Aktualizacja strony została wstrzymana

Jak Niemcy kradną polskie dzieci

Wojtek Pomorski miał być kolejną ofiarą dyskryminacyjnych praktyk Jugendamtu. Teoretycznie musiał nią zostać, bo zakładnikiem w tej grze były i są jego dzieci. Tak się jednak złożyło, że tym razem naprzeciw niemieckiej instytucji stanął polski patriota, który „umierać na kolanach” nie zamierza.

24 listopada 2003 roku. Mały, chłodny pokój z niewielkim oknem, na środku stół i dwa niewygodne krzesła. Po jednej stronie pan Martin Schröder, urzędnik Jugendamtu – oficjalnie, organizacji służącej pomocą dzieciom z rozbitych małżeństw. Na przeciwko niego Wojciech Pomorski, emigrant z Polski, ojciec dwóch córek: Justynki i Iwonki Polonii. „Minęło ponad pięć miesięcy odkąd nie wiedziałem moich córek, a wczoraj pańska podwładna zagroziła mi, że albo spotkanie odbędzie się w języku niemieckim albo zostanie odwołane, czy to prawda?” – Pomorski pyta lekko drżącym głosem. Urzędnik nie wydaje się być poruszonym dramatyczną sytuacją swojego rozmówcy. Traktuje go jako kolejnego niechcianego petenta. 

„Tutaj są Niemcy i tu rozmawiamy wyłącznie po niemiecku. Jeżeli chce pan zobaczyć swoje córki, radziłbym się do tego zastosować” – oświadcza sucho. Pomorski czuje na ciele dziwny dreszcz. Nie może uwierzyć w to, co słyszy. Czy to możliwe, że państwowa instytucja szantażuje go jego własnymi dziećmi? „Proszę podpisać to oświadczenie i pierwsze spotkanie odbędzie się już za dwa dni” – urzędnik kładzie przed nim deklarację posługiwania się wyłącznie językiem niemieckim. Choć mieszka w Niemczech już kilkanaście lat, to dzisiaj pierwszy raz poczuł się jak obywatel drugiej kategorii, zaszczuty i bezsilny. 

Na nowo czyta warunki umowy i coraz mocniej wzmaga się w nim złość. Serce woła za dziećmi, ale w głowie pojawiają się już inne wspomnienia. „Jako nastolatek uciekałem z Polski, z mojego domu rodzinnego, aby móc umierać na stojąco. Teraz też mnie nie złamią” – myślał. Odkłada długopis, spogląda w oczy urzędnikowi i mówi: „Pierwszy artykuł konstytucji niemieckiej zapewnia nienaruszalność godności ludzkiej. Ponadto pańskie warunki są sprzeczne z postanowieniem sądu rodzinnego. A każdy rodzic ma prawo rozmawiać ze swoim dzieckiem w swoim ojczystym języku. Jeżeli podpiszę ten papierek, chcę dla siebie kopię z pana nazwiskiem”.

Schröder robi się czerwony ze złości. Jeszcze nikt nie sprzeciwił się jego postanowieniom. „Nie obchodzą mnie przepisy. Czy pan to podpisze?” – cedzi przez zaciśnięte zęby, lekko unosząc się nad krzesłem. „Nie podpiszę” – Pomorski ucina krótko. Jeszcze nie wie, że przyjdzie mu za to zapłacić wysoką cenę. Dzięki skrupulatności urzędników swoje córeczki zobaczy dopiero za dwa lata, całkowicie zgermanizowane, nieznające już ani jednego słowa po polsku.  

