Aktualizacja strony została wstrzymana

Reforma zdewastowała muzykę liturgiczną – rozmowa z Adamem Strugiem

Dodano: 2012-12-26 10:37 pm

Rozmowa z Adamem Strugiem, śpiewakiem, twórcą zespołu Monodia Polska

Reforma posoborowa pomimo, że dokumenty Soboru Watykańskiego II mówią o chorale gregoriańskim jako o śpiewie własnym Kościoła, wykasowała go ze świątyń. Jest to rzecz tragiczna i niebywała. Ktoś, kto wyrzuca tego rodzaju skarby na śmietnik, zachowuje się w sposób niegodny i nie ma dla niego litości, ani tu na ziemi ani w niebie – mówi w rozmowie z PCh24.pl Adam Strug, śpiewak, twórca zespołu Monodia Polska

Rozmawiamy pół wieku po otwarciu Soboru Watykańskiego II, po którym bardzo wiele zmieniło się w muzyce kościelnej, liturgicznej. A jak było dawniej?

Dawniej było tak, że zachodziła pokojowa koegzystencja pomiędzy chorałem gregoriańskim, który jest śpiewem własnym Kościoła, a śpiewem ludu, który – w przeciwieństwie do prawosławia – obecny był w katolicyzmie na równych prawach z tymże chorałem. Chorał był tam, gdzie było duchowieństwo, względnie gdzie donator finansował śpiewaczy zespół świecki, jednak generalnie były to „rzadkie ptaki”: opactwa, klasztory, stolice biskupie. Poza tym dominował śpiew ludu.

Msza święta była obrządkiem integralnie katolickim. Wszystkie gesty, kolor szat, rodzaj śpiewu, wszystko przesycone było katolicką ortodoksją. Począwszy od postawy kapłana, przez samą dramaturgię tego świętego obrzędu, aż po sposób, w jaki świadkami owego obrzędu byli wierni. Świadomie mówię: świadkami, a nie uczestnikami, gdyż to drugie również jest nowością. W istocie nie możemy być uczestnikami, gdyż podczas Mszy św. dokonuje się cud Ofiary, ten sam, jaki miał miejsce na krzyżu, jednak w sposób bezkrwawy. Ostatnią krwawą ofiarą była ofiara Chrystusa.

Różnica pomiędzy ofiarą a ucztą, która jest sprawowana obecnie, polega na tym, że tam mamy rzeczywiście ofiarnika i ofiarę (kapłan jest ofiarnikiem, Ciało Pańskie – ofiarą). Obecnie mamy do czynienia z pomieszaniem funkcji, z przerostem funkcji duszpasterskich nad formułą ofiarniczą.

A w sferze muzycznej?

Zacznę od chorału. Każda denominacja zakonna miała swoją własną jego interpretację, a w jej obrębie każdy ośrodek miał jakieś zwyczaje, związane z tym, powiedzmy, rytem. Była to swego rodzaju anarchia, funkcjonowała nieskończona ilość interpretacji chorałowych.

Tradycja tak rozumianego chorału przerwana została przez św. Piusa X, świętego, lecz nie melomana. W efekcie rozmaitych intryg na dworze papieskim, śpiewem obowiązującym stał się śpiew benedyktynów z Solesmes. Dosyć hermafrodytyczny i, moim zdaniem, szpetny (nie musimy się w tym zgadzać, ale ja go tak postrzegam). Św. Pius X wydawał mnóstwo dokumentów. To za jego czasów zaczęło się majstrowanie przy Mszy św. oraz przy liturgii w ogóle. Wielu biskupów, a także proboszczów puszczało te dokumenty mimo uszu, bo było ich po prostu zbyt dużo. Encyklika o śpiewie kościelnym Piusa X była raczej ignorowana, w konsekwencji śpiew solesmeński funkcjonował tam, gdzie działali „świętsi od papieża” muzycy, a równolegle funkcjonował chorał w dawnym kształcie.

