Szedłem wiedząc dobrze, że już jest po wszystkim. W nocy przyjechali bandyci i spalili naszą wioskę. Wiedziałem, że teraz skończyły się wieczorne wędrówki do dużych wsi, gdzie dobre Ukrainki, szczególnie znajome mojej mamy, pozwalały nam przenocować.
Przez wiele dni przed tamtą nocą było spokojniej, więc zaczęliśmy nocować w domu. I właśnie wtedy przyszli bandyci i spalili wieś. Zabijali wszystkich, którym nie udało się uciec. Nie rżnęli piłą, nie nasadzali głów na sztachety. Po prostu zabijali. Kto nie zdążył wyjść z płonącego domu, spalił się. Większość uciekających zastrzelili. A jednak myśmy uciekli. To znaczy mama i ja. Uciekliśmy do Małego Lasu przez niewysokie, wiosenne zboże. Wieś płonęła i było widno jak we dnie. Gorąco i duszno. Z każdej strony strzelano. Za nami wciąż biegło kilku bandytów. Klęli po ukraińsku i bez przerwy strzelali. Mama stale padała i zaraz podnosiła się, aby pobiec kilka kroków i znowu upaść.
Najczęściej padała na mnie. Krzyczałem i byłem zły na mamę. Pozostał jeszcze w uszach ten brzęk i świst latających gorących os. Jednak żadna z nich nie usiadła ani na mnie, ani na mamie. Leciały dalej w Mały Lasek i świeciły się jak robaczki świętojańskie. Mama biegł pochylona, niosła mnie na rękach. Zasłaniała od tych świecących jak robaczki świętojańskie gorących os. Byłem zły i kopałem mamę. I wydawało mi się, że ona pada od mego wymachiwania nogami. Zawsze jednak podnosiła się natychmiast i biegła dalej. Wreszcie, kiedy dobiegliśmy – bo wydawało mi się, że ja też biegłem – do Małego Lasku, mama upadła jak nieżywa. Leżała tak tylko przez chwilę. Potem szliśmy pochyleni, prawie na czworakach. Nie pozwoliła mi ani na chwilę zostać w tyle. Nie było już ognia ani strzałów.
W tej strasznej ciszy (bo najstraszniejsza zaczęła się wydawać dopiero cisza) czułem tylko drżenie mamy. Nie wiem, jak długo trwało to chodzenie na czworakach. Przeszliśmy przez cały Mały Lasek i wyszliśmy wprost w żyto. Bez przerwy pytałem coś mamę, ale ona nie odpowiadała, jakby po tym wszystkim, co się stało, odebrało jej mowę. Przystanęła na chwilę. Wzięła mnie na ręce i zaczęła całować. Tak samo mocno jak wtedy, gdy wyjeżdżałem do babki.
– Na pewno by mnie zabili, gdyby nie ty – powiedziała głosem, który wcale nie przypominał głosu mojej mamy.
– Dlaczego, mamo? – zapytałem.
– Kiedyś ci opowiem… To wszystko takie straszne – zaczęła płakać.
Coś mnie zaczyna ściskać za serce. Jakaś bardzo wielka żałość. Bardzo mi żal mamy. Już nic nie mówię, bo wiem, że gdy mama płacze, nie trzeba się odzywać. Nie trzeba nawet uspokajać. Kiedy się ją uspokaja i pociesza, zawsze płacze jeszcze bardziej. Idę w podnieceniu. Sam także się boję, a jednocześnie opanowuje mnie radosne podniecenie. Myślę o tym, że wszystko się zgadza… To była wreszcie wojna, o której tyle słyszałem; o której bez przerwy mówili dorośli… Mama przystaje. Rozgląda się bojaźliwie i wciąż zawraca w inną stronę. Krążymy po polu, ciągle wracamy w to samo miejsce. Rozglądam się idąc na palcach. Nic nie widzę. Popatrzyłem do tyłu, ale nie zobaczyłem już Małego Lasu. Domyślałem się, że jesteśmy niedaleko wsi – nie wiedziałem jednak z której strony.
Było mi coraz zimniej. Drżałem jak osika. Moje drżenie musiała wyczuć mama, bo zdjęła chustkę i zawiązała mi na głowę. Z najjaśniejszej strony widnokręgu zobaczyłem nagle słońce. Wydawało mi się, że jest takie jak zawsze, gdy zachodzi. W tym samym miejscu.
– Mamo, słońce zachodzi – powiedziałem.
– Wschodzi, syneczku – poprawiła.