Młody patriota

W Polsce komunizm ma się w najlepsze. Gdy powstają pierwsze zręby Solidarności, ojciec Pomorskiego jest jednym z jej założycieli w rodzinnym mieście Bytów. Wkrótce po tym zostaje aresztowany i osadzony w więzieniu jak zwykły kryminalista. Niespełna 12-letni Wojtek na znak protestu przypina do kołnierza znak orła w koronie i znaczek „Solidarności”. „Już jako mały dzieciak czułem patriotyzm pełną piersią. Później było tego coraz więcej: drukowanie ulotek, przemycanie książek, zrywanie flag, pisanie haseł na murach, rewizje w domu i notoryczna inwigilacja rodziny” – wspomina. Jako 19-latek emigruje do Niemiec bez możliwości powrotu. Zatrzymuje się w obozie dla azylantów pod Berlinem. Przez dwa lata uczęszcza do szkoły językowej, później chce zostać pielęgniarzem. Odbywa praktykę w szpitalu Ochsenzoll.

W 1992 roku poznaje swoją przyszłą żonę.

„Pamiętam to jak dziś. Jest przerwa między zajęciami, a do sali wchodzi nowa dziewczyna. Od samego początku chciałem ją poznać bliżej. To były klasy mieszane bez względu na narodowość i wiek. Dopiero później dowiedziałem się, że jestem od niej starszy o prawie 6 lat” – opowiada.

11 listopada 1992 roku odprowadza ją na metro i po raz pierwszy się całują. „Na pierwszej randce zabrałem ją na basen. Tanja, moja żona, do dziś ma te bilety” – mówi Pomorski. Zaczynają wspólnie planować przyszłość. Chcą wziąć ślub i mieć piątkę dzieci. Niestety ich związkowi od samego początku są przeciwni rodzice Tanji. Oświadczyli, że nie dadzą błogosławieństwa ani pomocy przyszłym małżonkom. „W jej rodzinie panowało przekonanie, że Polak musi być głupszy od najgłupszego Niemca, a w domu panował kult pracy. Ja natomiast chciałem się uczyć, co też się nie podobało. Poza tym jej babcia kiedyś służyła w Hitlerjugend i miała 3 braci w SS, którzy zginęli w Polsce. Stąd jej wielka niechęć do mnie” – mówi pan Wojciech. Mimo to w 1995 roku pobierają się. Kolejne zmiany nadchodzą lawinowo. Pomorski dostaje się na politologię na Uniwersytecie Szczecińskim i zostaje ojcem maleńkiej Justynki. Aby zapewnić dostatek rodzinie pracuje gdzie popadnie: w fabryce kartonów, biurze podróży, firmach budowlanych, a przy okazji udziela korepetycji z języków obcych. Wszystko powoli zaczyna się układać.

A miało być tak pięknie

„Miałem rodzinę jak z marzeń. Kochającą żonę i wspaniałe dzieci. Choć dobrze nam się układało w Niemczech, to planowaliśmy powrót do Polski. Córki były wychowywane w dwóch językach i dla nich było to normalne. Podczas każdego posiłku wspólnie się modliliśmy, a z czasem dziewczynki same mówiły: 'Panie Boże, dziękujemy ci za jedzenie, za tatusia i mamusie’” – wspomina pan Wojciech.

Mimo upływu lat, jego teściowie wciąż są mu nieprzychylni, a jego żona po każdym powrocie od rodziców zachowuje się jakoś obco. Podobnie i córeczki, płaczą bez powodu i po polsku mówią już tylko szeptem. „Czułem, że dzieje się tam coś złego, ale nie reagowałem. Dopiero później dowiedziałem się, że przez cały czas nakłaniali ją, aby ode mnie odeszła. Gdy pytałem żonę co się stało, odpowiadała, że mi się wydaje i szybko zmieniała temat” – komentuje Pomorski. Aby poprawić relacje z teściami, planuje wspólny wyjazd do Danii. Przez kilka dni odpoczywają w słońcu i odgrywają kochającą się rodzinę. Tuż przed wyjazdem żona prosi go, aby nie używał polskiego. Pan Wojciech czuje się urażony, ale przystaje na taką propozycję – dla świętego spokoju. Podczas zabawy z 1,5-roczną córeczką przypadkiem woła do niej po polsku. Na to jego teść zrywa się i wykrzykuje, że dziecko powinno mówić tylko po niemiecku. To oznacza koniec wypoczynku i wspólnych relacji z teściami.

