Aktualizacja strony została wstrzymana

Udało nam się przeżyć piekło – wywiad z prezesem Stowarzyszenia Upamiętnienia Polaków Pomordowanych na Wołyniu

Z Janiną Kalinowską, prezesem Stowarzyszenia Upamiętnienia Polaków Pomordowanych na Wołyniu, oraz z Teresą Radziszewską, sekretarzem stowarzyszenia, rozmawia Adam Kruczek

Niczego nie wiem na pewno

Czy pamięta Pani wydarzenia sprzed 65 lat na Wołyniu?

Janina Kalinowska: – Nie jestem w stanie odtworzyć sobie z pamięci tego, co się stało. Byłam za mała. Pamiętam tylko huk, jakąś łunę i że bardzo bałam się otworzyć oczy. Wstałam, jak już zaczęło mnie piec palące się ubranie. Stało tam jakieś naczynie z wodą, to je ugasiłam.

Wierzę, że „żołnierz strzela, a Pan Bóg kule nosi”. Z tego, co ustaliłam, gdy Ukraińcy zamordowali moją rodzinę, jako małe dziecko byłam z rodzicami. I mnie też mieli zabić. Można powiedzieć, że moja rodzina miała to szczęście, iż została zastrzelona, a nie zatłuczona jakimiś tępymi narzędziami, co przecież często się wtedy na Wołyniu zdarzało. Nie wiem, czy przewróciłam się z tego huku, czy może mama, padając, pociągnęła mnie ze sobą na ziemię. W każdym razie nie zginęłam. Gdy się ocknęłam, zobaczyłam olbrzymią łunę. Poszłam do pobliskiego domu. Niedawno dowiedziałam się, że mieszkało tam małżeństwo ukraińsko-polskie. Dom ten stoi do dziś. Wnuczka ludzi, którzy tam żyli w 1943 r., opowiedziała mi to, co usłyszała od swojej mamy. Wynika z tego, że byłam u nich do czasu, aż przyszedł jakiś pan, który zabrał mnie do Włodzimierza Wołyńskiego. Zostawił mnie u ludzi o nazwisku Karchut. Rodzina ta została później wywieziona na roboty do Niemiec i zabrała mnie ze sobą.

Czy po latach dotarła Pani do kogoś, kto znał Pani rodzinę, mógł powiedzieć coś o rodzicach, rodzeństwie?

– Strzępki informacji uzyskałam od pani Honoraty Grzegórzko z domu Górak, pochodzącej z miejscowości Źurawiec. Według niej, tam mieszkała moja babcia, mama mojego taty, bo podobnie jak ja miała na nazwisko Sokół. Młoda Ukrainka, wnuczka naszych sąsiadów, mówiła, że w naszym domu było dwoje dzieci. Gdy wyrabiali mi metrykę urodzenia, pan Karhut w zamojskim sądzie grodzkim zeznał, iż urodziłam się albo w Uściługu, albo w Fundumie, a moja mama nazywała się z domu albo Zawistowska, albo Rozwadowska.

Czyli przynajmniej zna Pani swoje nazwisko.

– Tak, myślę, że brzmi ono Sokół. Mam dokument pisany jeszcze w Niemczech, chyba do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, gdzie figuruję jako Janina Sokół. Rubryka „data urodzenia” pozostała niewypełniona. Do dziś nie wiem, ile mam lat. Metrykę wyrobiono mi już po powrocie z Niemiec.

Jak Pani traktuje dane personalne swoje i swojej rodziny? Na ile są one zgodne ze stanem faktycznym?

– Tak żebym miała przysięgać – to nie wiem. Ale w sprawach urzędowych trzeba się czegoś trzymać. Metrykę musiałam mieć i posługuję się tym, co zostało tam wpisane.

Czyli?

– Źe mama jest z domu Zawistowska, a ja urodziłam się w Fundumie. W dowodzie wpisano mi, że mama miała na imię Aniela, ale pani Honorata twierdzi, iż nazywała się Amelia. Niby niewielka różnica, ale… Ojciec miał na imię Jan i tu przynajmniej nie ma rozbieżności.

