Lew Rockwell, prezes Instytutu Misesa z Alabamy uważa, że pośpiech z jakim prokuratorzy Departamentu Sprawiedliwości starają się zakończyć tzw. sprawę Madoffa jest co najmniej podejrzany. Czyżby bali się precedensu, a może jest im po prostu niezręcznie?
Przekręt tysiąclecia
Wiadomo już, że ofiary imperium inwestycyjnego Bernarda Madoffa mają prawo do składania roszczeń do 2 lipca 2009. Suma dotychczas zarejestrowanych roszczeń wynosi ok. 1 miliard dolarów, a więc zaledwie 2 procent tego, co z imperium „Berniego” wyparowało. Mimo to już w trzy miesiące od ujawnienia afery (grudzień 2008), akt oskarżenia jest gotowy i można go przejrzeć pod adresem usanys.madoff@usdoj.gov.
Dzięki wzorowej wręcz współpracy oskarżonego z prokuratorem federalnym, pełnemu przyznaniu się do winy i głośnemu biciu w piersi, a także umiejętnościom adwokatów Bernie Madoffa, jeden z największych przekrętów w dziejach świata, zakończy się symbolicznym wyrokiem więzienia, czyli w zasadzie ujdzie w zasadzie na sucho. Mimo iż Madoff sprzeniewierzył 50 miliardów dolarów, większość jego rodzinnego majątku pozostanie nietknięta, „jako majątek żony Ruth”, a ofiary otrzymają groszowe odszkodowania, o ile w ogóle je otrzymają. Spisek to czy kpina ze sprawiedliwości? – pyta Sarah Chew, która na inwestycjach u Madoffa straciła ok. 1,5 miliona dolarów.
System
na którym opierało się oszustwo Madoffa to formuła znana od ponad 90 lat, a wymyślona w USA przez włoskiego imigranta, Carlo Ponziego, stąd jej nazwa: schemat Ponziego. Polsce jest ona raczej jako „ruletka argentyńska” albo „piramidka”. Carlo Ponzi wpadł na ten „cudowny” pomysł mnożenia pieniędzy w czasie odsiadki w amerykańskim więzieniu. Po wyjściu na wolność zaproponował od niechcenia jednemu ze swych sąsiadów, że jeśli ten pożyczy mu 20 dolarów, on po upływie 90 dni zwróci o połowę więcej, czyli 30 dolarów. Uradowany sąsiad na ofertę przystał. Podobnie postąpił Ponzi z kilkoma innymi znajomymi.
Równo po trzech miesiącach, wypłacił swoje zobowiązania co do centa, a dokładniej: nie wypłacił, lecz je tylko uznał, gdyż „inwestorzy” zachęceni okazją zarobienia ponad 200 procent rocznie, postanowili pieniędzy od Carla nie zabierać przez kolejne tygodnie i miesiące. Wieść o hojności Ponziego obiegła bostońskie osiedla lotem błyskawicy. Wkrótce przed wejściem do jego firmy inwestycyjnej ustawiła się kolejka. Jedni wpłacali, inni rokoszowali się wysokimi zyskami. Łatwo się domyślić, że te ostatnie pochodziły z wpłat od kolejnych „inwestorów”. Każda następna seria naiwnych finansowała serię poprzednią.
Aresztowany rok później, spędził w stanowym więzieniu prawie 14 lat. Na rozprawie sądowej bronił się, utrzymując, że „wszyscy tak robią – Rockefellerowie, Morganowie, a nawet amerykańska poczta”. Amerykański system emerytalny oparty na podobnej zasadzie powstał dopiero w połowie lat 1930. Po odbyciu wyroku, w 1934 roku Ponzi został deportowany do rodzinnych Włoch, gdzie przyłączył się do bojówek Mussoliniego, w zamian za co duce uczynił go wysokim urzędnikiem włoskich linii lotniczych. Z czasem wyjechał na placówkę do Ameryki Południowej, gdzie zastała go wojna. Zmarł w Brazylii w 1949 roku w nędzy i samotności, a mimo to sława, ale i pokusa łatwego zarobku a la Ponzi, po nim pozostała, o czym świadczą doniesienia o kolejnych cwaniakach szukających łatwych pieniędzy. Mimo iż „system” jest w większości krajów – w tym w USA i w Polsce – zakazany, pojawiają się naiwni, którzy wierzą w coś, w co trudno uwierzyć. Bo bez ludzkiej naiwności, zarówno Ponzi, jak i jego uczniowie nie zarobiliby grosza.
