Aktualizacja strony została wstrzymana

Miano zlikwidować tylko „Ekstermę” – Andrzej Gwiazda

Zarzuca się „Solidarności”, że nie słuchała ostrzeżeń o zbliżającym się stanie wojennym nawet przekazywanych przez pułkownika Kuklińskiego, tak była pewna swojej siły, zadufana w sobie.

Mimo, że całe społeczeństwo się tego spodziewało, co odbiło się choćby w popularnej piosence „Wejdą, nie wejdą?” Żyliśmy na wulkanie i wszyscy o tym wiedzieli. Nie wszyscy tylko znali konkretny termin. Na pewno znał go Wałęsa.

    W 21 numerze kwartalnika „Krytyka” znajduje się fragment wypowiedzi A. Micewskiego z 28.10.84, który zapytany ,,O to, czy Prymas Glemp orientował się w zamiarze wprowadzenia stanu wojennego, a także, czy doszłoby do stanu wojennego, gdyby żył Prymas Wyszyński” odpowiedział: „Na pierwsze pytanie mogę odpowiedzieć szczerze, ponieważ byłem tym człowiekiem, który na jakieś 3 tygodnie przed wprowadzeniem stanu wojennego dowiedział się, że coś podobnego może nastąpić, i oczywiście w nocy pojechałem do Prymasa i go zawiadomiłem. Spowodowało to serię rozmów ks. Prymasa – w niektórych uczestniczyłem, w niektórych nie uczestniczyłem – z p. Wałęsą, doradcami i kierownictwem „Solidarności”; czyli że Kościół nie tylko był uprzedzony, ale w gruncie rzeczy nikt mu nie zakazywał informować kierownictwa Związku”.

    No właśnie. Frakcja związana z Wałęsą prowadziła zakulisowe rozmowy z rządem o warunkach wprowadzenia stanu wojennego. Ostatnia rozmowa na ten temat odbyła się między posiedzeniami Krajówki na plebanii kościoła św. Brygidy w nocy z 11 na 12 grudnia. Postawiono na niej warunki, przy których stan wojenny będzie wstrzymany i warunki te zostały przyjęte. Zobowiązano się oczyścić związek z ekstremy, zawiesić prawo do strajku i wycofać z jakiejkolwiek działalności politycznej. Wałęsowcy przyjęli te warunki, byli więc przekonani, że stan wojenny nie zostanie wprowadzony. Ludzie dziwili się później, że Wałęsa siedział sobie spokojnie i pykał z fajeczki, a on wiedział, że stanu wojennego nie będzie, bo warunki generała zostały przyjęte.

    Więc i Wałęsę generał wykiwał? Po co zatem te ustalenia?

    Chodziło zapewne tylko o przekonanie się, jak daleko posuną się przedstawiciele związku. Przecież uzyskanie zobowiązania zwalczania ekstremy od frakcji tego samego związku to ogromne osiągnięcie, takich ludzi ma się już w garści. Poza tym uśpić w ostatniej chwili jakąś grupę, to też osiągnięcie. Jaruzelski nie bez powodu dobrze podobno wygrywał mecze sztabowe.

    Dużo światła rzuca na tę sprawę Brunne, rzecznik prasowy „Solidarności”. W momencie wprowadzenia stanu wojennego przebywał w Stanach Zjednoczonych, powiadomiony o tym odpowiedział, że to znaczy, że w związku nastąpił przewrót i ekstrema przejęła władzę. Z akt, noszących kryptonim „Gwiazda i inni”, przedstawionych siódemce na Mokotowie wynika, że „prawdziwki” mieli z ubecją jakieś porozumienie – z kilkudziesięciu dołączonych protokółów przesłuchań wynika to niezbicie. Zeznawali dokładnie, szczegółowo, powołując się na nie nazwane konkretnie umowy, że przecież zgodnie z umową podjęli już dwa razy takie kroki; że byli na etapie końcowym, musieli tylko odczekać do nowego roku; że wprowadzenie stanu wojennego było przedwczesne, bo najdalej w styczniu, lutym byli w stanie wyrzucić Bujaka i cały ten zarząd, ekstremę, lewicę, KOR, Żydów i zaprowadzić porządek. W Gdańsku przecież już to zrobili.