A brat?

– Edward.

Na tablicy obok Pani rodziców i brata umieszczone jest jeszcze imię Irena. Kim ona była?

– Umieściłam ją, bo pewna osoba powiedziała mi, że miałam jeszcze siostrę. Z całej mojej rodziny o niej wiem najmniej. Nawet nie wiem, czy naprawdę istniała. Jedni mówią, że tak, inni, że nie. Na wszelki wypadek umieściłam ją tu obok rodziców i brata i modlę się także za nią.

Kim byli Pani rodzice?

– Dotarłam do protokołu sądowego z przesłuchania pana Karchuta, złożonego przy wyrabianiu mi metryki urodzenia. Tam doczytałam się, że rodzice mieli 4 hektary ziemi, w tym pół hektara sadu. Otrzymałam też wiadomość, że mój dziadek ze strony mamy był gajowym albo leśniczym. Mieszkał w leśniczówce gdzieś na Wołyniu. Jego to jeszcze Sowieci wywieźli na Sybir i tam pozostał na wieki. Poza tym nic więcej nie wiem na temat swojej rodziny. Zwróciłam się do pana Władysława i pani Ewy Siemaszko, aby podali mi kontakt do kogoś, kto ocalał z tamtych terenów. Nikomu chyba bardziej niż mnie nie zależy na poznaniu prawdy o swojej rodzinie i jej losach. Okazało się, że niestety nie mogą mi pomóc. Ten teren to jedna wielka biała plama. Pewną informacją może być to, iż w Fundumie mieszkali osadnicy wojskowi. W 1943 r. zginęło tam 160 Polaków.

To może Pani ojciec był byłym wojskowym, walczył o niepodległą Polskę?

– Może, ale ja nic o tym nie wiem. Kiedyś w sądzie zażądali ode mnie dokumentów na temat ojca, metryki urodzenia, świadectwa zgonu. Odpowiedziałam, że nie mam. Później sama ustalałam datę urodzenia, bo kiedy zginęli, to wiadomo – w 1943 roku. Na ile prawdziwe są podane przeze mnie lata życia ojca, trudno powiedzieć.

A w księgach parafialnych Pani nie szukała?

– Tam nic nie ma, wszystko zostało najprawdopodobniej poniszczone i spalone.

Kiedy nastąpił napad na Pani rodzinę?

– W 1943 roku.

A dokładnie…

– Tego nie wiem, nie udało mi się dotąd ustalić.

Czy odnalazła Pani miejsce, gdzie stał Wasz dom i przed 65 laty rozegrała się rodzinna tragedia?

– Jest kilka śladów. Mam znajomą we Włodzimierzu, panią Franciszkę. Prosiłam ją o pomoc, bo wśród Ukraińców ma większe możliwości niż ja, która w ogóle nie znam ukraińskiego. Pewna Ukrainka wskazała jej, gdzie stał nasz dom. Nic po nim nie zostało, żadnego śladu, gdyż spalili nawet drzewa. W tym miejscu postawiliśmy krzyż.
Później mieszkająca tam młoda Ukrainka, o której już wspomniałam, wskazała, że nasz dom stał trochę dalej, niż sądziliśmy. Potwierdził to pewien mężczyzna mieszkający nieopodal. Powiedział nam, iż wie to od swojego baćki, czyli ojca.

Pojechałyśmy więc z panią Franią do tej Ukrainki, która jako pierwsza wskazała jej miejsce domu. Tam usłyszałam coś, co mnie wyprowadziło z równowagi, bezczelne kłamstwo, że Niemcy dali karabiny Polakom i najpierw to Polacy strzelali do Ukraińców, a ci odpowiedzieli na ten atak. Powiedziała nam jeszcze, iż na kolonii w Fundumie w czasie napadu matka trzymała dziecko na ręku. To mogła być moja mama i ja. Zastanowiło mnie, skąd ona to wie. To była stara kobieta i możliwe, że sama brała udział w napadzie. Może rabowała dobytek? Nie pytałam jej o to.

Czyli nie odkryła Pani grobu rodziców. Sądzi Pani, że jest to jeszcze możliwe?

