Aktualizacja strony została wstrzymana

Problem ma­ni­pu­la­cji me­dial­nej na przy­kła­dzie re­la­cjo­no­wa­nia „ka­ta­stro­fy smo­leń­skiej”

Załóżmy – na potrzeby niniejszego artykułu – iż 10.04 dochodzi do lotniczego wypadku „prezydenckiego tupolewa” i ulega on całkowitemu zniszczeniu na wojskowym smoleńskim lotnisku, zaś lecący nim ludzie giną na miejscu podczas takiej katastrofy. Czy nawet w takiej sytuacji dziennikarze mogliby jednoznacznie (w pierwszych godzinach po takiej tragedii) określić, co się stało? Jasne, że nie. Nawet bowiem tak „jednoznacznie” wyglądające zdarzenie nie wykluczałoby zbrodniczego aktu na pokładzie (przejęcia sterów przez zamachowców, sterroryzowania załogi etc.). Dlaczego nie wykluczałoby? Dlatego, iż chodziło o najwyższych rangą polskich przedstawicieli państwowych z Prezydentem i generalicją na czele, a więc „celów”, jakie zwykle przeróżne terrorystyczne ugrupowania mogą sobie wyznaczać.

Dlaczego manipulowanie odbiorcami mediów masowych jest tak powszechne i takie skuteczne w naszym kraju? Z trzech podstawowych powodów – są nimi: niewiedza odbiorców, ich zaufanie do danego nadawcy oraz brak umiejętności krytycznego analizowania przekazu dostarczanego przez media. Krótko mówiąc niewiedza, zaufanie i bezkrytyczność to fundamenty, na których opiera się współczesna manipulacja. Innymi słowy, gdybyśmy dysponowali rzetelną wiedzą, wykazywali się ograniczonym zaufaniem do środków masowego przekazu oraz umieli krytycznie odnosić się do tego, co widzimy, czytamy, słyszymy w mediach – nie byłoby łatwo nami manipulować.

Problem jednak w tym, że większość użytkowników mediów swoją wiedzę o świecie czerpie właśnie z prasy, radia, telewizji lub Internetu – i to wyłącznie z tych źródeł. W wielu wypadkach proces takiego nabywania wiedzy przez nas jest zupełnie zrozumiały z tego względu, iż nie jesteśmy świadkami rozmaitych zdarzeń, a w związku z tym niejako musimy polegać na tym, co przekażą nam na ich temat dziennikarze. Tak właśnie było 10 kwietnia (2010), bo przecież z mediów „dowiedzieliśmy się”, co się stało. Media nam przekazywały całą „wiedzę” (szczegółowo te sprawy omawiałem w mojej książce poświęconej tragedii z 10.04 – chodzi o rozdział dotyczący medialnego obrazu zdarzenia (por. „Czerwona strona Księżyca”; http://fymreport.polis2008.pl/wp-content/uploads/2012/02/FYM-cz-1.pdf, s. 49-73)) i nie dysponowaliśmy żadnymi możliwościami jej zweryfikowania. 

Ktoś może powiedzieć, że nie było w tym nic dziwnego ani niepokojącego, iż to właśnie dziennikarze nas informowali o „katastrofie smoleńskiej”, ponieważ 1) od tego są media, by przekazywać wiadomości o bieżących ważnych wydarzeniach, 2) dziennikarze byli „na miejscu”, stąd mogli uzyskać najlepszyh dostęp do tego, jak wyglądał przebieg tego, co się działo. Skoro więc my sami nie mogliśmy znaleźć się tam, gdzie miało dojść do tragedii prezydenckiej delegacji, to przynajmniej ludzie mediów byli świadkami lub też mogli do takich świadków dotrzeć.

Jak natomiast wiemy (nie tylko z przekazów medialnych z 10.04, ale i z całego późniejszego okresu „rekonstruowania katastrofy”) – w przestrzeni publicznej nie zaistniał do tej pory żaden medialny materiał (czy to w postaci fotografii, czy to obrazu wideo), który stanowiłby rejestrację zachodzenia lotniczego wypadku na smoleńskim wojskowym lotnisku Siewiernyj (skrótowo ozn. XUBS). Na pewno Państwu się od razu nasuwa wyjaśnienie w takiej postaci, iż była gęsta mgła, stąd niewykluczone, że nie zaistniały okoliczności pozwalające na taką rejestrację – wypadek zatem taki miał szybki przebieg, iż nikt nie zdążył go „złapać w obiektyw”. Gdy jednak wczytamy się w relacje świadków, sprawa tego, kto widział lub słyszał zachodzenie lotniczej katastrofy na XUBS, komplikuje się jeszcze bardziej. M. Wierzchowski z prezydenckiej kancelarii miał słyszeć tylko „świst silników tupolewa”, ambasador J. Bahr twierdził w wywiadach, że nie słyszał nic, zaś N. Połtawczenko (także oczekujący na płycie lotniska XUBS) podczas wieczornego oficjalnego spotkania w namiocie polowym z ówczesnym premierem W. Putinem relacjonował: Praktycznie nie słyszeliśmy nawet zbliżania się samolotu ani szumu silników. Potem uderzenie, dziwne dźwięki, nietypowe dla rozbicia się (samolotu) (Практически мы не слышали даже, как самолет приближался, не слышали шума двигателя. Потом – удар, странные звуки, не характерные для крушения).