    Jak to zrobili?

    Byliśmy w zarządzie regionu, który miał władzę ustawodawczą, władzę wykonawczą miało prezydium, w całości dobrane przez Wałęsę. Byliśmy w stanie, przy różnych zabiegach, przeprowadzić uchwały zgodne z oczekiwaniami załóg, ale nie byliśmy w stanie wyegzekwować na prezydium ich wykonania.

    Przepraszam, że ci przerwę. Byłam jako obserwator na takim zebraniu ZR, na którym postawiona została m.in. sprawa zwolnienia źle pracującego kierownika biura. Zarząd sprawę przegłosował, uchwała o zwolnieniu została podjęta. Zebranie się skończyło i słyszałam, jak mówił wałęsista J. Kłys: „nie rozumiem, po co było tracić czas na podejmowanie tej uchwały. Wałęsa na zwolnienie Celejowskiej nigdy się nie zgodzi.” No właśnie. Zaczęła się już wtedy eliminacja szerokich gremiów decyzyjnych, zmienił się język oświadczeń, w czym celował rzecznik prasowy „Solidarności” od zjazdu, Marek Brunne, który potrafił wydać np. oświadczenie, że „Solidarność” będzie czynnie zwalczać kontrrewolucję. Był to język frakcji wałęsowskiej mówiącej do władzy. Załogi tego języka nie rozumiały i mimo, że poligrafia szła pełną parą, narzekały na brak informacji; był to jeden z powodów pretensji do władz regionu. Na drugim zjeździe regionalnym zaatakowano naszą frakcję, przerzucając na nas odpowiedzialność za wadliwe działanie informacji.

    Zebranie delegatów składało się z dwóch części. W pierwszej pod ogromnym obstrzałem było prezydium, w drugiej części wpłynął wniosek o odwołanie z zarządu frakcji Gwiazdy oraz tych, którzy opuszczają zebrania. Dość zabawne było, że nie chciano podać, kto ten wniosek zgłosił – coś tam gadali, że niewyraźnie napisane, że coś. A zgłosił Wyżlic, o którym warto przytoczyć taką historyjkę: odwiedził mnie, gdy zostałem zwolniony z więzienia i oświadczył, że związek zawodowy nie ma sensu w żadnym ustroju i czasie. Dlaczego wobec tego był działaczem „Solidarności”? Jako przeciwnik związku w ogóle, oszukiwał tylko ludzi. Odpowiedział, że wtedy to było dobre, bo dawało możliwości działania. I to właśnie on zgłosił ten wniosek. Zażądano usunięcia z zarządu mnie, Anki, Andrzeja Gajewskiego, Ewy Kubasiewicz i Karola Krementowskiego, co wywołało ten skutek, że jedna czwarta zarządu, 15 osób na 60, podała się do dymisji. Przestraszyło to Wałęsę, bo sprowadzało się do tego, że całą odpowiedzialność za dalszą politykę związku przejmuje jego frakcja. Na sali podniósł się szum, ludzie jakby się ocknęli. Dali się napuścić, głosowali za wnioskiem, ale nie przewidzieli skutków.

