Aktualizacja strony została wstrzymana

To naprawdę ich święto – prof. Jacek Bartyzel

Jako że sama „obrona demokracji” umęczonej pod pisowskim Piłatem na trybunalskim krzyżu znudziła już chyba samych zainteresowanych, w kręgach KODomicko-petrusowsko-platformianych, przede wszystkim zaś na łamach „Gwiazdy Śmierci”, trwa gorączkowe poszukiwanie symbolu, który by mógł zostać wywieszony jako sztandar nieco chociaż powabniejszy od gęby Rzeplińszczaka dla planowanego Majdanu w Warszawie (w końcu Soros płaci, więc wymaga).

Wygląda na to, że takim, odkurzonym, symbolem ma być teraz 4 czerwca, z którego poniektórzy chcą nawet uczynić „święto narodowe”. Hucpa oczywista, ale to dobra okazja do tego, aby zastanowić się jaki był istotny sens polityczny 4 czerwca ’89, który winien być rozpatrywany nie tyle jako „nowy początek”, ale raczej jako domknięcie historii komunizmu w Polsce. Przez cały czas jego trwania toczyła się bowiem w jego łonie walka dwóch frakcji, różnie nazywanych (np. Puławy i Natolin), ale najtrafniejszym skrótem jest ten Witolda Jedlickiego z jego słynnego artykułu w „Kulturze” paryskiej – „Chamy” i „Żydy”.

Różnice ideologiczne obu frakcji były od początku mistyfikacją (tak samo jako jego sowieckiej i ogólnoświatowej matrycy „stalinizmu” i „trockizmu”), natomiast istotna i realna była różnica socjologiczno-etniczna. „Żydy” stanowiły czerwoną arystokrację: rabinów wyćwiczonych w studiowaniu marksistowskiego talmudu; „Chamy” to była ich siła uderzeniowa, sformowana z wiejskich fornali lub miejskich mętów, której horyzont kończył się na gazrurce i umiejętności wyrywania paznokci (typowych Cze.Kiszczaków), ale którzy mieli tyle plebejskiego rozumu, żeby odczuć pogardę okazywaną im przez towarzyszy z wyższej półki i chcieć zająć ich miejsce. Pierwszy wielki – i udany – szwindel obu frakcji to była październikowa „odwilż” 1956 roku. Puławianie/Żydy przedzierzgnęli się w „liberałów”, Natolińczycy/Chamy – w „narodowych komunistów”.

Obie grupy znalazły swoich pożytecznych idiotów w inteligencji niekomunistycznej: „Żydy” w kręgach „postępowych” i „humanistycznych”, „Chamy” w tym, co nazywano „endekomuną”. Ale ponieważ to oparcie i w partii i poza nią się bilansowało, żadna frakcja nie mogła przez następnych 12 lat uzyskać dominacji, więc obie musiały zgodzić się na kompromis w postaci 'gomułkowszczyzny”. Dopiero w marcu 1968 „Chamom” udało się odnieść zwycięstwo na „Żydami” (co zresztą, wbrew legendzie o największym nieszczęściu, miało pewne pozytywne skutki dla społeczeństwa, bo odtąd nacisk ideologiczny się cały czas zmniejszał) i chociaż ci drudzy zachowali cały czas pewne przyczółki systemowe (choćby środowisko „Polityki” – Rakowski, Urban), to jednak zasadniczo „Żydy” znalazły się za burtą, po części zaś na emigracji. Jednak swoją porażkę „Żydy” umiały przekuć w sukces. Jako klasyczni w kategoriach socjologii polityki (Robert Michels) „zbiegowie z klasy rządzącej”, wykorzystali swoje umiejętności gry politycznej do stanięcia w pierwszym szeregu rodzącego się w sytuacji słabnięcia reżimu ruchu oporu, czyli tzw. opozycji demokratycznej, a później Solidarności, co ułatwiło im także wsparcie zachodnich ośrodków propagandowych z Wolną Europą na czele.

Jednak wbrew z kolei mitom popularnym w niektórych kręgach „prawicowych” czy „konserwatywnych”, 13 grudnia wcale nie zadał temu środowisku poważnego ciosu, w związku z czym ich zdziwienie, że generał-katechon z niezrozumiałych powodów w 1989 roku zgłupiał oddając im władzę, świadczy o naiwności i nieumiejętności rozpoznawania prawdziwych motywacji i sprężyn decyzji politycznych. Było wprost przeciwnie: 13 grudnia prowadzi prostą drogą do 4 czerwca, a prowadzi dlatego, że napadając na społeczeństwo junta przerwała, wyraźny jesienią 1981, proces słabnięcia wpływów postkorowskich „doradców” na Solidarność, co pokazywały wyniki przeprowadzanych w niej wyborów. Kiedy Solidarność została zepchnięta do podziemia i zdelegalizowana, ci 'doradcy”, owiani także glorią internowanych „męczenników”, odzyskali swoje pozycje, stając się dla opinii światowej także „przywódcami robotników”, choćby dlatego, ze „Jacek”, „Adaś” czy Tadeusz” byli znani na całym świecie, a nie jakiś tam autentyczny „robol” z Mielca czy Pcimia. Siłą rzeczy zatem to oni stali się jedynymi, oprócz dawno już zjednoczonej politycznie z nimi „katolewicy” reprezentantami „strony społecznej” w negocjacjach mających przesądzić o kształcie „transformacji”.

Czym zatem w istocie był Okrągły Stół – Magdalenka – wybory na dwie listy, układane przez Kiszczaka i Wielowieyskiego z Geremkiem z 4 czerwca? Niczym innym, jak historycznym pojednaniem „reżimowych Chamów” i „opozycyjnych Żydów”, takim „kochajmy się” czerwonych Horeszków i Sopliców, zakończeniem półwiekowej wojny domowej, po której odtąd zjednoczeni „demokraci” mają już tylko jednego wspólnego wroga: „nacjonalistyczno-klerykalne demony”. Więc cóż w tym dziwnego, że i brat kpt. Stefana Michnika, i syn płk. Mariana Cimoszewicza – można rzec „Żyd” i „Cham” archetypowy – chcą czcić to święto demokracji? To naprawdę ich święto.

Profesor Jacek Bartyzel

Za: Myśl Konserwatywna (4 czerwca 2016) | http://myslkonserwatywna.pl/prof-bartyzel-to-naprawde-ich-swieto/ | Prof. Bartyzel: To naprawdę ich święto

Skip to content