Jak to możliwe
zachodzą w głowę inwestorzy, eksperci komisji papierów wartościowych (SEC), FINRA (Financial Industry Regulatory Authority), a nawet prokuratorzy Departamentu Sprawiedliwości. Przy tak skrupulatnych regulacjach i ogromnej czujności Komisji Papierów Wartościowych nawet mysz nie jest w stanie się przecisnąć, o czym świadczy chociażby uwięzienie na blisko rok naszej rodaczki, Marthy Stewart, za to tylko, że wycofała swoją lokatę inwestycyjną wiedziona wyłącznie przeczuciem, które na jej nieszczęście było uzasadnione.
Nawet etatystycznie nastawieni ekonomiści (Paul Krugman, Joseph E. Stiglitz) nabierają przekonania, że regulacje państwowe niczemu nie służą, co nie przeszkadza im domagać się zwiększenia zakresu kontroli państwa nad giełdą, bankami i światem finansów, w ogóle. O ile motywy Krugmana i Stiglitza można zrozumieć, obaj nobliści nie ukrywają swoich sympatii do systemu socjalistycznego i domagają się po cichu upaństwowienia środków produkcji, o tyle trudno się dziwić większości amerykańskich i zachodnioeuropejskich ekonomistów i publicystów, którzy uważają, że przyczyną zła, którego symbolem stała się afera Bernarda Madoffa, a ostatnio podobna w wykonaniu jego młodszego kolegi, Allena Stanforda (piramidka za 1,6 miliarda dolarów) jest leseferyzm, czyli zbytnia wolność i duża swoboda działania uczestników rynku papierów wartościowych. Czy aby na pewno?
Licencja czyni cuda
– uważa Andrzej T., niedoszła ofiara „systemu Ponziego” zastosowanego kilka lat temu przez wspólników Warszawskiej Grupy Inwestycyjnej, znanej jako WGI. Wiedziony przeczuciem, którym była stara życiowa prawda, że „jeśli coś jest zbyt dobre, aby było prawdziwe”, to najczęściej prawdziwe nie jest, mimo znakomitych wyników finansowych „na papierze” postanowił jednak swoją lokatę w WGI zlikwidować. Zmienił zadanie, dowiedziawszy się, że spółka, będąca do tej pory de facto spółką doradztwa finansowego, uzyskała licencję Komisji Papierów Wartościowych, która jej umożliwiła przekształcenie się w firmę maklerską.
– Skoro otrzymali licencję KPW, a taka licencja wymaga gruntownego przebadania organu starającego się o nią – tłumaczył pełnomocnik WGI – wszystko musi być w największym porządku.
T. nabrał przekonania, że tak musi być i pieniędzy nie wycofał. Na swoje szczęście uczynił to kilka tygodni później, pod wpływem koszmaru sennego i dlatego nie stracił.
Mniej intuicji miała Zsa Zsa Gabor, skandalizująca niegdyś aktorka z Hollywood, która również przyznała, że dla niej i jej męża rękojmią zaufania do Bernie Madoffa był fakt, iż człowiek ten był prezesem giełdy NASDAQ a także miał liczne związki ze światem polityki. Tylko dlatego, ona oraz jej koronowany małżonek, książę Frederick von Anhalt zawierzyli Madoffowi ponad 10 mln dolarów.
Wprawdzie to nie licencja, lecz reputacja biznesu jest jego najcenniejszym majątkiem, jednakże dla większości obywateli, weryfikatorem rzetelności i praworządności – a więc zasad budujących dobrą reputację – nie jest opinia rynku czy nawet własne doświadczenie, lecz zaświadczenie wydane przez urzędnika rządowego. Steven Spielberg, inny sławny przedstawiciel biznesu filmowego, który przekazał Madoffowi ok. 300 milionów dolarów będących własnością jednej z jego spółek przyznał, że przez myśl mu nie przeszło, by „facet z licencją SEC mógł się poważyć na jakiś szwindel”. Z podobnych przyczyn nikomu (sic!) z kilkuset wielkich ofiar oszustwa Madoffa i Stanforda nie przyszło do głowy, że licencja jest tylko niewiele znaczącym papierkiem.