– Nie wiem, gdzie moi rodzice są zakopani, bo nie mieli nawet pogrzebu. Myślę, że ich zwłoki zostały spalone, a to, co pozostało, może ktoś pozbierał i zakopał. Może ten pan, który przyszedł po mnie i zabrał do Włodzimierza?

Jak potoczyły się Pani dalsze losy?

– Po wojnie znalazłam się w amerykańskiej strefie okupacyjnej. Zanim odesłano mnie do Polski, przez dwa lata byłam w obozie przejściowym. Byli tam państwo Karchutowie, ale opiekowała się mną jakaś kobieta w mundurze. Odkarmiła mnie, odprowadzała do szkoły. Źyliśmy w olbrzymich koszarach. W jednym bloku mieszkali Francuzi i Polacy, w innych inne narodowości. Byli tam też uczestnicy Powstania Warszawskiego, którzy uczyli w polskiej szkole. Szkoła znajdowała się poza obozem. Mijał czas, po inne dzieci zgłaszali się rodzice, a o mnie nie pytał nikt.

A jak po wojnie znalazła się Pani w Polsce?

– Podobno miałam jechać do domu dziecka w Ameryce, ale państwo Karchutowie powiedzieli, że znają moją rodzinę w Polsce i wracając do kraju, przekażą mnie rodzicom. No i przywieźli mnie do Polski pod koniec 1947 roku.

Ile Pani mogła mieć wtedy lat?

– Dokładnie nie powiem, ale tak liczę, że skoro tam dwa lata chodziłam do szkoły, to mogłam mieć 7, może 9 lat, w każdym razie nie więcej niż 10. Ci państwo przekazali mnie do swojej rodziny na wieś. Byłam tam około roku. Pamiętam, że musiałam paść krowy. W końcu ktoś się mną zainteresował i załatwił dom dziecka. Był to sierociniec prowadzony przez Polski Komitet Pomocy Społecznej w Zamościu.

Jak wyglądało życie sierot zaraz po wojnie?

– Dopiero w tym domu po latach tułaczki poczułam się naprawdę bezpieczna, mimo że w każdą niedzielę musieliśmy chodzić kwestować na życie, bo to nie był sierociniec państwowy, codziennie jadło się czarny chleb z marmoladą, a na obiad nic innego tylko dorsze. Było chłodno i czasami głodno, ale mimo biedy było mi tam bardzo dobrze. Potem przeniesiono mnie do Międzyrzeca Podlaskiego, do domu dziecka, który ulokowano w Pałacu Potockich. Wtedy po raz pierwszy w życiu zetknęłam się z bieżącą wodą, wanną, centralnym ogrzewaniem. Tam chodziłam do szkoły do ukończenia gimnazjum.

 

Uklękli, pomodlili się, a potem on ich zastrzelił

A Pani pamięta, co się wydarzyło w Pani rodzinnej miejscowości 65 lat temu?

Teresa Radziszewska: – Tak, miałam wtedy 8 lat i byłam najstarsza z czwórki rodzeństwa. W Kolonii Aleksandrówka zginęły 92 osoby. Mój stryj przeżył, bo schował się w żywopłocie. Wszystko widział i potem nam opowiadał. Banderowcy zgromadzili mieszkańców pod jedną chatą i zaczęli strzelać. Małe dzieci żywe wrzucali do studni. Starsze wpędzili do piwnicy po kartoflach i wrzucili granat. Jeden 17-letni chłopak zerwał się i zaczął uciekać. Strzelali, ale go nie trafili, zdołał dobiec do lasu. Stryj widział, jak jeden z napastników wyrwał matce malutkie dziecko i zabił je, uderzając główką o kant chałupy, a matkę przebił widłami.

A jak Pani uszła z życiem?

– Nasza rodzina nie posłuchała rozkazu i nie poszła na zbiórkę pod tę chałupę. Ostrzegł nas sąsiad Ukrainiec i ukrył u siebie. Nie uchroniło to moich najbliższych od śmierci, tyle że stało się to później. Miałam troje rodzeństwa: brata w wieku 5 lat, siostrę – 3 lata, i braciszka – 1,5 roku. Było jeszcze jedno dziecko, gdyż mama była w stanie błogosławionym.