Porwanie dzieci


9 lipca 2003 roku. Godzina 18:00. Wojciech Pomorski jest sam w domu i czeka na powrót żony i dzieci. Ma dzisiaj dla nich prezent: dwa porcelanowe kotki i pieski. Tuż przed snem jak zwykle przeczyta im bajkę na dobranoc i odmówi modlitwę. Godzina 19:30, o tej porze dziewczynki chodzą spać. 21:00, Pomorski dzwoni na komórkę do żony. Niestety telefon jest wyłączony. 22:30, w pokoju brak walizek, samochód pod domem stoi, ale brakuje w nim fotelików dla dzieci. „W życiu człowieka jest taki dzień, który zmienia wszystko. Nawet emigracja, czy ślub nie były dla mnie takim szokiem” – wspomina. Następnego dnia dzwoni do brata i do rodziców w Polsce. Czuje, że mają z tym coś wspólnego teściowie, ale prosi swoją mamę, aby do nich zadzwoniła. Rodzice Tanji na telefon z Polski odpowiadają jak umieją: „Wojtek zły, bardzo zły”. Pomorski zgłasza się do instytucji Jugendamt w Hamburgu. Tam dowiaduje się, że jego żona przebywa w ośrodku dla kobiet maltretowanych. „Mój teść ją tam zawiózł. Pobyt w takim ośrodku pomaga kobietom uzyskać szybciej rozwód i obwinić za wszystko męża, bo przecież bez powodu nikt tam się nie znajduje” – tłumaczy.

28 października 2003 roku, sąd rodzinny w miejscowości Pinneberg określa charakter kontaktów Wojciecha Pomorskiego ze swoimi córkami, aby zapobiec rzekomemu niebezpieczeństwu ich uprowadzenia do Polski. Jugendamt zostaje zobowiązany jak najszybciej zorganizować pierwsze spotkanie. Dwa tygodnie po tym, pracownica Jugendamtu Bergedorf, pani Wraage, ustala zasady spotkania. „Zaproponowałem, że będę bawił się i rozmawiał z córeczkami po polsku i po niemiecku, aby i pani Wraage mogła się do tego dołączyć. Ten pomysł bardzo się jej spodobał. Pierwsze spotkanie miało się odbyć już 26 listopada 2003 roku” – opowiada Pomorski.

Kilka dni przed umówioną wizytą pan Wojciech dostaje SMS: „Spotkanie z córkami może odbyć się wyłącznie w języku niemieckim, albo zostanie odwołane”. 29 stycznia 2004 roku, Jugendamt, w osobie pani Brill, wydał oficjalne oświadczenie wielokrotnie przytaczane w prasie: „(…) z fachowo-pedagogicznego punktu widzenia trzeba zaznaczyć, że nie leży w interesie dzieci, aby podczas spotkań nadzorowanych posługiwano sie językiem polskim. Promowanie języka niemieckiego może być dla dzieci jedynie korzystne, ponieważ wzrastają w tym kraju, tu chodzą lub będą chodzić do szkół (…)”. W dalszej części tego pisma Jugendamt oświadcza, że jak długo ojciec będzie się upierał przy możliwości rozmów w języku polskim, to do tego czasu nie będzie widział swoich dzieci. Co ciekawe Jugendamt nie godzi się również na obecność swojego pracownika władającego dwoma językami bez podawania jakichkolwiek przyczyn. 

Co na to polskie władze?

W ocenie polskich władz i członków Parlamentu Europejskiego działania niemieckiego urzędu są niedopuszczalne.

