Niemcy chcą doprowadzić do pełnego pojednania katolików z luteranami. Czy będzie to pojednanie oparte na prawdzie, czy też kolejna kapitulacja niemieckiego Kościoła? Gdy spojrzeć na kardynała Marxa i przewodniczącego protestantów ukrywających w Jerozolimie krzyż przed muzułmanami, można mieć poważne wątpliwości.
Kard. Reinhard Marx i Heinrich Bedford-Strohm, przewodniczący Rady Kościoła Ewangelickiego w Niemczech zdjęli krzyże podczas oficjalnej wizyty w Jerozolimie / youtube.com
Wspólnota wstydu
Pielgrzymka przewodniczącego episkopatu Niemiec kardynała Reinharda Marxa i przewodniczącego Ewangelickiego „Kościoła” Niemiec „biskupa” Heinricha Bedforda-Strohma do Ziemi Świętej przejdzie bez cienia wątpliwości do historii. Nie dlatego, by zapadły podczas niej jakieś ważne decyzje, ale dlatego, że obaj hierarchowie dwukrotnie – w symboliczny sposób – zaparli się Chrystusa. Zrobili to raz na prośbę muzułmanów, na Wzgórzu Świątynnym, ukrywając noszone przez siebie krzyże, jak tłumaczyli – z uprzejmości względem islamskich gospodarzy. Drugi raz obaj hierarchowie zdjęli symbol Męki Pańskiej odwiedzając Ścianę Płaczu, tym razem na prośbę żydów. Sprawa ta każe zadać pytanie nie tylko o wartość prowadzonego przez niemiecki Kościół „dialogu międzyreligijnego”, ale także o wysiłki ekumeniczne. Jak doszło w ogóle do tego, że przewodniczący katolickich biskupów Niemiec staje w Jerozolimie u boku przywódcy niemieckich heretyków?
Niemieccy przodownicy scalą Kościół na powrót
Ekumeniczna pielgrzymka do Jerozolimy, która odbyła się w drugiej połowie października tego roku, według słów samego kardynała Marxa, to wydarzenie „niemal rewolucyjne”. Zostało wpisane w obchody 500-lecia reformacji, które w Niemczech rozpoczęły się oficjalnie 31 października, a zakończą się dokładnie po roku. W obchodach tych, z perspektywy protestanckiej radosnych, bierze znaczny udział także Kościół katolicki. Katoliccy biskupi odcinają się w oficjalnych wypowiedziach od motywu „świętowania” reformacji, mówiąc raczej o okazji do wspólnego wyznania wiary w Chrystusa, a przy tym postąpienia dalej na drodze do pojednania. Oczekiwania są ogromne, bo mowa wprost o doprowadzeniu do „pełnej i widzialnej jedności” katolików i ewangelików. Jedność ta ma zostać osiągnięta właśnie za sprawą Niemców, o czym wprost mówił przewodniczący kard. Marx. W jednym z wygłoszonych niedawno przemówień stwierdził, że skoro reformacja wyszła z Niemiec, to właśnie Niemcy – zarówno katolicy jak i protestanci – muszą być „przodownikami” dialogu ekumenicznego. W oficjalnym oświadczeniu wydanym razem z przewodniczącym niemieckich ewangelików, „biskupem” Heinrichem Bedford-Strohmem, purpurat podkreślił, że w obchodach 500-lecia reformacji nie chodzi o osiągnięcie małych sukcesów, ale o wkład „na rzecz rzeczywistej i widzialnej jedności”. Jedność tę, jak stwierdził, powstrzymują w dużej mierze… „z dawna pielęgnowane przesądy”.
Chodzi między innymi o postać herezjarchy Marcina Lutra. Lutra bowiem, tłumaczy Marx, nie można stawiać w całkowicie złym świetle. „Jako katolicy możemy stwierdzić, że [Luter] chciał ukazać Boga łaskawego i miłosiernego, dodając ludziom swoich czasów odwagi do utwierdzenia w tym Bogu życia bez strachu” – napisał Marx. W jego ocenie fundamentalnym krokiem na drodze do jedności ma być opracowanie wspólnej katolicko-luterańskiej deklaracji o Eucharystii, analogicznej do deklaracji o usprawiedliwieniu z 1999 roku.