Czy może Pani opowiedzieć, jak zginęli Pani najbliżsi?

– Po tym napadzie zostaliśmy jeszcze jakiś czas we wsi. Za dnia rodzice pracowali, a nocą ukrywali się w zbożu i w różnych zakamarkach. My, dzieci, siedziałyśmy ukryte u sąsiadów Ukraińców. To trwało do 4 września 1943 roku. Chyba byliśmy ostatnią polską rodziną we wsi. W końcu rodzice zdecydowali, że trzeba się ewakuować na zachodnią stronę Bugu. Chcieli dojść pod Zamość, skąd pochodził dziadek, który w 1922 r. sprzedał swoje gospodarstwo i wyjechał na Wołyń, gdzie kupił cztery razy tyle ziemi, ile miał. Rodzice z młodszym rodzeństwem poszli, a ja z babcią zostałyśmy u zaprzyjaźnionych Ukraińców – Prokopów. Pamiętam, że bardzo płakałam, gdy się żegnaliśmy. Chciałam, aby brat został, ale powiedział, iż boi się i chce być z tatusiem. Jeszcze tego samego dnia usłyszeliśmy w oddali jakieś strzały. Babcia powiedziała: „Oho, nasze dzieci giną”. Gospodarz Ukrainiec poszedł się czegoś dowiedzieć. Gdy wrócił, początkowo nie chciał mówić, ale gdy nalegałyśmy, w końcu wykrztusił: „Zabili, sukinsyny”.

Kiedy po raz pierwszy odwiedziła Pani rodzinne strony?

– Po 49 latach. Wcześniej wydawało mi się, że nie dam rady tam, na miejscu, przeżyć tego wszystkiego. Wtedy też od pewnej Ukrainki dowiedziałam się, w jaki sposób zginęli moi rodzice. Z jej relacji wynikało, iż ponieważ padał deszcz, rodzice wstąpili do ich domu, żeby się ogrzać i osuszyć. Była to duża wieś ukraińska Ośmigowicze, w której stacjonowało banderowskie zgrupowanie. Potem do ich mieszkania przyszedł Ukrainiec o przezwisku Manin Hnat, który znał moich rodziców. Był z bronią i kazał mojemu ojcu zaprząc konia. Wywiózł ich niedaleko na bagna. Kiedy wykopali dół, mama prosiła, żeby ich nie zabijał, a jeśli już, to ją najpierw, żeby nie widziała śmierci dzieci. Potem uklękli, modlili się, a on ich zastrzelił. Tak opowiadała ta Ukrainka. Pokazała mi też miejsce, gdzie leżały zwłoki mojej rodziny. Było charakterystyczne, bo ku zdziwieniu Ukraińców w tym miejscu wyrosła dzika róża, choć dookoła nigdzie nie było róż. Po wielu staraniach udało mi się przeprowadzić ekshumację. Po odsłonięciu ziemi okazało się, że rodzice leżeli równo obok siebie, a dzieci rzucone w ich nogach. Teraz spoczywają w rodzinnym grobowcu w Zamościu.

Jak się Pani wydostała z Wołynia?

– Musiałyśmy z babcią w końcu opuścić dom Prokopów, bo za przechowywanie Polaków groziła im śmierć. Uciekałyśmy na piechotę, podając się za Ukrainki. Udało się.

 

Czujemy się zobowiązane

Jesteśmy w miejscu szczególnym. Oto jedna z cel Rotundy Zamojskiej – miejsca kaźni ludności Zamojszczyzny – urządzona na wzór cmentarnej krypty, a jednocześnie kaplicy, miejsca pamięci, martyrologii ludności polskiej na Wołyniu. Każdy element wystroju tego wnętrza przypomina o polskim Wołyniu, mówi o ludobójstwie dokonanym tam przez nacjonalistów ukraińskich. Panie są kustoszami tego swoistego mauzoleum, a jednocześnie osobami starającymi się o upamiętnienie ofiar rzezi tam, na Wołyniu. Wielu ludzi, którzy przeżyli te koszmarne chwile, nie chce do nich wracać. Skąd taka determinacja Pań?

