Nie zaczęła się jeszcze formalnie druga kadencja prezydenta Baracka Obamy, a już musi on przejść najpoważniejszy egzamin z polityki zagranicznej w czasie swojej dotychczasowej prezydentury. Nie jest żadną tajemnicą, że Izrael chce wciągnąć USA w wielką wojnę prewencyjną na Bliskim Wschodzie. Jej efektem ma być całkowita likwidacja „kwestii palestyńskiej” i budowa Wielkiego Izraela.
Jedna z wersji Wielkiego Izraela
Historycy są sceptyczni co do autentyczności większości wydarzeń opisanych w księgach Starego Testamentu. Nawet żydowscy badacze starożytnych dziejów Lewantu są podzieleni w sprawie rzeczywistego istnienia króla Dawida i jego ojca – króla Salomona. Bez wątpienia istnieją poszlaki wskazujące na istnienie silnie rozwiniętej cywilizacji w X wieku przed Chrystusem na obszarze, który dzisiaj określamy mianem biblijnej Ziemi Świętej. Niemniej żaden liczący się historyk czy archeolog nie zaryzykuje twierdzenia, że było to żydowskie imperium króla Dawida.
Cel nadrzędny – budowa państwa narodowo-socjalistycznego
Politykom syjonistycznym nie potrzebne są jednak dowody autentyczności przez nich przyjętej wersji historii ich państwa. W imię niepotwierdzonej legendy chcą zbudować państwo, któremu nadali nazwę „Wielki Izrael”. Obejmować ma ono swoim obszarem nie tylko ziemie położone na zachód od rzeki Jordan, ale także Strefę Gazy, Wzgórza Golan, niemal całe terytorium obecnego Królestwa Jordanii, Libanu, większość ziem syryjskich, tereny aż po Irak i Kuwejt, a nawet dużą część Arabii Saudyjskiej, Egiptu i Turcji.
Plany architektów koncepcji Wielkiego Izraela są więc więcej niż ambitne. To poszukiwanie przestrzeni życiowej dla ludzi, którzy przypomnieli sobie po 20 stuleciach o rzekomym miejscu pochodzenia swoich przodków.
Izrael jest przeludniony i pęka w szwach. Jest jednocześnie największą potęgą militarną całego regionu. Jaki z tego wniosek? Źe państwo to potrzebuje Lebensraum – ideologii usprawiedliwiającej ekspansję militarną, aneksję obcych gruntów oraz politykę czystek etnicznych, a w ostateczności być może nawet eksterminacji całych narodów.
Budowa Wielkiego Izraela wymaga także upowszechnienia idei narodowej. Jeden naród i jeden cel! Naród szczególny, naród wybrany, który posiada wyłączność na kontrakt z samym Stwórcą wszechświata.
Politycy izraelscy, zarówno ci z prawej, jak i – nie dajmy się oczarować – również z lewej strony, nie potrzebują uwiarygodnienia mitu o Salomonie i Dawidzie. Sama legenda jest już religią wybranego narodu. Pozwala więc na zastosowanie wszystkich symboli, które wiązać się będą z koncepcją restauracji legendarnego imperium sprzed 3 tysięcy lat. Takim ponadczasowym symbolem łączącym starożytną potęgę z nowożytnym Syjonem jest Gwiazda Dawida (hebr. Magen Dawid) – znak o tajemniczym autoramencie, nazywany przez Żydów także Tarczą Dawida. Ten heksagram, nie będący jednak godłem, a raczej mieszanką narodowego talizmanu i metaforycznej ikony, jest symbolem wojennym, a nie – jak się powszechnie przyjęło – religijnym. To wezwanie do podboju umieszczone na sztandarze najbardziej ekspansywnego i brutalnego władcy w żydowskiej mitologii. Czy nie jest zdumiewające, że Magen Dawid pojawiała się na ścianach europejskich synagog w ciągu 2 tysięcy lat diaspory? Nie była symbolem metafizycznym, lecz ukrytym wezwaniem do oporu i walki z wszelkimi przeszkodami w planie odbudowy Wielkiego Izraela.
Od 1897 roku Tarcza Dawida stała się bitewnym symbolem syjonizmu – ideologii, która opierając się na przesłankach religijnych, stworzyła pierwszy ruch narodowo-socjalistyczny na świecie, eksponujący hermetyczny nacjonalizm żydowski o wyraziście rasistowskim charakterze. Cel narodowowyzwoleńczy stał się celem pośrednim. Ostatecznym celem miała być nie tylko restauracja państwa dla wszystkich Żydów, ale odbudowa społeczeństwa czystego rasowo – enklawy „nadludzi” otoczonych morzem pogan.
Temu celowi miała służyć opracowana przez rosyjskiego pisarza Aszera Cwi Ginsberga koncepcja nowej tożsamości żydowskiej, która mieściła się w pojęciu Achad ha-Am. Jej celem było także odrodzenie się języka hebrajskiego (Eliezer ben Jehuda) i powstanie literatury oraz kultury w tym języku.
