aktualnosc74,5,,rok-1943_przezylam-rzez-wolynska-.html

9] http://ludobojstwo.blogspot.com/2013/05/wspomnienia-jadwigi-kozio-z-d.html?zx=24179327eff95a07

10] Fragment relacji z art. : Rzeź w komisariacie „Ukraina” Autor :Rafał Różak 04 sierpnia 2011-Głos  Wągrowiecki

11]  http://wolyn.freehost.pl/wspomnienia/mogilno-szewczuk_ludwika.html

12]  „Jeden dzień mojej wojny”  Fragment wspomnień  „Dzieci Kresów III” Lucyny Kulińskiej

13]  http://wolyn.freehost.pl/wspomnienia/wola-ostrowiecka_relacje-swiadkow.html

14] W. Siemaszko, E. Siemaszko, „Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939-1945”.

15]  http://www.nawolyniu.pl/wspomnienia/katy1943.htm

16]  http://ludobojstwo.blogspot.com/2013/05/wspomnienia-jadwigi-kozio-z-d.html?zx=24179327eff95a07

17]  http://www.bibula.com/?p=17738

18] http://wolyn.freehost.pl/wspomnienia/wola-ostrowiecka_relacje-swiadkow.html

19]  http://wolyn.org/index.php/wolyn-wola-o-prawde/572-wspomnienia-zdzisawa-doleckiego-ze-wsi-swojczow-w-powiecie-wodzimierz-woyski.html

Za: Wolyn.org (01 sierpień 2015) | http://wolyn.org/index.php/publikacje/875-krwawe-dorzynki-sierpie-1943-r-na-woyniu.html

Skip to content