„Niemieckie Jugendamty okryły się złą sławą nie tylko w Polsce, ale i w całej Europie. Mówię to jako eurodeputowany. Niedawno w Strasburgu pojawiły się plakaty oskarżające Niemców o kradzież dzieci przez instytucję z RFN. Tutaj chodzi o praktykę postępowania, a nie prawo. Podobnie restrykcyjne przepisy obowiązują w Finlandii. Tam również nakazuje się wychowanie wyłącznie w języku fińskim, ale nikt nie słyszał o tego typu skandalach. W obu przypadkach widać różnice. Ostatnio Jugendamty otrzymały jeszcze więcej kompetencji, a to oznacza, że udręka polskich rodziców z małżeństw mieszanych będzie dalej się ciągnąć. Na tym przykładzie doskonale widać, że Niemcy za nic mają eurostandardy i skrupulatnie realizują politykę narodową. Setki dwunarodowych małżeństw akceptuje ten stan rzeczy, w wyniku czego rośnie nowe pokolenie Niemców. Jest to problem międzynarodowy, nie tylko polsko-niemiecki. Z całą pewnością należy użyć Parlamentu Europejskiego do wywarcia presji na władze Berlina, aby skończyć z takimi praktykami” – mówi Ryszard Czarnecki, eurodeputowany z ramienia PiS.

…ni dzieci nam germanił

Pomorski nie daje się zastraszyć i przechodzi do ofensywy. 23 lipca 2004 r. składa pismo nt. jego dyskryminacji na ręce Ambasadora RP pana dr Andrzeja Byrta w Berlinie. Równocześnie informuje polskie i zagraniczne media.

3 sierpnia 2004 r. wysyła pismo faksem i listem poleconym, obrazujące rasistowskie praktyki w urzędzie niemieckim, do kanclerza RFN Gerharda Schrödera. Mimo wielu telefonów pismo pozostaje bez odpowiedzi. Widać pierwsze efekty – do Jugendamtu napływa coraz więcej niewygodnych pytań z różnych stron. „To skandaliczne, w jaki sposób ta nazistowska organizacja tłumaczy swoje decyzje. Według ich oświadczenia mówię całkiem dobrze po niemiecku i to jedyny powód, dla którego nie mogę wymagać rozmowy z córkami po polsku. W dodatku to mnie obwiniają, że się z nimi nie spotykam, bo zamiast myśleć o dzieciach uparłem się na polski język” – mówi oburzony Pomorski. 29 listopada 2004 r. powiadamia o całej sprawie niemiecką policję. Jak się okazuje, żona razem z dziećmi przebywa we Wiedniu, o czym Jugendamt miał obowiązek poinformować. „Grali ciągle na zwłokę – odpisywali na moje pisma po miesiącu, po pół roku albo i wcale. Miałem prawa rodzicielskie i zapewnione spotkania z córkami, a ten wyjazd był przeprowadzony nielegalnie, bo gdybym o nim wiedział, to nigdy by do niego nie doszło” – mówi pan Wojciech.

„Dziwnym trafem dostałem zgodę na dwa spotkania i to w języku polskim, ale to dzięki wielkiemu zaangażowaniu sędziego, który nie zważał na działania Jugendamtu” – mówi Pomorski. 27 maja 2005 roku dochodzi do pierwszego spotkania z córkami. Nad przebiegiem czuwa pedagog pani Margarethe David.

Na miejscu pierwsza pojawia się jego żona z dziećmi. Zamienia kilka słów z pedagogiem i wychodzi tylnim wyjściem, aby nie spotkać się z mężem. Godzina 14:00. Do budynku wchodzi pan Wojciech. „Przez pierwsze pół godziny, dzieci były jeszcze troszeczkę nieśmiałe, ale potem stały się takie, jak gdyby go zawsze widziały. To była rzeczywiście dobra relacja między ojcem a córkami, co wtenczas nastąpiło. Młodsza córka, z powodu dużo emocji, nagle zaczęła płakać. Ale to nie były łzy z powodu, że musiała się spotkać z ojcem, tylko to były łzy z powodu rozstania się z nim” – zezna później w sądzie Margarethe David. Pan Wojciech podczas zabawy próbuje czytać dziewczynkom bajki po polsku – te same co przed laty. Niestety nic z tego nie rozumieją. „To było straszne. Moje córki zostały oduczone języka polskiego, a nawet bały się cokolwiek w nim powiedzieć” – wspomina Pomorski. Po trzech godzinach spotkanie dobiega końca. Córki wracają do matki, a pan Wojciech jeszcze długi czas stoi w miejscu i płacze. 