Rok 2012 – nowy etap ekspansji Wielkiego Izraela
Twórcy nowoczesnego Państwa Izrael wpadli jednak we własną pułapkę poprawności politycznej. Eksploatując empatię całego świata po zagładzie 6 milionów Żydów w Europie, sami zablokowali sobie drogę do realizacji podstawowego celu syjonizmu – budowy społeczeństwa etnicznie czystego, stanowiącego fundament przyszłego imperium.
Świat, a szczególnie USA i Europa, traktuje dotychczasową politykę zagraniczną Tel Awiwu jako usprawiedliwiony bój o swojej prawa po 20 wiekach rzekomych prześladowań, ale czy postępuje słusznie?
Dotychczasowa taktyka władz izraelskich polegała na metodzie bardzo małych kroczków. Przez ostatnie 50 lat ze szwajcarską regularnością w izraelskich miastach pojawiali się zamachowcy-samobójcy. W ramach odwetu Tel Awiw odkrajał kolejną pokaźną porcję ziemi, która należała od wieków do Palestyńczyków, i przekazywał ją uzbrojonym po zęby osadnikom żydowskim.
Mimo setek ustaleń, porozumień i protokołów do protokołów na obszarze Autonomii Palestyńskiej trwa niekończąca się kolonizacja dokonywana przez uzbrojonych osadników żydowskich. Kłamstwem jest, że są to osiedla dzikie. Nie, to świetnie zorganizowane grupy osadnicze, cechujące się znakomitą logistyką działań. Instytucje państwowe zachęcają tych ludzi do osadnictwa na terenach Autonomii Palestyńskiej – choćby poprzez zwolnienia podatkowe. Wiele wskazuje, że jest to świadoma, przemyślana i rozłożona w czasie operacja ekspansji terytorialnej.
Oczywiście ta polityka coraz bardziej uderza w interesy Stanów Zjednoczonych na Bliskim Wschodzie, w tym głównie w kruche relacje handlowe USA z głównymi eksporterami arabskiej ropy naftowej.
W tym roku jednak nastąpiła dramatyczna zmiana – polityka Izraela przyjęła jawnie wrogi stosunek do administracji Baracka Obamy. Jest tajemnicą poliszynela, że prorządowa prasa izraelska uważa Obamę za kryptomuzułmanina i agenta państw arabskich.
10 stycznia 2009 roku, na 10 dni przed zaprzysiężeniem Baracka Obamy na prezydenta, dwie największe partie izraelskiej prawicy – Likud i Kadima – zdobyły łącznie 55 miejsc w 120-osobowym Knesecie. Oba ugrupowania utworzyły rząd, który uznał za niezbędne doprowadzenie do zmasowanego ataku na Iran, ale także przy okazji do realizacji kolejnych etapów programu budowy Wielkiego Izraela. Cztery lata całkowitej bierności Stanów Zjednoczonych na Bliskim Wschodzie, wycofanie amerykańskich wojsk z Iraku i zapowiedź wycofania ich także z Afganistanu doprowadziły rządzących polityków Likudu i Kadimy do szału. Obama stał się najbardziej znienawidzonym politykiem zachodnim w Izraelu. Świadczą o tym niedawne prowokacje polityczne Tel Awiwu.
6 listopada, w dniu wyborów amerykańskiego prezydenta, łamiąc prawo międzynarodowe i własne ustalenia z USA i Autonomią Palestyńską, Nethanjahu wydał pozwolenie na budowę dwóch żydowskich osiedli w samym sercu Palestyny – w Ramot, gdzie ma powstać 607 żydowskich domów, i w Pisgat Zew, gdzie powstanie 606 domów. To rozporządzenie premiera pozwala także na wkroczenie żydowskich osadników do Jerozolimy Wschodniej, która od stuleci jest zamieszkana przez Palestyńczyków.
To właśnie status Jerozolimy Wschodniej jest jedną z najważniejszych przyczyn braku porozumienia Żydów z Palestyńczykami. Już w 1968 roku Organizacja Wyzwolenia Palestyny wpisała do swojej konstytucji Jerozolimę Wschodnią jako stolicę niepodległej Palestyny. Podobny krok 12 lat później wykonali Żydzi. 30 czerwca 1980 roku Kneset uchwalił ustawę jednoczącą cały obszar Świętego Miasta i nadał mu rangę stolicy Izraela. Tak więc obie strony proklamowały swoje zasady, ale żadna z nich nie może ich zrealizować. Wydane przez Netanjahu pozwolenie na budowę osiedli na tym obszarze jest czystą prowokacją polityczną na wzór wizyty Ariela Szarona na Wzgórzu Świątynnym. Oznacza nie tylko wielkie demonstracje, zamieszki czy paraliż miasta, ale prowadzić może do kolejnej intifady.
