Jak czytamy w „raporcie MAK”, analiza danych pokładowych komputerów PLF 101 (chodzi o FMS-1 i FMS-2, ewentualnie UNS-1 i UNS-2) wykazała odnotowanie dwóch wysokości tego samego samolotu – „prezydenckiego tupolewa”, oczywiście. Inną wysokość miał u siebie pierwszy pilot, a inną drugi, choć pilotowali ten sam statek powietrzny w tym samym czasie i przestrzeni. Mówiąc obrazowo: 1P był w danym momencie ze swoją maszyną na wysokości ca. 170 m, natomiast 2P znajdował się w danym momencie ze swoją maszyną jakieś 170 m niżej – obaj jednak, jak wiemy z oficjalnej narracji, siedzieli w tym samym kokpicie.
Nie ma cienia przesady w tym, co piszę, wystarczy wczytać się w poniższy fragment arcydzieła uczonych z Moskwy (s. 181-182): Analiza danych FMS wykazała, że rozbieżność skorygowanych wskazań WBE-SWS dowódcy statku powietrznego i drugiego pilota w chwili utraty zasilania wynosiła w przybliżeniu 170 metrów, co odpowiada różnicy ciśnień około 15mm Hg i potwierdza nastawienie ciśnienia na wysokościomierzu WBE-SWS drugiego pilota.
Różnica ciśnień to akurat 15 mm słupa rtęci, gdyż 1P nastawić miał sobie ciśnienie 760mm, zaś 2P miał nastawić sobie ciśnienie 745mm, a więc takie, jakie podał załodze Plusnin, ciśnienie lotniska o godz. 8:24 pol. czasu (według „zapisów CVR”). Wprawdzie trzy minuty później, tj. o 8:27, piloci mówią głośno o ustawieniu właśnie ciśnienia 7-45, a o 8:30 Dowódca PLF 101 komunikuje „kontroli lotów” Siewiernego: Według ciśnienia 7-45, schodzimy, 500 metrów, polski 101 – ale, jak zapewniają nas katastrofolodzy i z Moskwy, i z Warszawy, zaraz po godz. 8:40, gdy PLF 101 ma przelecieć nad dalszą radiolatarnią (w oficjalnej narracji DRL, czyli dalszą wschodnią – w nieoficjalnej narracji DRL1, czyli dalszą zachodnią Siewiernego; por. http://freeyourmind.salon24.pl/541428,priwod) i kiedy odzywa się po raz pierwszy TAWS, komunikując Terrain Ahead, nawigator (wersja „MAK”) lub Dowódca (wersja KBWLLP) ma przestawić wysokościomierz na stanowisku 1P, by „oszukać TAWS-a”, tak by to urządzenie zamilkło, dowiedziawszy się nagle, iż statek powietrzny jest dużo wyżej niż w rzeczywistości, a więc nie ma powodu do dalszego niepokojenia załogi – przynajmniej przez jakiś czas.
Taka jednak „przestawka”, o jakiej tu mowa, powinna po pierwsze wywołać reakcję alarmową w postaci sygnalizacji „sprawdź wysokościomierze” oraz reakcję innych członków załogi, tymczasem, jak przekonują nas moskiewscy badacze, do niczego takiego wcale nie dochodzi: Analiza danych FMS wykazała, że w chwili zdarzenia lotniczego wskazania WBE-SWS dowódcy statku powietrznego i drugiego pilota różniły się o ~170 metrów. Zgodnie z Załącznikiem do RLE Tu-154M wyposażonych w system danych areometrycznych WBE-SWS, przy rozbieżności wskazań wysokościomierzy dowódcy statku i drugiego pilota o więcej niż 60 m, na środkowej tablicy przyrządów powinna świecić tabliczka SPRAWDŹ WYSOK (PROWIER’ H) kolory żółtego. Źadne komentarze członków załogi w tej kwestii nie zostały zarejestrowane (…) (s. 183).
Może „żadne komentarze w tej kwestii” nie zostały zarejestrowane, bo w postprodukcji „zapisów CVR” nie na każdy detal zwrócono uwagę i nie wszystko dało się dokleić do „rozmów pilotów”? A może komentarze załogi nie zostały zarejestrowane, ponieważ piloci i tak nie patrzyli na wysokościomierze barometryczne, tylko na radiowysokościomierze. Te ostatnie zaś – znowu, jak dowodzą „badania powypadkowe” – i tak sobie załoga błędnie ustawiła, bo na 65-60 m, a nie na 100 m, jak komentowała/zapowiadała o godz. 8:10. Możliwe zresztą, że nikt w kokpicie nie patrzył na żadne wysokościomierze, tylko patrzono za okna, szukając we mgle lotniska, którego nie było na mapie TAWS. Sama zaś mapa TAWS-a też się nie znalazła podczas „ekstrakcji danych” w USA. Ale komu by to przeszkadzało w dalszym badaniu?