    A my, prawdę mówiąc, wystąpienie z zarządu przyjęliśmy z ulgą. Zebrania zabierały mnóstwo czasu, zabiegów manipulacyjnych – np. głosowałem przeciw uchwale, którą chcieliśmy przeprowadzić, wtedy wałęsiści głosowali za i uchwała przechodziła – ale już nam to zbrzydło. Próba utrzymania linii związku wymagała tak niesamowitej szarpaniny, że poczuliśmy prawdziwą ulgę. Nie musieliśmy już stać za plecami maszynistki, by uchwała dana do przepisania nie została przeinaczona, patrzeć na palce nadającemu teleks, żeby tekst nie został zmieniony, mieliśmy teraz więcej czasu na spotkania z załogami, a ludzie – był koniec listopada – te instynktownie czuli, że się źle dzieje i szukali ratunku. I ciekawe, że po wystąpieniu z zarządu regionu mieliśmy więcej zaproszeń na spotkania, uiż jako członkowie. Nasza siła oddziaływania znacznie wzrosła.

    Wróciłem do „Elmoru” i przepracowałem trzy dni, resztę czasu zajęły mi spotkania. Co rano przyjeżdżali delegaci załóg z pismem do dyrektora, że komisja zakładowa zwraca dniówkę i prosi o zwolnienie mnie. A były dni, że leciałem z jednego spotkania na drugie. Na wielkie spotkanie w Stoczni Remontowej zaprosiła mnie komisja wydziałowa, bo w komisji zakładowej był juz wyraxny podział, byli ludzie ustawieni, z zaproszeniem wystąpiła więc komisja wydziałowa, a na spotkanie przyszła cała załoga.

    Tak było w Gdalisku, a w Połsce?

    W całej Polsce przygotowane były grupy do rozbicia MKZ-ów. U nas im się udało – zostaliśmy wyrzuceni z zarządu; w Warszawie zrobili podejście, ale się nie udało. Zdaje się, że załogi „prawdziwkom” nie dopisał, bojówki do „czyszczenia” zostały źle dobrane, bo przyszli i przekonali się, że rację mają ci, których chcieli wywalać. Wtedy Bujak powiedział, że koniec z bałaganem i on teraz wyznaczy prezydium. We Wrocławiu zrobili podejście, ale cofnęli się na wiadomość o nieudanej akcji w Warszawie. Akcja wycinania ekstremy, którą kontynuowano w stanie wojennym, była rozpoczęta, a żeby mieli więcej zapału, generał obiecał, że stan wojenny ich nie dotknie. Strasznie byli zaskoczeni, gdy znaleźli się w pudle. W protokołach żalili się, że zostali oszukani, bo miał być stan wojenny przeciwko ekstremie, a nie całemu związkowi.

    W 1982 ukazała się interesująca ulotka sygnowana: „Tajna Komisja Stoczni Gdańskiej”, że wprowadzenie stanu wojennego było niepotrzebne, był to błąd generała, dlatego, że „Solidarność” sama jest w stanie oczyścić się z elementów ekstremalnych, kontrrewolucyjnych i antysocjalistycznych. Jeżeli generał dalej będzie utrzymywał stan wojenny i gnębił wszystkich, straci resztę ich zaufania, zejdą do podziemia i opowiedzą się przeciw generałowi. Mniej więcej pół roku później ukazała się druga ulotka tej samej komisji proponująca powołanie związków na szczeblu zakładu, z Wałęsą, jako wodzem tych wszystkich związków, na czele. Pierwszy tekst był konsultowany z całą pewnościę w Strzebielinku z niektórymi działaczami siedzącymi w internie, a wydrukowany na plebanii kościoła św. Brygidy.

    Geneza tej paranoicznej sytuacji leży w tym, że wszystkie akcje związkowe były hamowane przez kierownictwo. Jeśli przy prezydium powołany był komitet do gaszenia strajków, który absorbował 30% członków prezydium – 30% członków prezydium było oddelegowanych tylko i wyłącznie do gaszenia strajków, niezależnie od tego, z jakiego powodu wybuchały – to ilustruje, jaką kierownictwo przywiązywało wagę do tego, by te strajki zablokować. A ludzie wiedzieli, że źle się dzieje i próbowali na własną rękę ratować związek. Powstawało tu jednak spięcie: interesy kierownictwa i dołów o związkowych wyraźnie się rozbiegały, a przekonanie, że trzeba wobec takiego przeciwnika utrzymać jedność kamuflowało ten konflikt.