Tak rzecz się miała aż do nieszczęsnej reformy posoborowej, która właściwie, mimo, że dokumenty SW II mówią o chorale gregoriańskim jako o śpiewie własnym Kościoła, wykasowały go ze świątyń. Jest to rzecz tragiczna i niebywała. Ktoś, kto wyrzuca tego rodzaju skarby na śmietnik zachowuje się w sposób niegodny i nie ma dla niego litości – ani tu na ziemi ani w niebie.

Jak  miała się rzecz ze śpiewem ludowym?

Składały się nań pieśni pochodzenia chorałowego, w tym przypadku mamy do czynienia z melodiami wyprowadzonymi z tonów gregoriańskich; a także endemicznie ludowe, nieskodyfikowane, których w całym katolickim świecie była, oczywiście mnogość. I jeszcze jedno rozróżnienie: w śpiewie nabożnym  (nie mówimy o pieśniach gminnych) często odnajdujemy partytury dworskie, względnie klasztorne, które lud zaadaptował i wykonuje w sposób właściwy do swojej muzykalności.

W XIX wieku do Kościoła wdarł się śpiew operowy. Reforma, którą zaproponował Pius X była odpowiedzią na to, co się działo w świątyniach. Tak zwane części Mszy i antyfony na dany dzień śpiewane były emisją operową i manierą operową, na przykład bel canto. Nie będę tego demonstrował, bo siedzimy w miejscu publicznym, ale proszę mi wierzyć, że było to po prostu koszmarne. Zatem ruch papieża był uprawniony, ale jego skutki – fatalne.

Wracając do śpiewu ludowego. W trakcie Mszy tzw. cichej (czyli w rzeczywistości – recytowanej) w rycie rzymskim wierni śpiewali aż do dzwonka na Sanctus. Po dzwonku na tzw. małe podniesienie wracał śpiew i trwał już do końca. Mówiąc krótko, ofiarnik robił swoje, a wierni robili swoje, czyli modlili się tak, jak im pobożność dyktowała. Czyli sytuacja była zdrowa, nie mieliśmy tej „gimnastyki” o proweniencji protestanckiej, którą uprawiamy obecnie: wstań – powstań, wstań – powstań, odpowiedz, zaśpiewaj, usiądź, itd.

Nie chcę wchodzić w kwestię, jakie były intencje reformatorów dlatego, że będzie je sądził Bóg. Można mówić, że posługiwali się hurraoptymistyczną, humanistyczną antropologią zakładającą, że człowiek sam z siebie jest dobry. Twierdzę, że reformatorzy nie uwzględnili skutków grzechu, że w obliczu Boga człowiek jednak powinien milczeć, a nie dialogować. Źe Msza święta jest w końcu przerażającą tajemnicą. Źe, pomimo chrześcijańskiej nadziei, nasz los na Sądzie nie jest znany, zatem trudno uzasadnić ów hurraoptymizm. Wreszcie, wszystkie nowe obrzędy wynikają z założenia, że do rzeczywistości liturgicznej można sobie po prostu „wejść” i coś sobie „stworzyć”. Tak jak w katolickim oryginale odwołujemy się do tego, co Pan Jezus czynił w wieczerniku i na krzyżu, tak w nowej rzeczywistości liturgicznej odwołujemy się do człowieka i do jego potrzeb. Widziałem taki rysunek ilustrujący, jak poprzez aggiornamento  drzwi do Kościoła się otworzyły i ludzie wyszli.

Jakie konkretnie pieśni śpiewał lud w czasie Mszy świętej?