Przykład idzie z góry
Można by od biedy takie myślenie zrozumieć, gdyby organ udzielający licencji był jej gwarantem, czy jak kto woli: żyrantem. Tak jednak nie jest. Nie dość, że uprawnienie do udzielania licencji jest formą uzurpacji władzy przez osoby, które nie zostały nawet wybrane w wyborach powszechnych, to na dodatek żadna z nich – czy to urzędnik komisji papierów wartościowych, wydziału komunikacji udzielającego prawa jazdy czy placówki udzielającej pozwolenia na sprzedaż alkoholu – w żadnym kraju świata – nie bierze za skutki swego licencjonowania żadnej odpowiedzialności!
Dlatego, licencja jest, co najwyżej, formą kontroli biznesu i jego opodatkowania i de facto więcej przynosi strat niż pożytku. Rozumiem, że nie wie o tym Kowalski, Smith czy Martel. Jak to jednak możliwe, że wśród ofiar piramidki znajdują się menadżerowie potężnych banków (Santander, Fortis, HSBC czy Unicredit), czy firm finansowych (Swiss re, Pioneer, KSM Capital) którzy powierzali oszustowi miliardy dolarów?
Tutaj odpowiedź jest nieco bardziej zawiła, choć prosta. To prawda, że system Ponziego jest w większości krajów zakazany, jednocześnie wiadomo, że zakaz ten obowiązuje zwykłych śmiertelników. System bowiem funkcjonuje w najlepsze w instytucjach rządowych, a konkretnie w powszechnych systemach emerytalnych. Emerytury płacone w USA, Francji, Niemczech czy Polsce płacone są wedle mechanizmu „pay-as-you-go”; ci, którzy pracują zasilają kasę, która służy emerytom.
Podobnie działają systemy bankowości centralnej, których rdzeniem jest „system rezerw cząstkowych”, a więc prawo do wypłacania z kasy banku więcej niż jest w niej w rzeczywistości. Bank, w którego posiadaniu znajdują się depozyty i inne formy gotówki w kwocie 1 miliarda może legalnie pożyczyć np. 20 miliardów (i więcej). Mimo iż tych 19 miliardów nie posiada, może nimi rozporządzać. Istnieje uzasadnione podejrzenie dzielone głównie przez ekonomistów szkoły austriackiej (www.mises.org), że właśnie system ten ma duży udział w praprzyczynach obecnego kryzysu na rynkach finansowych.
W takiej sytuacji tylko bardzo nielicznym przychodzi do głowy stara rzymska zasada „caveat emptor”, oznaczająca nie mniej ni więcej tylko to, żeby każdy uważał na to co robi i brał za swoje czyny odpowiedzialność. Problem w tym, że wielkie organizmy finansowe Zachodu od dawna wiedzą, że są zbyt wielkie na to, aby ponosić koszty swoich błędów, gdyż w razie czego zrobi to za nich podatnik. W ten sposób – dzięki ścisłemu nadzorowi państwa – koło się zamyka, co upewnia w przekonaniu, że o nowych „ponzich” i ich ofiarach usłyszymy znowu i to wkrótce.
A przecież mogło być inaczej. Wystarczy, że powrócą jasne, konsekwentne i żelazne reguły rynkowe i każdy będzie wiedzieć, że działa na własną odpowiedzialność a jeśli popełni błąd, to poniesie karę. Tak jak poniósł ją Carlo Ponzi, który zmarł, pozostawiając swoją rodzinę w nędzy. Być może dlatego właśnie rząd czuje się zakłopotany i chce z aferą skończyć jak najszybciej, aby ludzie nie przypomnieli sobie, że kiedyś było inaczej i identyczne zasady obowiązywały tak obywateli, jak i rządzących.
Jan Fijor
Za: prawica.net