Nikt z badaczy, zwłaszcza tych ciężko pracujących nad Wisłą, nie wpadł przy tym na taki pomysł, by sprawdzić po prostu, jak wygląda nie tylko baza danych Terrain TAWS-a w tupolewie bn. 102, który przecież w żadnej katastrofie w żaden sposób nie ucierpiał, a loty do „Federacji Rosyjskiej” wykonywał (o czym wspomina choćby świadek M. Wierzchowski, który brał udział w uroczystościach ze współudziałem logistycznym dwóch tupolewów http://freeyourmind.salon24.pl/401203,tajemnice-smolenska), ale w ogóle jak ten TAWS w nim, tym tupolewie, chodzi, gdy załoga zamierza lądować w szczerym smoleńskim polu. Nie gdzie indziej a w polskich Uwagach do raportu dopraszano się przez kilka miesięcy od Moskwy, by „MAK” raczył naszym ekspertom wyjaśnić, jak sprzęgnięte są poszczególne urządzenia pokładowe z TAWS-em „prezydenckiego tupolewa” (Uwagi, s. 15); tak jakby w Warszawie nie można było znaleźć stosownej dokumentacji „w temacie”. Może ta dokumentacja przepadła podczas pożaru „prezydenckiego tupolewa” (który ugaszono w parę minut, tak że można było od razu zapalić ze spokojem papieroska na pogorzelisku, co udokumentował księżycowy reportaż montażysty S. Wiśniewskiego)?
Sprawa dwóch wysokości tego samego samolotu w tej samej chwili jest o tyle ciekawa, że – co też wiemy z oficjalnej narracji i to dzięki ekspertom z USA – mimo iż oba bloki FMS-ów przewieziono z Moskwy do Universal Avionics w Redmont, to – tylko z tego oznaczonego nr. ser. -281, czyli zamontowanego po stronie drugiego pilota, udało się „wyekstrahować dane”. Ten -1577, tj. ten przyporządkowany Dowódcy PLF 101, był zbyt zniszczony „po katastrofie”, by dało się z niego cokolwiek odczytać, choć usilnie próbowano (zapewnia nas raport UASC; por. też http://freeyourmind.salon24.pl/546341,raport-problem-danych-fms-a-plf-101). Jakiś baran nieznający się na awionice i mechanice, na elektronice i informatyce, mógłby zaraz spytać głupio: to w jaki sposób stwierdzono te dwie wzajemnie wykluczające się wysokości „prezydenckiego tupolewa”, skoro zachował się tylko komputer drugiego pilota? Ano tak to odkryto, że do tego drugiego FMS-a „przebiły się jakoś” dane z pierwszego i to akurat, szczęśliwie dla badaczy, te właśnie dane świadczące o błędnej wysokości wynikającej z błędnego przestawienia wysokościomierza WBE-SWS pierwszego pilota.
Co do tego, że była to wysokość błędna, nikt nie może mieć wątpliwości, skoro pod murem smoleńskiego wojskowego lotniska leżał 10 Kwietnia „wrak” (co pokazało tyle ekip telewizyjnych radzieckich i innostrannych). Gdyby nie leżał, to nie byłaby błędna. Nikt o zdrowych zmysłach, poza nieszczęsnymi paranoikami od maskirowki, nie może sądzić, iż samolot poleciał gdzieś, a wrak pozostał. Wprawdzie trochę czasu zajęło badaczom z Moskwy odnalezienie poszczególnych rejestratorów parametrów lotu na mokradłach polanki samosiejek, tudzież wydobycie z błota innych urządzeń na „miejscu katastrofy”, ze strzaskanymi wysokościomierzami włącznie, ale w końcu, gdy już wszystko (co było do badań niezbędne) przebadano, to wszystko się potwierdziło tak, jak zrazu ogłoszono już w „godzinie powypadkowej” – piloci za nisko zeszli we mgle i wylądowali na masywie leśnym, a nie na pasie smoleńskiego lotniska. Prostszą historię lotniczego wypadku trudno sobie wyobrazić.