– Właśnie, że zachodzi – upierałem się. – Zawsze gdy zachodzi, jest nisko…
– Lepiej, żeby tak wcześnie nie wschodziło – powiedziała ze smutkiem.
– Czy lepiej, żeby zachodziło, mamo, czy lepiej, jak go nie ma… Mnie zawsze żal, kiedy zachodzi… – rozgadałem się, ale spostrzegłem, że mama wcale mnie nie słucha. Znowu przystanęła. Zachowywała się teraz tak, jakby coś wywąchiwała. Zaczęliśmy znowu kluczyć po polach.
– Musimy pójść do wsi i znaleźć Ryszarda. Gdybym wiedziała, że nie ma go we wsi … Tam jeszcze mogą być bandyci…
Ucieszyłem się, gdy zobaczyłem ścieżkę do wsi. To jednak ścieżka nie od Małego Lasu, ale od rzeczki. Byłem zdziwiony, że jesteśmy z tej strony wsi. Widocznie zrobiliśmy wielkie koło… Weszliśmy na ścieżkę. Odetchnąłem z ulgą na myśl, że idziemy do domu. Po chwili i z tej ścieżki mama zawróciła. Szła ostrożnie nasłuchując. Nie mogłem o nic zapytać, bo wciąż kładła palce na ustach i nakazywała milczenie. Na najcichszy odgłos stawała; cofała się kilka korków, siadała na ziemi, pociągając mnie za sobą. Straszył ja nawet trzask gałęzi pod nogami. Teraz i ja zacząłem się bać. Strach zaczął obejmować mnie ze wszystkich stron. Bałem się popatrzyć w którąkolwiek stronę. Trzymałem mamę za rękę i szedłem z zamkniętymi oczami.
Chciałem znowu zapytać, dlaczego nie idziemy prostu do domu. I kiedy już otwierałem usta, natychmiast zamykała mi je dłonią. Broniłem się przed jej dłonią, mama jednak była silniejsza. Gdy wzięła rękę z moich ust, zobaczyłem, że znowu płacze. Może nawet płakała już przedtem, ale spostrzegłem to dopiero teraz. Widziałem wyraźnie drobne krople, wolno toczące się po twarzy. Nigdy dotychczas moja mama nie płakała tak cicho. Nagle szarpnęła mnie za rękę i już leżałem obok niej w zielonym, niewysokim zbożu. Usłyszałem wyraźnie czyjeś kroki. Mama podniosła lekko głowę, wpatrując się w tę stronę, z której dochodził odgłos kroków. Gdyśmy wstali zobaczyłem Króla. Powiedział, że szuka swoich dzieci. Mama rozpłakała się głośno, ale on wcale nie płakał. Razem z Królem szliśmy do wsi o wiele śmielej.
Nie ma już wsi. Jest tylko miejsce po domach. Zwęglone kupy popiołu oznaczają, gdzie były zabudowania, a komin, gdzie stały domy. We wsi spotykamy dużo ludzi. Jest Ryszard. Teraz na dobre zaczynam się złościć… Matka ściska i całuje dużą głowę większego od siebie Ryszarda. Ryszard tuli się do niej jak małe dziecko. Szarpię mamę za spódnicę. Nienawidzę Ryszarda tak mocno, jak nigdy dotychczas. Zaciskam piąstki i biję go na oślep, nieprzytomny z wściekłości i zazdrości.
Nigdy dotychczas nie widziałem, żeby mama całowała i tuliła do siebie Ryszarda. Na mnie nawet nie zwraca uwagi. Wreszcie siada obok popiołu, który został po naszym domu. Podchodzą do nas inni ludzie ze wsi. Siadają. Patrzę w stronę naszego nowego domu. Taki sam popiół, tylko nie ma tu ani komina, ani pieca. Dopiero teraz spostrzegłem, że wszyscy ludzie płaczą. Nigdy nie widziałem tylu ludzi płaczących jednocześnie, nawet na pogrzebie. Król, ten sam, któremu kiedyś porąbano karabin, a przedtem chciał strzelać do jakiegoś obcego człowieka, grzebie w popielisku naszego domu. Przypominam sobie nagle Joasię. Rozglądam się, ale Joasi nigdzie nie ma, nie ma też Ewy ani ich ojca. W naszą stronę idzie jakiś zgarbiony w nadpalonym ubraniu człowiek. Poznaję tego obcego, do którego
Król chciał kiedyś strzelać.
– Mamo, a gdzie jest Joasia? – pytam zachrypniętym głosem.