J.K.: – Udało nam się przeżyć to piekło i czujemy się zobowiązane, aby przechować i zachować pamięć o zamordowanych na Wołyniu po wszystkie czasy. Dla nas to jest miejsce prawie święte. Tu mamy nazwiska kilkunastu tysięcy osób zamordowanych na Wołyniu, wśród nich naszych najbliższych. Jest urna z umieszczoną w woreczkach ziemią z męczeńskich wołyńskich miejscowości. Pośrodku krypty stoi sarkofag z napisem: „Pamięci tragicznie zmarłych na Wołyniu”. Jest ołtarzyk, a na nim kopia obrazu Matki Boskiej Swojczowskiej. Podobna kopia, tylko cała metalowa, umieszczona jest na krzyżu w Swojczowie, gdzie nacjonaliści ukraińscy zamordowali 150 osób. Jest tu mapa Wołynia z naniesionymi miejscami ujawnionych dotąd mordów. W krypcie stoją krzyże brzozowe, takie same jak te pospiesznie stawiane na mogiłach. Na ścianie wisi gablota ze zdjęciami z ekshumacji w Ostrówkach z udziałem dr. Leona Popka. U góry kaplicy wypisane są wszystkie wołyńskie powiaty i ich herby. Pośrodku największy herb województwa wołyńskiego. Obok wypowiedź ks. bp. Adolfa Szelążka, ordynariusza łuckiego: „Nie ma takiej siły, która by mogła zniszczyć Naród”. To jest nasze motto. Inny napis głosi: „Umarli zobowiązują żywych”. I my się do tego poczuwamy.

W symbolice i wystroju tego miejsca widać wyraźnie jedną koncepcję ideową i estetyczną. Kto jest jej autorem?

T.R.: – Głównym założycielem i motorem działalności naszego stowarzyszenia był śp. Włodzimierz Sławosz Dębski, muzyk, nauczyciel, żołnierz Armii Krajowej. Krypta została zaprojektowana osobiście przez niego. Wiele elementów wyposażenia sam wykonał, wszystko osobiście dozorował.

Jak zrodził się pomysł tego upamiętnienia?

T.R.: – Znałam profesora Dębskiego od bardzo dawna, uczył mnie w szkole, jesteśmy też skoligaceni przez jego żonę. Sam z postrzelonymi nogami, jedną mu amputowano, ledwo uszedł z życiem z rzezi w Kisielinie. Jego rodzice – ojciec był lekarzem i nie chciał uciekać – zostali zamordowani przez nacjonalistów ukraińskich. Profesor jako pierwszy z nas odwiedził Wołyń i postanowił tam upamiętnić ofiary. Potem pojawił się pomysł, aby takie miejsce pamięci powstało w Polsce. Wiele osób mówiło, że jechać za granicę to kłopot, można tylko raz na jakiś czas, że warto by mieć takie miejsce tu, pod ręką. Myśleliśmy o Majdanku, ale w końcu stanęło na Zamojskiej Rotundzie. Znaleźliśmy pustą celę, więc zwróciliśmy się do władz miasta i uzyskaliśmy pozwolenie na urządzenie tej krypty.

To wtedy powstało Stowarzyszenie Polaków Pomordowanych na Wschodzie?

T.R.: – Trochę później. Gdy już było pozwolenie, pan Dębski powiedział do mnie: „Pani Tereso, a teraz trzeba założyć stowarzyszenie i napisać książkę. Trzeba zacząć zbierać wspomnienia”. I tak się stało. On dopingował nas do tej pracy. Zaangażowałam w nią koleżanki. Poświęcenie krypty nastąpiło 5 maja 1992 r. i niedługo potem powstało stowarzyszenie.

Nie było chyba kłopotu z pozyskaniem członków?