Wymienienie ich jest niemożliwe. „Śpiewnik pelpliński”, z którego w moich rodzinnych stronach (łomżyńskie) się korzysta, liczy 1 102 pieśni na cały rok liturgiczny. W czasach Bismarcka w zaborze pruskim zaczęto eliminować ze świątyń język polski. Do tego czasu w seminariach duchownych na ziemiach zamieszkiwanych przez Słowian seminarzyści obowiązkowo uczyli się polskiego, bo wieś mówiła po polsku. Dotyczy to nie tylko Warmii, tak zwanych Mazur (Prus Książęcych), Dolnego Śląska (właściwie górnych Łużyc). W czasach Bismarcka zaczęto to rugować. Kapłan diecezji pelplińskiej Michał Keller, chcąc ratować język polski skodyfikował najczęściej używane w kościołach pieśni. Z tym, że pomyślał nie tylko o swojej diecezji, ale w ogóle o Kościele katolickim, gdzie wierni byli Polakami, a hierarchia była już niemieckojęzyczna. Biskup miejscowy zaś, jako człowiek czujny, dobroduszny i szlachetny, pozwolił księdzu przeprowadzić to dzieło i pod auspicjami diecezji pelplińskiej śpiewnik ukazał się w roku 1870. Znajdują się w nim utwory pochodzenia chorałowego, najstarsze średniowieczne, polskie pieśni nabożne, wreszcie renesansowe, pisane do tekstów Kochanowskiego. Mamy tam kwiat literatury polskiej barokowej. No i wreszcie Karpiński,  wspaniały pisarz kościelny, niezwykły talent i człowiek niezwykle dla polskiej muzykalności zasłużony. Spod jego pióra wyszły nieszpory zwane ludowymi, lub polskimi.

Reformatorzy zaś – niech im Pan Bóg wybaczy – zdewastowali to czcigodne nabożeństwo, zmniejszyli liczbę psalmów z pięciu do trzech, przestawili hymn. Zrobili po prostu rewoltę, a to co zostało – ocenzurowali. Na przykład, psalm o incipicie „Kiedy z Egiptu Izrael wychodził” pozbawili wersów złorzeczących. Pacyfizm jest jednym z symptomów modernizmu,  sprawiedliwość według tegoż kłóci się z miłosierdziem.

Rozmawiał Roman Motoła

Za: Polonia Christiana – pch24.pl (2012-11-03)

 

Reforma zdewastowała muzykę liturgiczną (II cz.)

Kwestia ludowego śpiewu nabożnego stanęła na wokandzie, jest już obecna. Działają bractwa śpiewacze, w różnych ośrodkach akademickich czy duszpasterskich pojawiają się grupy, które zaczynają to praktykować. Mam na myśli, na przykład Trójmiasto, Kraków, Toruń, Poznań, Lublin… To znaczy, że coś zaczyna się dziać – mówi dla PCh24.pl Adam Strug, śpiewak, twórca zespołu Monodia Polska

Czy wykonywane przez Pana zespół Monodia Polska utwory zaczerpnięte ze „Śpiewnika pelplińskiego” przetrwały jeszcze żywe, gdzie indziej?

–  Tak – są miejsca, gdzie pieśni te wykonuje się w zmodernizowanym Kościele, na przykład w parafiach wiejskich, w których z jakichś powodów do dziś dnia nie zbudowano instrumentu organowego, a proboszcz nie zatrudnił nikogo z keyboardem. Zdarza się też, że jest już organista, który prowadzi nabożeństwa na nową modłę, ale parafialna starszyzna jeszcze jest liczna i jeszcze przed Mszą ludzie śpiewają Różaniec lub pieśni czy Godzinki. Nawiasem mówiąc, dzisiaj znamy zaledwie Godzinki o Niepokalanym Poczęciu, a moja babcia śpiewała mi pięć rodzajów Godzinek, na każdy okres roku liturgicznego inne.

Jednak podstawowym obiegiem tradycyjnej muzyki kościelnej są pogrzeby, śpiewane do dziś dnia w całej Polsce, poza peryferiami metropolii. Na tak zwanych Ziemiach Odzyskanych funkcjonuje na przykład zwyczaj, że wilniucy śpiewają po swojemu, a jeśli okolica zdominowana jest przez Kurpiów, to oni też się nie krępują i śpiewają przy zmarłym na swój własny sposób.