Milczy i odwraca głowę.
– W studni, synku – odpowiada Król.
Zrywam się i chcę biec do studni, ale mama mnie zatrzymuje.
– Przestań, przestań się wygłupiać! – mówi groźnie do Króla. Mówi, jakby mówiła jednocześnie do nas obu, do niego i do mnie.
– Joasiu! – wołam. – Joasiu, wyłaź ze studni! – krzyczę jak mogę najgłośniej. Wszyscy się na mnie patrzą. Po chwili odwracają głowy, jakby się przestraszyli mego krzyku.
– Ona nie żyje, ona, Ewa i ich ojciec – informuje Ryszard – Wszyscy oni utopieni w studni – dodaje i chce jeszcze coś powiedzieć, ale mama zaraz podbiega do niego. Staje między mną a nim. Mówi coś cicho Ryszardowi.
Wpadam w krzyk, w płacz, w bek tak głośny, że już nie słyszę samego siebie. Wiem, dobrze wiem, a jakże, jak dobrze wiem, co to znaczy nie żyć. Mama zaczyna mnie uspokajać. Ryszard grozi, że zabije, jeśli nie przestanę. Mama odwraca się i krzyczy na Ryszarda, że to wszystko przez niego. Ktoś straszy, że jeśli się nie uspokoję, to zaraz wrócą bandyci i wszystkich zabiją. Mnie też wrzucą do studni. Nie przestaję krzyczeć… Wiem, naprawdę wiem, co to znaczy nie żyć. To coś najgorszego na świecie, jeśli ktoś nie żyje… Babka i stryjenka nie żyją, teraz nie ma już Joasi. Jeśli ktoś nie żyje to znaczy, że nie ma go na świecie…. Najbardziej żal mi Joasi. Mama odchodzi na bok, Ryszard do ogrodu… Nikt mnie już nie uspokaja, więc przestaję płakać. I tak to nikogo nie wzrusza, i tak nikt się tym nie przejmuje…
„Zakopują w ziemi” – przypominam sobie i robi mi się gorąco ze strachu. Podchodzę do mamy, która grzebie w popielisku naszego domu… Nachylam się i dotykam popiołu. Jest jeszcze gorący. Cofam oparzoną rękę i wycieram o spodenki.
– Mamo, jak chcę jeść – słyszę echo własnego głosu.
– Zaraz, zaraz syneczku – mówi i nie przestaje grzebać długą żerdką w popiele.
Nie wiem sam, dlaczego przypominają mi się święci ze ścian. Dziwię się, że ich nigdzie nie ma. Święci przecież nie mogli się spalić.
– Gdzie obrazy świętych? – pytam nagle, zapominając na chwilę o jedzeniu.
– Święci polecieli do nieba. Oni zawsze sobie poradzą – śmieje się Król. Ma twarz wykrzywioną, jakby wcale nie do śmiechu, a jednak widzę, że się śmieje. Śmieje się jakimś strasznym, nieprzyjemnym śmiechem. Wykrzywia twarz z bólu.
– Heretyku, bezbożniku! – podbiega do niego mama i szarpie za rękaw, jakby budziła ze snu. I rzeczywiście po tym szarpnięciu Król płacze. Przed chwilą śmiał się, a teraz płacze. Myślę szybko, że Król jednak podoba mi się najbardziej ze wszystkich. Płacząc nie wygląda tak strasznie jak przed chwilą, kiedy się śmiał. Podchodzę do niego, ale on mnie nie widzi. Nagle mama biegnie boso po gorącym popiele spalonego domu. Staje przed piecem. Otwiera drzwiczki i wyciąga garnek. Przytrzymuje garnek sukienką i schodzi z pogorzeliska. Siada. Garnek stawia na ziemi i zdejmuje pokrywkę. Podchodzę i zaglądam przez ramię.
– To już ser – mówi.
– Mam trochę chleba – odpowiada ktoś ze stojących nad nami.
Ten skromny obiad trwa bardzo długo. Każdy je po kolei, bo jest tylko jedna łyżka. Naraz zrobiło mi się żal naszego mleka: wypijam jedną chochelkę i mama podaje już komuś innemu.
– To nasze! Niech mama nikomu nie daje! – krzyczę, ale nikt tego nie słyszy.
Ludzie powoli rozchodzą się i idą do swoich domów. Na miejsca, gdzie były ich domy. Podchodzę do Króla, który jeszcze nie odszedł: „On mi się najbardziej podoba ze wszystkich”. Podchodzę śmiało. On przecież nie wie, że to ja znalazłem i zabrałem zamek od jego karabinu.