T.R.: – Nasze stowarzyszenie liczyło ponad 2 tys. członków, ale czas płynie, wielu z nas już poumierało. Widać to szczególnie wtedy, gdy wypisujemy zaproszenia. Co roku w drugą niedzielę czerwca organizujemy uroczystą Mszę św. za pomordowanych na Wołyniu. W ich intencji odprawiana jest też Msza św. w kościele garnizonowym w Zamościu w każdą drugą niedzielę miesiąca o godz. 12.00.

Czy od początku starań o upamiętnienie zbrodni na Wołyniu stowarzyszenie miało poparcie władz administracyjnych Zamościa?

J.K.: – Przychylny był nam pan prezydent Marcin Zamoyski. Ale początkowo urzędnikom z Wydziału Kultury Urzędu Miejskiego, nie wiedzieć czemu, nie spodobała się nazwa Wołyń. Wydali pozwolenie, ale napis musiał brzmieć: „pomordowanym na Kresach”.

Dlaczego?

J.K.: – Wysuwali jakieś absurdalne argumenty, że niby zwiedzającym nazwa Wołyń nic nie powie, że ludzie nie będą wiedzieli, gdzie to jest, a może pomyślą, że chodzi o upamiętnienie Ukraińców. Nie satysfakcjonowało to nas i gdy objęłam pod koniec lat 90. przewodniczenie naszemu związkowi, bez pytania władz o zgodę zerwaliśmy tamten napis i zamieściliśmy prawidłowy.

Dlaczego to takie ważne, aby w nazwie tego miejsca figurowało słowo „Wołyń”? Przecież to też Kresy.

J.K.: – Kresy to pojęcie bardzo szerokie i w pewnym sensie względne. Nazywajmy rzeczy po imieniu. To jest krypta dotycząca wyłącznie Wołynia i taka nazwa powinna tu być. Niestety, dziś na każdym kroku zaciemnia się prawdę. Weźmy najnowszą historię Polski. Jak można mówić, że II wojna światowa została wywołana po to, żeby wymordować Żydów? Jak można mylić bunt Żydów w getcie z Powstaniem Warszawskim? Co chwila mamy do czynienia z przekręcaniem faktów historycznych. Podobnie jest w przypadku mordów na Wołyniu. Zginęło tam z rąk nacjonalistów ukraińskich ok. 60-80 tys. Polaków. Dążymy do tego, aby Parlament Europejski – zgodnie z prawdą – uznał te mordy za zbrodnię ludobójstwa. Zwróciliśmy się o poparcie w tej sprawie do 48 polskich europarlamentarzystów. Czekamy na efekty ich działań.

Stowarzyszenie we współpracy z Radą Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa postawiło na Wołyniu 30 dziesięciometrowych krzyży upamiętniających ofiary mordów UPA. Czy było z tym dużo problemów?

T.R.: – Kłopoty narastały stopniowo. Gdy prezydentem Ukrainy był Leonid Kuczma, w gminach można było bez trudu załatwić pozwolenie na postawienie krzyża. Dzisiaj to jest już nie do pomyślenia. Mówią, że to Kijów decyduje. Niestety, tam się teraz odradza nacjonalizm nawiązujący do najgorszych upowskich tradycji. Dziwię się, że nasi politycy i rząd tego nie widzą. Praktycznie dzisiaj uzyskanie zezwolenia na postawienie krzyża czy pomnika upamiętniającego polskie ofiary UPA jest niemożliwe. Przekonał się o tym nasz znajomy, który chciał postawić krzyż nieopodal miejscowości Skurcze. Władze gminy nie chciały nawet z nim rozmawiać. W samych Skurczach, gdzie nacjonaliści ukraińscy na terenie całej parafii zamordowali 1630 osób, stoi pomnik postawiony w 2003 roku. To było ostatnie pozwolenie. Obecnie nie wolno już stawiać pomników. Nic dziwnego, skoro do urzędów gminnych powchodzili nacjonaliści. Oczywiście nie ci z lat 40., bo są już za starzy, ale rosną nowi, to się widzi.

Dziękuję za rozmowę.

Za: Nasz Dziennik, Piątek, 11 lipca 2008, Nr 161 (3178) |

Skip to content