Gdzie znaleźć wspólny punkt, skoro protestanci nie wierzą w realną obecność Pana Jezusa w chlebie i winie, nie wiadomo; jest jednak faktem, że proponowane przez Marxa wysiłki podjęto – na początku listopada poinformował o tym oficjalnie przewodniczący Papieskiej Rady ds. Popierania Jedności Chrześcijan, szwajcarski kardynał Kurt Koch. W osiągnięcie pełnej jedności z luteranami wierzy też kardynał Walter Kasper, główny sprawca całego fatalnego zamieszania wokół rozwodników w nowych związkach. Jeszcze w tym roku Kasper przekonywał, że „droga do pełnej jedności jest otwarta, nawet jeżeli byłaby długa i pełna trudności”. Czy trudności te, analogicznie sprawie rozwodników, według niemieckich biskupów i teologów pokonane mają zostać nie nawróceniem grzeszników (w tym wypadku – heretyków), ale prostą rezygnacją z wymogów katolickiej wiary i przyzwoleniem na grzech?
Język przeżarty kapitulanctwem
Tego nie wiemy, jednak język, jakiego używają niemieccy hierarchowie mówiąc o dialogu z luteranami, każe mieć bardzo poważne podejrzenia. Wystarczy rozważyć, w jaki sposób katolicy w Niemczech mówią o zbliżeniu z luteranami. Doskonałym przykładem jest biskup Magdeburga Gerhard Feige, w niemieckim episkopacie kierujący komisją ds. ekumenizmu. Zostawmy już na boku fakt odbycia przezeń pielgrzymki do Ojca Świętego u boku luteranów pod hasłem „Z Lutrem do papieża”. Oto jednak, co bp Feige pisał w wydanym niedawno numerze protestanckiego czasopisma, poświęconym obchodom 500-lecia reformacji. „W 2017 roku świętujemy święto Chrystusa. Reformacja nie chciała założyć nowego Kościoła ani podzielić starego. Chciała odnowić Kościół Jezusa Chrystusa. Reformatorom chodziło o to, by ukazać na nowo przesłanie Jezusa i przywrócić je silniej do centrum wiary chrześcijańskiej. Jednakowoż nie można zaprzeczyć, że w ciągu reformacji załamała się jedność Kościoła na Zachodzie i nastąpiła historia rozdzielenia i oddalenia się, z dramatycznymi skutkami”.
Nie ma tu ani słowa o czyjejkolwiek winie. Ot, spór w łonie Kościoła, pewnie jedni i drudzy mają swoje za kołnierzem… Takim tonem niemieccy hierarchowie przemawiają do heretyków, którzy nie tylko nie uznają papieża, ale otwarcie fałszują przecież nauczanie Chrystusa, co, zostawiając już choćby sakramenty, przejawia się dziś także w takich sprawach, jak bardzo liberalne podejście do homoseksualizmu i ideologii gender. Mocniejszych głosów niż ten bp. Feige nie usłyszymy; wręcz przeciwnie, by zwrócić ponownie uwagę na cytowaną wyżej pochwalę Marcina Lutra w wydaniu Marxa (sam Feige swego czasu przyrównał Lutra do… świętego Franciszka).
Bolesny proces. Dla kogo?
Tylko kilka tych przykładów pokazuje, na jak cienkiej granicy balansują niemieccy biskupi, jeżeli granicy tej już zresztą dawno nie przekroczyli. Czego zatem mamy spodziewać się po zapowiadanej „pełnej i widzialnej jedności” wypracowanej przez Niemców? Czy możemy mieć pewność, że przy jej budowaniu nie ucierpi nie tylko tradycyjna tożsamość Kościoła katolickiego, ale także prawda? Wszystko wskazuje, że będzie wprost przeciwnie. Cały proces jawi się jako bezbolesny dla heretyków, za to głęboko raniący Kościół katolicki. W myśl liberalnych konceptów dostosowania się do współczesnego świata próbuje się iść coraz dalej, ustępując na kolejnych polach. Miejmy nadzieję, że w Rzymie, inaczej niż w przypadku rozwodników w nowych związkach, nie odda się ponownie inicjatywy w ręce hierarchów niemieckich. W przeciwnym wypadku przyjdzie nam być może mierzyć się z kolejną burzą.
Paweł Chmielewski