– To była wojna – mówię do niego.
– To nie była wojna, synu… Tu byli bandyci, najgorsi, jacy są na świecie… To żadna wojna – mówi i marszczy twarz. – Źeby to choć była wojna! – dodaje.
– Tu była malutka wojna – zagaduję go znowu.
– To było coś gorszego, sto razy straszniejszego i większego od wojny – odpowiada i znowu wykrzywia twarz w dziwnym uśmiechu.
Na wszelki wypadek odchodzę od niego kilka kroków. Nie rozumiem. „Jeśli tutaj strzelali, to musiała być wojna” – myślę.
– Przecież tutaj strasznie strzelali – mówię do niego z odległości.
– Ale nikt nie strzelał do bandytów – odpowiada Król. Chwilę milczy, potem podbiega do ludzi.
– Strzelano do was jak do kaczek i zarąbywano jak zwierzaki… Oddaj mi moje dzieci! – krzyczy w niebogłosy. Łapie jakiegoś człowieka i z całej siły przyciąga do siebie. Szamocą się ze sobą. Padają na ziemię. Trzymają się za gardła. Poznaję: to ten obcy, którego nie znałem. On pierwszy zaczął rąbać karabin. „Właśnie do niego Król chciał strzelać tamtego dnia, kiedy we wsi były jeszcze domy. Ludzie krzyczeli wtedy, że za ten karabin Ukraińcy wszystkich zabiją” – przypomniałem sobie.
Widzę, Król, nie ruszając się, leży we krwi, jakby był nieżywy. Obcy człowiek stoi i trzyma się za twarz, po jego rękach cieknie krew. Kilka osób pochyla się nad Królem. Ktoś mówi, że Król zwariował. Moja mama podchodzi i wyciera chustką krew z jego twarzy. Stryjenka niesie wodę w dzbanku. Mama bierze od niej dzbanek i myje mu twarz. Król porusza ustami i coś mówi, ale nic nie słychać. Śmieszny bełkot i bulgotanie. Ktoś mówi, że bandyci zabili jego żonę i wszystkie dzieci. Ktoś inny przekonuje, że jeden karabin Króla nie przestraszyłby bandytów. „A gdyby tak wszyscy we wsi mieli karabiny” – powtarzam czyjeś przed chwilą wypowiedziane słowa. „Gdyby wszyscy we wsi mieli karabiny, wtedy naprawdę byłaby prawdziwa wojna i Król nie mógłby powiedzieć, że nie było tutaj wojny” – myślę uparcie…
Patrzę jeszcze raz na Króla. Leży twarzą do nieba. Ciężko oddycha. To bardzo dobrze, że ma oczy zamknięte. Muszę znaleźć swój zamek od karabinu. Biegnę na pogorzelisko nowego domu. Grzebię patykiem w popiele. Zanurzam w nim rękę i wydaje mi się, że jest o wiele zimniejszy od popiołu starego domu. Zaczynam się dusić. Oglądam się i nie widzę nikogo. Jestem w chmurze unoszącego się popiołu. Ogarnia mnie nagły strach.
– Mamo! Mamo! – krzyczę krztusząc się.
– Czego tam szukasz?
Natychmiast opanowuję się i uspokajam. Jest mi lżej. Popiół przestaje dusić. Boję się, że mama się domyśli, czego tu szukam. Nie, ona nie może się domyślić… Przecież nic nie wie, nikt o tym nie wie…
– No, odpowiadaj… Czemu milczysz! – przynagla.
– Szukam złota, które dziadek schował w garnku – kłamię, przypominając sobie opowieść babki.
– Głuptasku, głuptasku. To było bardzo dawno i nie wiadomo, czy to prawda – mama uśmiechnęła się przez łzy – Nie wiedziałam, że ci babka o tym wszystkim opowiadała – znowu zaczęła się głośno śmiać.