Czemu doszło do „katastrofy”? Wiedziano to już w chwili jej ogłaszania: mgła, a piloci zeszli za nisko – tego dowodzi wrak i drzewostan, to jasne. Czemu zeszli aż tak nisko? Zawinił pośpiech, naciski, brawura, lekkomyślność, krótkowzroczność, brak zgrania załogi, brak wyszkolenia, ewentualnie… brak paliwa (http://www.youtube.com/watch?v=hln27hUsEEE). Te wyjaśnienia jednak okazały się niewystarczające. Potrzebne było jakieś poważniejsze. I wnet, tj. po paru dniach od „katastrofy”, znaleziono: zawinił zdradliwy jar po wschodniej stronie smoleńskiego wojskowego lotniska. No ale pocziemu zdradliwy jar zmylił pilotów? Bo polegali na wysokościomierzach radiowych, a nie barycznych. Te radiowysokościomierze też zresztą mieli źle ustawione (na 60-65 m nie na 100 m, jeśli chodzi o wysokość niebezpieczną – co potwierdziły „powypadkowe badania” wysokościomierzy). Czemu piloci nie polegali na wysokościomierzach barycznych? Bo ktoś źle ustawił także ten baryczny Dowódcy (WBE-SWS) – z ciśnienia 7-45 na 7-60, co spowodowało, iż piloci zgubnie sądzili, że są wyżej, a byli niżej. Czemu tak przestawiono ten najważniejszy, jak się okazało w badaniach, wysokościomierz? Bo chciano „oszukać TAWS”, żeby nie słyszeć irytującego alarmu o zbliżaniu się do smoleńskiej ziemi, a więc alarmu, że samolot jest zbyt nisko.
Jeśli kogoś ten ciąg wnioskowań nie przekonuje albo uważa go za idiotyzm, to znaczy, iż ten ktoś nie jest w stanie docenić potęgi myśli radzieckiej i tym samym ten ktoś do badań katastrofologicznych się, niestety, nie nadaje. No dobrze, wtrąci się jakiś bałwan, ale w takim razie jakże to odkryto, że WBE-SWS Protasiuka został przestawiony, skoro kokpit uległ całkowitej destrukcji pod wpływem kosmicznych przeciążeń 100g, lotu w położeniu plecowym i innych niezwykłych, by nie rzec, nieziemskich, procesów fizycznych, powodujących, że tak wielu rzeczy na pobojowisku nie dało się badaczom znaleźć, mimo wykorzystania ciężkiego sprzętu budowlanego (tak głęboko wbiły się w ziemię)? Po prostu znaleziono szczęśliwie ten wysokościomierz z kokpitu „prezydenckiego tupolewa” i stwierdzono na nim takie właśnie przestawienie. Kokpit może diabli wzięli, lecz wysokościomierz ocalał. Co w tym może być nadzwyczajnego? Nie ma wprawdzie żadnego zdjęcia dokumentującego to znalezienie, ale kto by się na takie drobiazgi oglądał, widząc, jak wiele w tak spartańskich badawczych warunkach wybadano? Przestawienie to zostało potwierdzone też przez znalezione rejestratory parametrów lotu, a także przez znaleziony FMS i TAWS. I co dalej? Czto takoje?
Otóż zagadkę przestawionego (znalezionego) wysokościomierza WBE-SWS pierwszego pilota przekazano do analizy najlepszym specjalistom. Możliwe, że stało się to na przełomie sierpnia i września 2010, kiedy to skrupulatnie „badano” (wybrane, znalezione) przyrządy pod egidą ruskiego MON-u. Na s. 313-314 Załącznika 4 do „raportu Millera” widnieją daty 22 i 23-09 podpisania i opieczętowania bumagi ruskiego MON-u (por. też rubrykę 28 w tabeli na s. 401, podpisy z datami na s. 408 oraz „raport MAK”, s. 137-138), zaś w pol. Uwagach na s. 21 mowa jest o „badaniach wybranych agregatów i przyrządów” w dn. 23-27 sierpnia 2010. Problemem WBE-SWS Protasiuka zajął się „konstruktor i producent” urządzenia, przedsiębiorstwo radzieckie „OAO Aeropribor-Woschod”. Tam, wnimanije, wnimanije, dokonano obliczenia prawdopodobieństwa przestawienia się tego urządzenia pokładowego samoczynnie, w wyniku jakiejś usterki wewnętrznej wysokościomierza. Jak się domyślamy, podczas tej precyzyjnej analizy przeprowadzonej przez „OAO Aeropribor-Woschod” wyszło, że prawdopodobieństwo usterki radzieckiego urządzenia jest tak nikłe (skrajnie mało prawdopodobne), tak, można by rzec, nieprawdopodobne, iż ów WBE-SWS mogła wyłącznie przestawić podczas feralnego i nerwowego zniżania we mgle 10 Kwietnia, sama polska załoga (por. „raport MAK”, s. 146-147). Proste. No bo przecież nie spowodowała tego przestawienia „smoleńska katastrofa”. A tym bardziej jakiś smoleński ratownik, strażak, omonowiec, milicjant czy gap, choćby nawet szperali w złomowisku na polance samosiejek.