Owszem, jest to jednak ostatni dzwonek, by ocalić tę muzykę, gdyż zachodzi tu zjawisko zerwania naturalnego następstwa pokoleń. Do tej pory młode pokolenia angażowały się w podtrzymywanie tej muzycznej tradycji, w tej chwili już w to nie wchodzą. Coś się zmieniło. Najprawdopodobniej chodzi o to, że za sprawą reformy liturgicznej nie mają już motywacji i – przede wszystkim – oparcia w samym Kościele. Po prostu, gdy idziesz do kościoła i widzisz, że coś nie działa – a widzimy, że Novus Ordo jest po prostu źle skonstruowana, mamy  poczucie „uczestnictwa” w nudnej akademii szkolnej – to później wszystko, co wiąże się ze śpiewem religijnym czy kościelnym, źle nam się kojarzy. Mówiąc krótko, reforma mszalna wprost uderza w polską kulturę, a także w muzykalność wyjątkowo niegdyś muzykalnego narodu, jakim byliśmy i w enklawach nadal jesteśmy.

Nasze pokolenie czterdziestolatków miało jeszcze szansę dawny śpiew pamiętać z własnego doświadczenia, młodsi o dwie dekady już raczej pamiętać nie mogą.

Nawet starsze panie zostały już nauczone nowych śpiewów i przed Ewangelią, po protestancku wzywają Ducha Świętego za pomocą jakichś melodii Bogu niemiłych, a melomanom wstrętnych. Są już tym przesycone. Wystarczyło 30-40 lat modernistycznej ruchawki. Tę liturgiczną dziurę, która wytworzyła się po soborze musiano czymś wypełnić i ona została wypełniona. I tak, dla jednych był ruch oazowy, dla publiczności bardziej wymagającej ryt neodominikański (a właściwie pseudodominikański), dla lubiących podróże – Taizé, dla tych, którzy mieli kłopoty i nie wynieśli katolicyzmu z domu – myślę o neokatechumenacie – jest śpiew Kiko Argüello, dla każdego coś miłego. Mamy więc do czynienia z sytuacją, że z Kościoła polskiego, posiadającego prawdziwe, gromadzone tysiąc lat skarby (śródziemnomorskie światło chorału i to wszystko, co z niego się wywodziło, oraz rodzime perły muzykalności północno-zachodnich Słowian) niemal wymieciono depozyt muzyki katolickiej w lat zaledwie czterdzieści.

Jaka idea przyświecała założeniu Monodii?

Monodia Polska jest zespołem śpiewaczym, praktykującym pieśni przekazywane wyłącznie w tradycji ustnej. Naszym założeniem jest praca jak za króla Ćwieczka. Owszem, jesteśmy wprzęgani w różne przedsięwzięcia większe czy mniejsze, włącznie z muzyką teatralną, ostatnio opracowujemy też np. polifonię, ale to wszystko jest jakby dodatkiem. Przede wszystkim zajmujemy się tym, co w tradycji polskiej przekazywane było z pokolenia na pokolenie, nieprzerwanie, niemalże do wczoraj. Jako, że miałem szczęście wychować się w okolicy rozśpiewanej, wyrosłem w tym śpiewie, stąd zespół w sposób naturalny ma całkiem spory repertuar, zaczerpnięty od starszyzny, z którą obcowałem w latach 70., a byli to ludzie już wówczas wiekowi, czyli urodzeni pod koniec XIX wieku, a na pewno przed I wojną światową.

Najpierw poszła pocztą pantoflową informacja, że jest w Warszawie śpiewak pogrzebowy, który potrafi ośpiewać cały pogrzeb, czyli dwie noce i sam pochówek. A ponieważ nie jest to repertuar do solowych występów, skrzyknąłem znajomych, z którymi zetknąłem się wcześniej w różnych okolicznościach życiowych i muzycznych. Powód spotkania był utylitarny, nie było u początków zespołu jakiejś idei. A gdy już się spotkaliśmy, okazało się, że mamy potencjał, każdy z nas w swoim życiu w sferze muzycznej już czegoś dokonał. To pozwala nam w sposób komunikatywny opowiadać o polskiej kulturze muzycznej, która jest najpiękniejsza na świecie, która jest naszym skarbem, także na poziomie duchowym. Mówiąc krótko, to nie jest kwestia naszego chcenia, to nasz obowiązek.