Kiedy bomby lecą… Obama się opala
O jakości polityki zagranicznej Baracka Obamy świadczyć może fakt, że na pierwszą po reelekcji wizytę zagraniczną wybrał bliskie jego sercu Indochiny. Wielu ekspertów od polityki międzynarodowej jest zdziwionych. Jak to jest, że kiedy na Strefę Gazy sypią się izraelskie bomby, a siły lądowe żydowskiego państwa stoją w gotowości bojowej pod jej granicami, prezydent Obama wypoczywa na jednej z najbardziej luksusowych tajskich plaż?
Strefa lub raczej wypadałoby powiedzieć Okręg Gazy jest niemal o połowę mniejszy od Warszawy. Obszar ten zamieszkuje mniej niż 1,5 mln cywilów, z których 38% nie ma pracy. Formalnie od 2007 roku obszarem tym rządzi Islamski Ruch Oporu, nazywany w skrócie Hamas (Zapał), który ledwo wiąże koniec z końcem w zaspokojeniu podstawowych potrzeb mieszkańców tego wielkiego więzienia. Główni działacze Hamasu wywodzą się z egipskiego Stowarzyszenia Braci Muzułmanów – islamskiej organizacji społeczno-politycznej, która obecnie rządzi Egiptem. Z tej organizacji pochodzi demokratycznie wybrany prezydent Egiptu Mohamed Mursi oraz większość deputowanych egipskiego Zgromadzenia Narodowego. Wkroczenie izraelskich wojsk lądowych do Strefy Gazy i zabicie militarnego szefa Hamasu, Ahmeda Al-Dżabariego, wygląda na jawną prowokację wobec sił związanych z Bractwem Muzułmańskim. To wyzwanie rzucone nowemu egipskiemu prezydentowi oraz krajom, w których Bractwo jest znaczącą siłą polityczną. Wkroczenie sił izraelskich do Strefy Gazy jest także próbą naruszenia porządku powstałego w wyniku niedawnej Arabskiej Wiosny Ludów – wydarzeń, które Barack Obama i Hillary Clinton określili jako osobisty sukces polityczny.
Czyżby więc Izrael chciał rozpalić na Bliskim Wschodzie wielki pożar, który w ostateczności zamieni się w powtórkę wojny sześciodniowej? To niezwykle ryzykowna taktyka.
W silnie ocenzurowanych przekazach telewizyjnych ze Strefy Gazy, a właściwie raczej z obozu zagłady palestyńskich cywilów, zachodni korespondenci próbują przekonać zachodnią opinię publiczną, że niemal codziennie, mimo działania najlepszego na świecie sytemu antyrakietowego, na stolicę Izraela spada od kilku do kilkudziesięciu palestyńskich rakiet Kassam 1, 2 lub 3, siejących śmierć i ogromne zniszczenia.
29 grudnia 2008 roku na łamach tygodnika „Der Spiegel” ukazał się artykuł niemieckiego dziennikarza Ulrika Putza pt. „Wizyta w fabryce rakiet w Strefie Gazy”. Autor, powołując się na swoje obserwacje i informacje z Jewish Policy Center, wyliczył, że jednostkowy koszt chałupniczej produkcji rakiety Kassam 3 o zasięgu rażenia do 10 km i ładunku wybuchowym do 10 kg wynosi ok. 800 euro. Wydawałoby się więc, że jest to więc najtańsza znana ludzkości rakieta, którą można na wzór MacGyvera zrobić z rury wydechowej syrenki, szklanki proszku Ixi i spinki do włosów. Niestety z produkcją Kassam 3 taką, jaką pokazują media izraelskie, nie poradziłby sobie nawet MacGyver. Nawet jeżeli przyjmiemy, że niemiecki dziennikarz nie fantazjował z ceną produkcji jednej takiej rakiety – a warto pamiętać, że to cena poniżej wartości zwykłego pistoletu półautomatycznego na czarnym rynku w Niemczech – to nadal wydaje się niezrozumiałe, dlaczego Hamas miałby tracić miliony dolarów rocznie na bezsensowne nękanie izraelskich cywilów i prowokowanie krwawych odwetów Tel Awiwu, skoro budżet Gazy ma kłopoty z… opłatą za dostawy wody.
Na przełomie 2008 i 2009 roku, w czasie jednej z takich zakrojonych operacji militarnych o kryptonimie „Płynny Ołów”, zabito 1350 Palestyńczyków. Rok temu w wyniku krwawego odwetu zginęło 14 Palestyńczyków. Tegoroczna statystyka jest jeszcze nie zakończona, a każdy dzień przynosi doniesienia o coraz większej liczbie ofiar cywilnych. Tymczasem prezydent Barack Obama – czołowy sojusznik Izraela i laureat pokojowej Nagrody Nobla – wybrał się w podróż kulinarną do Bangkoku.
Wiele wskazuje, że do końca tego roku czeka nas jeszcze wiele niespodzianek ze strony Tel Awiwu, bowiem budowa Wielkiego Izraela wchodzi w nowy etap.
Paweł Łepkowski
http://nczas.com