I teraz drobna, choć niezbędna do naszych rozważań, dygresja. Jak pamiętamy (lub nie, bo pamięć potrafi płatać figle), gdy pojawiła się głośna sprawa telefonu śp. pos. L. Deptuły „po katastrofie smoleńskiej”, to ABW w ekspertyzie sporządzonej przez ekspertów, wyliczyła maksymalnie trzy możliwości pozwalające wyjaśnić sprawę, iż pos. Deptuła zadzwonił do swojej małżonki po „katastrofie”, wołając Asia, Asia! Najciekawsza z możliwości wykoncypowanych przez biegłych ABW była mniej więcej taka, iż ktoś obcasem na pobojowisku mógł uruchomić i telefon pasażera „prezydenckiego tupolewa”, i wybrać numer do żony tego pasażera. Czy jednak obcas mógłby przemówić głosem Deptuły, tego prawdopodobieństwa ekspertyza ABW już nie analizowała, sprawę bowiem zamknięto na etapie tych wstępnych trzech ustaleń tego, co prawdopodobne: 1) to nie był telefon od pos. Deptuły, 2) ktoś niechcący nadeptał na telefon podczas akcji ratowniczej, co spowodowało „zatelefonowanie”, 3) „godzina w systemie była nieprawidłowo ustawiona” (cyt. za Zbrodnia smoleńska, s. 545; por. też http://fymreport.polis2008.pl/wp-content/uploads/2012/02/FYM-Aneks-11.pdf s. 50).
Czemu takich wielowariantowych „analiz możliwości” nie przeprowadzono w przypadku WBE-SWS, tylko ustalono wyłącznie jeden możliwy, najbardziej prawdopodobny, wariant? Niekoniecznie wszak ktoś obcasem mógłby przestawić takie pokładowe urządzenie, pracując na „miejscu upadku samolotu”, ale, dajmy na to, błoto smoleńskie mogłoby się wedrzeć do tego urządzenia i nieco je uszkodzić. Tak usiłowało się błoto dostać do wnętrza rejestratorów katastroficznych „prezydenckiego tupolewa” i nawet gdzie niegdzie się wdarło (http://freeyourmind.salon24.pl/369017,o-diablach-co-rejestratory-sponiewierali), choć na szczęście dla katastrofologów, szpul z taśmami już nie ośmieliło się tknąć (co by to bowiem było, gdyby zapisy CVR nie dały się odczytać w Moskwie z powodu zabłocenia – jak wtedy zawiązałaby się „narracja smoleńska”?). Być może dodatkowe warianty z „przestawką” wysokościomierza Dowódcy PLF 101 zostały wykluczone z tego względu, iż urządzenie, mimo że sponiewierane dokumentnie, od razu trafiło w ręce specjalistów z ruskiego MON-u, a nie natknęli się na nie jacyś przypadkowi przechodnie, jak to było z rejestratorem sfilmowanym przez wałęsającego się z kamerą moonwalkera Wiśniewskiego czy kawałkiem samolotu, który po podniesieniu nie śmierdział paliwem.
Tylko że w przypadku czarnych skrzynek, to nawet wiemy, jak z grubsza z zewnątrz wyglądały „po katastrofie”, nim zostały w kartonach przetransportowane „do siedziby MAK-u”, co opowiadał niezapomniany płk. Rzepa (http://freeyourmind.salon24.pl/489924,gora-z-gora) – zaś niepodobna znaleźć zdjęcia znalezionego WBE-SWS na mokradłach przy smoleńskim Siewiernym. To jednak drobiazg i nikt nie powinien tu sarkać ani szczekać, albowiem są fotografie związane z ekspertyzą wykonaną przez „OAO Aeropribor-Woschod” (pod patronatem i rus. MON-u, i „OAO Tupolew”), aczkolwiek prawdopodobieństwo (przestawienia się lub usterki wysokościomierza) radzieccy eksperci mogli obliczyć nawet bez oglądania i fotografowania kawałka WBE-SWS. I to bez względu na to, czy doszłoby do jakiejś katastrofy, czy nie – a nawet, czy znalazłby się jakiś WBE-SWS, czy też nie. Zresztą, czy całe urządzenie byłoby potrzebne do badań? Nie wystarczyłaby sama „skala wskaźnika” WBE-SWS, nawet bez numeru fabrycznego? Oto i jest – jeden z fundamentów katastrofologii smoleńskiej. Wygląda może skromnie, ale tak to bywa z kamieniami węgielnymi, na których wznoszone są monumentalne budowle.