Pobiegłem za mamą, która szła do naszego starego domu. Naraz przypomniałem sobie, że babka miała przyjechać jesienią na gruszki. Popatrzyłem na tę gruszę, o której opowiadała, że nigdy się nie spaliła, choć dom spalił się dwa razy. Teraz miała czarne, osmolone konary. Nie było na niej ani jednego listka. Babka mówiła, że po drugim pożarze grusza była zupełnie czarna i wszyscy twierdzili, że już po niej. Potem jednak odżyła. Znowu były na niej gruszki. Znowu zakwitała każdej wiosny. „Czy nasz dom zawsze musi się palić?” – pomyślałem sobie. Teraz spalił się już po raz trzeci. „Zapomniałam ci powiedzieć, wtedy po burzy, że nigdy nie uschła nasza grusza. Kwitła każdego roku. Powiedz mamie, że przyjadę do was jesienią na gruszki. Nasza grusza nie spaliła się nawet wtedy, gdy piorun podpalił dom, ani potem, wiele lat później” – powiedziała babka na pożegnanie. Mówiła to, gdy siedziałem już na wozie. Nie ma już babki i nie przyjedzie do nas nigdy, do niej także nie będzie można pojechać…
– Mamo, babka mówiła, że przyjedzie do nas na gruszki… Mówiła, że przyjedzie jesienią – powiedziałem i własne słowa wydały mi się straszne. Natychmiast pożałowałem, że to powiedziałem. Ucieszyłem się, że mama nie usłyszała. Nie ma już babki, nie ma też ciotki, nie ma Joasi, Ewy i ich ojca… Nie ma, nie ma. Gdyby rośli w ziemi jak grusza, jak wszystkie drzewa, to wtedy byli by jeszcze na pewno. Ale przecież wiedziałem, że myślę to tylko tak sobie. Ludzie nie mogą rosnąć w ziemi, bo wtedy nie mogliby nigdzie chodzić. Gdyby ludzie rośli w ziemi, wtedy nikt nie uciekłby ze wsi i bandyci zabiliby wszystkich. Drzewa nie mają krwi i dlatego nie boją się strzelania… Ale drzewa także można porąbać albo pociąć piłą. Z ludźmi można robić to samo. Czyli z ludźmi można zrobić jeszcze więcej niż z drzewami… Popatrzyłem na gruszę i żal mi się jej zrobiło tak mocno jak babki, Joasi i wszystkich, co już nie żyją. Tylko słońce widziało, co tu było.
Patrzyło jak się wieś pali, jak Joasię, Ewę i ich ojca wrzucają bandyci do studni. Tylko słońce wie, czy grusza została przestrzelona, czy też umarła od ognia. Nie, w nocy nie ma słońca na niebie. Słońce było na prawdziwej wojnie i teraz, jak zwykle, powróciło, żywe i zdrowe. Tylko słońce niczego się nie boi, bo jest bardzo wysoko: nikt go nie dosięgnie, żadna kula tam nie doleci. Chciałbym być tak wysoko jak słońce. Gdybym tam był, nie bałbym się nikogo na świecie. „Wtedy, kiedy wieś się paliła, był księżyc i on wszystko widział” – pomyślałem. „Księżyc to jednak nie to, co słońce”… Widział jednak, jak się paliła wieś. Księżyc też jest odważny, bo nie boi się nocy… Podbiegłem i przytuliłem się do mamy. Długo trzymałem swoją głowę wtuloną w jej sukienkę. Było mi bardzo dobrze, najlepiej na świecie. Zdawało mi się, że nie było i nie ma nikogo na świecie, prócz mnie i mamy. O nikim innym już nie będę myślał… Czy jednak jest dobrze o niczym i o nikim nie myśleć.
Kiedy słońce przechylało się na drugą stronę nieba, ludzie zebrali się w gromadę. Po krótkiej naradzie ruszyli drogą do miasta. Wśród nich szedłem ja, mama i Ryszard. „I to nie była nawet wojna o której wszyscy mówili… – pomyślałem rozczarowany. – Jak wygląda prawdziwa wojna?” Tylko Joasia wiedziałaby, jak jest naprawdę, ale Joasia umarła i nigdy już prawdziwej wojny nie zobaczy. Na pewno zobaczę jeszcze kiedyś prawdziwą wojnę… Będę strzelał do bandytów i do Niemców… „Jeśli to nie była wojna, to może na prawdziwej wojnie nie ma bandytów?”
– Czy Niemcy to też bandyci – zapytałem Ryszarda.
– Jeszcze jacy! – odpowiedział.
Nic z tego nie rozumiałem. „To na wojnie też są bandyci” – zacząłem rozmyślać.
Zaraz za wsią dołączyli do nas ci, którzy zakopywali nieżywych. Odtąd wszyscy razem szliśmy drogą do miasta.
Czesław Kuriata
Fragment powieści autobiograficznej „Galop do Wielkiego Lasu”
Myśl Polska, nr 1-2 (4-11.01.2015)
http://mysl-polska.pl