    Charakterystyczne, że Krajówka, gdy nie było na niej Wałęsy, traciła całą swoją bojowość. Chłopaki stawiali propozycje zastanawiali się, dzielili włos na czworo jakie zalety i wady ma ostre postawienie sprawy, żeby się nie zagalopować w sytuację, z której będzie się potem trudno wycofać, jednym słowem Krajówka zachowywała się niesłychanie ostrożnie i powściągliwie. Natomiast gdy był Wałęsa, cała Krajówka parła do przodu na bij zabij, a Wałęsa jak ten Rejtan krzyczał: „nie pozwolę!” W tzw. kuluarach mówili: pewnie, że za ostro, ale jak Wałęsa to utnie do 1/4, zostanie tyle, co trzeba. Krajówka szła ostro, bo wiadomo było, że Wałęsa pojedzie reprezentować, należało więc tak szybko podnieść poprzeczkę, taką górę usypać, żeby nie mógł do szczętu zniwelować.

    Chyba dwa i pół miesiąca przed wprowadzeniem stanu wojennego nie zwoływano Krajówki. Ważyły się losy związku i nie zwoływano Krajówki w obawie, że postanowi coś ostrego. Zebrała się wtedy, gdy w zasadzie nic już nie można było zrobić, na większe akcje strajkowe zimą jest czas niedobry. A co niewątpliwie jest satyryczne, to że ostatnia uchwała Krajówki dotyczyła siatki płac pracowników związku. Różne sprawy były zgłaszane. Seweryn Jaworski zgłosił propozycję, żeby uchwalić zwolnienie z odpowiedzialności wszystkich członków rządu, prominentów itp.; za to, co zrobili. Krajówka ogłasza abolicję. Antoś Kopaczewski był za tym, aby brać tę władzę, skoro leży na ulicy, nie ma się nad czym zastanawiać. Kuroń z Modzelewskim robili rząd ocalenia narodowego, Wałęsa pytał: „czegoście się objedli?”, ja rozdawałem instrukcję na wypadek wprowadzenia stanu wyjątkowego.

    Pamiętam, jakie było piekło, gdy zgłosiłem na Krajówce w lutym 1981 uchwalenie możliwości ogłoszenia stanu wyjątkowego dla związku. W przypadku zaatakowania siłą normalne działanie związku zostaje zawieszone, zawieszona zostaje demokracja związkowa, władzę przejmuje, komitet strajkowy, którego skład na każdej Krajówce będzie potwierdzany lub zmieniany. Tak samo w regionach będą komitety strajkowe, które nie muszą się pokrywać z zarządami czy prezydiami. W razie zaatakowania związku, gdy np. Krajówka czy prezydia zostaną aresztowane, automatycznie w całym kraju władzę przejmują komitety strajkowe, a wszyscy członkowie są zobligowani do bezdyskusyjnego posłuszeństwa, tzn. wykonywania poleceń. Jezu, jakie się zrobiło piekło! Ze ja czerwonemu podpowiadam rozwiązania. Przykład magicznego myślenia: jeśli z naszych ust nie padnie określenie „stan wyjątkowy”, to go nie wprowadzą.

    […]