Przedsięwzięcie znacznie rozwinęło się ponad tę myśl, która stała u początków zespołu.

Rozwinęło się, aż dziw, że to się kręci. Nie dajemy może zbyt dużo koncertów, ale nie w tym rzecz, lecz w sile rażenia. Zagadnienie polskiego śpiewu tradycyjnego (zwanego też ludowym, choć to określenie nieścisłe) za sprawą naszej działalności stanęło na porządku dziennym w środowiskach muzyki dawnej, muzyki kościelnej i muzykologicznych. Zdarza nam się pojawiać w Akademiach Muzycznych, konfrontujemy nasze kurpiowskie oryginały z adaptacjami Szymanowskiego czy Góreckiego, więc, można powiedzieć, iż zrobił się „ruch w interesie”. Oczywiście, jasne jest, że wsadzamy kij w szprychy, dlatego, iż adaptacje, o których wspomniałem nie wytrzymują konfrontacji z oryginałem. O ile Górecki jeszcze się broni, bo jest „malarzem”, powiedzmy, dosyć swobodnym, wyprowadza z kurpiowskich pieśni własne partytury, przestrzenne i rzeczywiście ciekawe, to już przy Szymanowskim wychodzi niezamierzony efekt karykaturalny i to boli, gdyż na Akademiach Muzycznych mamy nie fanów, ale wręcz wyznawców Szymanowskiego.

W tak zwanym środowisku jest więc oddźwięk, a czy zdarzają się i naśladowcy?

Jest wierna publiczność, z tym, że my przełamujemy ów schemat, podział wykonawcy – publiczność. Owszem, formuły koncertowej wyeliminować zupełnie nie sposób z naszego życia, ale często forsujemy u organizatorów formułę polegającą na tym, że zachęcamy słuchających, by śpiewali z nami, bo cechą tego śpiewu jest to, że śpiewają duże składy ludzkie.

Nas w zespole jest ośmiu, a powinno być czterdziestu, z tym, że logistycznie jest to niemożliwe, bo wtedy by zebrać wszystkich potrzebowalibyśmy autobusu. Dlatego jesteśmy w trakcie tworzenia przedsięwzięcia pod nazwą Wielka Monodia Polska. O ile skład podstawowy liczy osiem osób, to w tej otwartej formule, poszerzonej o naszych znajomych gdzieś z okolic, takich, którym Pan Bóg dał głos, już znacznie więcej. Przyjdzie moment, że zaśpiewamy tak, jak to powinno wyglądać, na przykład „Bogarodzicę” na czterdzieści męskich głosów, ale nie na podstawie zapisu nutowego, czy, nie daj Boże, polifonicznego aranżu, tylko tak, jak tę czcigodną pieśń zapamiętała i śpiewała moja babka. Podobnie z chorałem. Jednak nie zajmuję się nim, uważam wręcz, że wykonywanie chorału to też swego rodzaju powołanie (twierdzę, iż dla duchownych i nie widzę powodu, by ich wyręczać).

Jeśli zaś chodzi o naśladowców, to grup śpiewaczych, działających podobnie jak my (wyłącznie tradycja ustna, żadnych rekonstrukcji, naturalna emisja), na razie w publicznej przestrzeni nie widzę, ale mamy jedną zasługę jeśli chodzi o oddziaływanie Monodii i moje osobiście (siedzę nad tematem lat z góra dwadzieścia) w środowiskach, które wymieniłem wcześniej. Otóż, kwestia ludowego śpiewu nabożnego stanęła na wokandzie, jest już obecna. Działają bractwa śpiewacze, w różnych ośrodkach akademickich czy duszpasterskich pojawiają się grupy, które zaczynają to praktykować. Mam na myśli, na przykład Trójmiasto, Kraków, Toruń, Poznań, Lublin… To znaczy, że coś zaczyna się dziać. Niektóre grupy pielgrzymkowe (myślę tutaj przede wszystkim o tradycjonalistach indultowych, niegdyś od św. Benona, a obecnie od św. Klemensa w Warszawie) umieszczają te polskie pieśni w swoich śpiewnikach i ich używają. Coraz częściej pieśni owe podejmują też muzycy folkowi, ale o tym przez wrodzoną grzeczność nie wspomnę.