„Zauważyłam, że gdy już dzieci znowu wsiadały do samochodu, to tej małej, która płakała, robiono zdjęcia. Robiła je osoba siedząca w samochodzie” – dodaje pani Margarethe David. Kolejny dzień przebiega równie pogodnie i z uśmiechem na ustach. Justynka na spotkanie przynosi dla taty rysunek osobiście przez nią namalowany – na środku napisała słowo „fur tatusch” (tatuś). Korzystając z dobrej pogody, dziewczynki bawią się na basenie w ogródku. Na życzenie córek Pomorski zamawia pizzę. „Wszystko było idealnie. Bawiliśmy się i rozmawialiśmy o przyszłości. Obiecałem pisać do nich listy i wysyłać kartki na urodziny. Później dowiedziałem się, że moja żona wszystko przed nimi ukrywała” – wspomina.

Naziści mają się dobrze

20 lipca 2005 roku, Bruno Mohr z Jugendamtu Hamburg-Niendorf napisał list do Wojciecha Pomorskiego z prośbą o spotkanie. Na początku pan Wojciech wysyła na nie swojego adwokata. Urzędnik jednak wciąż nalega. Pomorski w końcu się zgadza, ale tym razem zabiera ze sobą mały dyktafon.

„W czasie rozmowy pan Mohr traktował mnie znowu jak w czasie przesłuchania na policji i próbował mi wmówić, że dzieci nie widziałem tak długo, bo upierałem się przy języku polskim” – wspomina. Zaczyna tłumaczyć, że nikt nie ma prawa zakazywać komukolwiek rozmów z własnymi dziećmi w języku, w jakim zawsze ze sobą rozmawiali oraz, że to rozstrzygnie sąd. Ponadto przypomina, że ta kwestia jest od dawna uregulowana w prawach człowieka i Traktacie Polsko-Niemieckim z 1991 r. „Gówno mnie obchodzą takie przepisy” – mówi powoli Bruno Mohr. „Odpowiedziałem na to grzecznie, że jeżeli państwowe urzędy niemieckie gówno obchodzą traktaty międzynarodowe, to nie dziw, że ludzi traktuje się jak w nazistowskim kraju” – tłumaczy spokojnie Pomorski. Na to urzędnik skacze wściekle na proste nogi, otwiera z hukiem drzwi i krzyczy „Geh fort!” („wynocha stąd”).

A gdzie happy end?

Pan Wojciech miał obiecane przez sąd rodzinny wspólne dwa tygodnie ferii razem z dziećmi bez żadnego nadzoru. Niestety dzięki staraniom urzędników z Jugendamtu, decyzja została odwołana. Dyskryminacja niemieckiego urzędu wydaje się nie mieć granic. Mimo to pan Wojciech zapewnia, że jego działania nie są skierowane przeciwko społeczeństwu niemieckiemu. Chodzi jedynie o zasady i praktyki stosowane przez instytucję, która wyrządziła podobną krzywdę wielu dwunarodowym małżeństwom.

„Wiele osób dziwi się mi i pyta, czy warto robić to wszystko kosztem moich córek. Niektórzy nawet zarzucają, że nie jestem dobrym ojcem, skoro upieram się przy takich szczegółach. Ale właśnie o to chodzi, bo dla mnie godność ma znaczenie. Być może po latach moje córki będą ze mnie dumne i wierzę mocno, że tak się stanie. Kiedyś powiedzą, że ich tatuś nie dał się złamać i do końca o nie walczył. Czuję, że potrzebują tego, bo i ja wymagałbym tego samego od swojego ojca. Aby bez względu na przeciwności i cenę, jaką trzeba zapłacić, będzie walczył do końca” – mówi Wojciech Pomorski.

Jan Lurbecki

dla Niezalezna.pl, 20-04-2009 08:19


Za: Niezalezna.pl



Skip to content