    Ustalenia przyjęte przez frakcję Wałęsy przed wprowadzeniem stanu wojennego miały ważny wpływ na sposób postępowania i działalność ludzi z tej grupy, odbicie w układzie sił podziemia. „Prawdziwki” wypuszczono w pierwszej kolejności. Na wiosnę 1982 RMP dostało glejt żelazny. Wszyscy wyszli, ale mało tego, mieli imienne zaświadczenia, że nie mają być zamykani. Wódz Hall opuścił jesienią podziemie, siedział w Milanówku, gdzie prowadził ważne rozmowy polityczne z Chrzanowskim czy Kiszczakiem, nie wiem dokładnie. Następnie: sposób tworzenia struktur podziemnych. Były regiony, gdzie zaczynało kilka grup, były regiony, gdzie do takich grup nie wszedł nikt znaczący, utrzymały się te grupy, które nawiązały kontakt z centralą. A nie można było nawiązać kontaktu z centralą, jeśli sobie tego nie życzyła. Ludzie, którzy wyszli z interny lub zostali zwolnieni z więzienia, gotowi byli zejść w podziemie, ale rzecz nie polegała na tym, czy ktoś chciał działać, tylko czy nawiązano z nim kontakt. Oczywiście jakoś tam działać mógł sobie każdy, ale pieniądze płynęły tylko dla tych, dla których były przeznaczone. Był to następny sposób eliminacji, bo jakkolwiek można działać bez pieniędzy, trudno jest działać, jeśli jedni mają a drudzy nie. Jeśli nikt nie ma, lepiej działa ten, kto się bardziej przyłoży, jeśli jest podział na grupę finansowo uprzywilejowaną i grupę bez funduszy, bardziej widoczna jest c ta pierwsza. Jeszcze innym sposobem było pozbywanie się osoby, z którą, wcześniej nawiązano kontakt, nie zawiadamiając o następnym spotkaniu. I koniec, przestawał być w tzw. władzach, zapraszali kogoś innego. Kilkakroć mieliśmy gości, znanych w kraju działaczy, którzy przyjeżdżali pytać, czy nie wiemy, co się stało.

    Przyjechałem – mówi taki – bo miało być spotkanie (jakiegoś TKK, KKW czy czegoś tam), wszyscy gdzieś wyjechali, co się stało, czy czegoś nie wiecie? – Wiedzieliśmy, facet po prostu odpadł. Tak, że selekcja była niesłychanie prosta, stan wojenny to właśnie znakomicie umożliwił. Szło o to, by stworzyć jednolitą grupę, w pełni dyspozycyjną.

    Wymyślili, żeby cała „Solidarność” zapisała się do Miodowicza. Na końcu stanu wojennego miało TKK nakazać członkom „Solidarności”, żeby zapisali się do Miodowicza. W Białołęce siedziało dziewięciu bardziej znanych członków Komisji Krajowej, napisany został tekst, dlaczego jest to niedopuszczalne, Modzelewski dopisał jeszcze, dlaczego wszelkie porozumienie z tą ekipą jest niemożliwe, podpisaliśmy i wysłaliśmy pięć grypsów z tym tekstem do TKK. Ani jeden nie dotarł, dotarł dopiero gryps przekazany przez rodziny, całkowicie poza normalnymi łączami organizacyjnymi. Wywołał tam podobno straszne piekło, wściekłość doradców itd., ale uniemożliwił sprawę, przestraszyli się.

    […]

    Rzeczywiście do rozpaczy doprowadzało mnie zaufanie do generała Jaruzelskiego. W lutym [1981], jak został miłościwie panującym, Krajówka postanowiła wysłać do niego adres wiernopoddańczy. Dorwałem się jakoś do mikrofonu i mówię: Jak chcecie, to sobie uchwalajcie, ale żebyście byli świadomi, że Jaruzelski to jest ten człowiek, który będzie w Polsce wprowadzał stan wyjątkowy.

    Na to Wałęsa wyrwał mi mikrofon i mówi:

    Nigdy nie przypuszczałem, że wiceprzewodniczący związku tak się wygłupi. Na to ja zabrałem mu mikrofon i mówię:

    – Wiceprzewodniczącemu to wypada, ale żeby przewodniczący tak się wygłupiał, to całkiem nie wypada.

    Piekło się zrobiło, zarządzono przerwę, a po przerwie nikt już nie mówił o adresie.

    Źródło:

    Gwiazda miałeś rację, z Andrzejem Gwiazdą rozmawiała Wiesława Kwiatkowska, Gdynia 1990, s. 14-22.

 

Za: www.abcnet.com.pl

 

Skip to content