Po naszych śpiewach przychodzą ludzie, ci starsi nieraz ze łzami w oczach, bo im się przypomina, jak to było, a młodzi pytają „a co to jest?” nie mogąc uwierzyć, że to polska muzyka. Nie dzieje się to wszystko za sprawą naszej maestrii. W pieśniach jest wszystko czego człowiek na poziomie duchowym i estetycznym potrzebuje. My – po dawnemu – jesteśmy tylko instrumentami.

Widzi Pan szansę na to, że nowe pokolenie seminarzystów, nieznające tej muzyki z przekazów ani tym bardziej z własnego doświadczenia zachwyci się tą muzyką i wróci ona do świątyń na dobre?

Z jednej strony myślę, że młodzi seminarzyści nie mają lekkiego życia. Niejednokrotnie bowiem wchodzą w dobrej wierze na statek, który płynie w zupełnie innym kierunku niż się spodziewają. Czasem pracuję z grupami seminaryjnymi, znam wielu młodych, którzy zerkają w stronę Tradycji, ortodoksji, Mszy sprawowanej według rytu sprzed nieszczęsnej reformy, w stronę katolickiego śpiewu. Mówiąc krótko, modernizm, jak niegdyś arianizm, wymrze. Szkoda, że dzieje się to kosztem katolickich niegdyś narodów. Interesujące jest to, co oryginalne, wszelkie podróbki nie są ciekawe i poświęcanie im życia i własnego powołania nie ma, moim zdaniem, sensu.

Przyszłość Kościoła jest w Tradycji?

Zdecydowanie. Wbrew poglądowi, iż wiosną Kościoła są nowe ruchy kościelne twierdzę, iż są one przejawem jego judaizacji, względnie protestantyzacji, a najczęściej obu na raz. Modernizm jest bowiem według definicji św.Piusa X „sumą wszystkich herezyj”. Odnowa Kościoła przyjdzie ze środowisk tradycjonalistycznych.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał Roman Motoła

Adam Strug założył Monodię Polską, zespół  śpiewaczy, wykonujący dawne polskie pieśni religijne i świeckie w wariantach  melodycznych zebranych w Łomżyńskiem i na Kurpiach Zielonych. 

Wiersze śpiewane przez zespół pochodzą ze Śpiewnika Pelplińskiego (1871),  liczącego 1 102 pieśni na cały rok liturgiczny. Zawiera on średniowieczne  anonimy, wiersze Kochanowskiego, Wujka, Bolesławiusza, Trembeckiego, Zabczyca,  Naborowskiego, Krasickiego i Karpińskiego.

Na repertuar Monodii Polskiej składają się też pieśni rycerstwa, barokowe  piety, śpiewane moralitety XVIII wieku, romantyczne pieśni dewocyjne, oraz  utwory nieskodyfikowane, będące wyrazem pobożności ludowej.

Za: Polonia Christiana – pch24.pl (2012-12-23)

 


 

KOMENTARZ BIBUŁY: Polecamy wyśmienitą audycję nadaną w Programie 2 („Dwójka”) Polskiego Radia – „Śpiew o zbawieniu i potępieniu” [tutaj].  Audycja do wysłuchania obowiązkowo przez każdego katolika!

Źyczyć należy aby inna radiostacja, ta głosząca się „Katolickim głosem w Twoim domu” chociaż raz w ten sposób przedstawiła zagadnienia posoborowego nieładu w materii muzyki. Ale cóż, właśnie ta stacja tenże nieład utrwala i dalej rozwija…

Miejmy nadzieję, że dostrzeże swe błędy i poprowadzi grono polskich zdezorientowanych katolików na właściwe tory.

 


 

.