Z oficjalnych doniesień wynikałoby, że żadnego polskiego dziennikarza nie można uznać za naocznego świadka „smoleńskiej katastrofy” – nawet bowiem relacje publikowane w nadzwyczajnym wydaniach Faktu (tj. z 10 i 11 kwietnia 2010) były dość enigmatyczne (zamieściłem je w obszernych fragmentach tu: http://fymreport.polis2008.pl/wp-content/uploads/2012/06/FYM-Aneks-3.pdf, s. 16-17). 11.04 M. Kazikiewicz i J. Kulikowski piszą w „Fakcie”  na s. 2: Na piętnaście minut przed planowanym przylotem [polskiej delegacji – przyp. F.Y.M.] nad pas lotniska nadlatuje rosyjski wojskowy ił-76. Pogoda jest tak fatalna, że kontrolerzy z wieży w Smoleńsku nie dają mu pozwolenia na lądowanie. Samolot jednak próbuje, ale tuż nad ziemią, dosłownie półtora metra, skrzydło niebezpiecznie się przechyla i rosyjski pilot w ostatniej chwili podrywa maszynę niemal pionowo. Potem robi jeszcze jedno kółko, ale w końcu odlatuje. Następny ma być polski tupolew…

Mija godzina 9. Już powinien wylądować. Zza mgły unosi się szary dym. Do dziennikarzy docierają pierwsze informacje, że to dym palącego się wraku prezydenckiego samolotu. Nikt nie chce w to wierzyć. Część dziennikarzy biegnie za pas startowy, przedostają się poza reon lotniska i z przerażeniem widzą płonącą maszynę z biało-czerwoną szachownicą. A właściwie tylko jeden z jej ocalałych fragmentów, bowiem przed ich oczami roztacza się zaorane pole z rozrzuconymi częściami samolotu. Wokół połamane drzewa, płonące szczątki silnika, kawałki foteli i rozerwanej blachy. Tego nie mógł przeżyć nikt.  

Dzień wcześniej, tj. 10.04 ukazuje się w „Fakcie” artykuł J. Kubraka (lecącego wtedy „dziennikarskim” jakiem-40), na s. 8. Ten relacjonuje z Katynia: Około godziny 9.40 gruchnęła wiadomość: spadł samolot z prezydentem! Nie mogłem w to uwierzyć. Pomyślałem, że to na pewno jakaś drobna usterka, a tu robi się z tego wielkie wydarzenie. Dowiedziałem się, że trwa akcja ratunkowa i rosyjskie służby starają się wyciągnąć pasażerów z maszyny. Nikt na miejscu nic nie wiedział, te informacje docierały do nas od znajomych z Polski.

Z tego cytowanego wyżej (z „Faktu” z 11.04.2010) fragmentu można by wywnioskować, że jacyś reporterzy byli na XUBS i nie tylko słyszeli, ale widzieli wiele rzeczy związanych z „katastrofą smoleńską” – niech jednak Państwo spróbują ustalić, co to za reporterzy (mnie bowiem do dziś się to nie udało, choć sporo „relacji smoleńskich” przeanalizowałem). Z późniejszych doniesień wszak wiemy, iż ludzie mediów albo byli w Katyniu (jak Kubrak) oczekując na przybycie delegacji i dopiero potem zdążali na XUBS (najwcześniej, bo „kilka minut po katastrofie”, miał przybyć J. Mróz z TVN24, którego zawrócono sprzed Cmentarza w Katyniu), albo „na mieście” w Smoleńsku (jak P. Kraśko z TVP – autor pierwszej książki o 10-tym Kwietnia), albo też… w pobliskim hotelu Nowyj, jak słynny „polski montażysta” S. Wiśniewski.

Jak zapewne Państwo nie wiedzą, w tzw. 4. załączniku (pt. Technika lotnicza i jej eksploatacja) do raportu „komisji Millera”, na s. 34 pojawia się taka uwaga: Jeden ze świadków sądził, że rozbiła się awionetka, a nie duży samolot. Pytanie, czy chodzi tu o relację właśnie Wiśniewskiego? Pamiętamy, iż, „jakąś katastrofę” on widział (niestety, wyłączył wtedy kamerę, gdy do owej katastrofy dochodziło), lecz zrazu sądził, że to rozbił się jakiś mały, wojskowy, szkoleniowy samolot, zaś – jak relacjonował przed Zespołem Parlamentarnym – lotnicze zdarzenie przypominało mu eksplozję na planie filmowym: Spojrzałem w tamtym kierunku, skąd ten dźwięk dochodzi, zobaczyłem zarys samolotu skrzydłem pionowo w dół (…) usłyszałem taki łomot, łup (…), takie lekkie nawet było, ciut, drżenie ziemi i za chwilę była, był słup ognia. Taki typowy, jak powiedzmy sobie, można to na filmach oglądać, eksplozji samolotu. Dla mnie wydawało się to dziwne, że słup ognia, tego dymu, jest stosunkowo niewielki. I stąd moje przekonanie, biegnąc z kamerą, że jest to samolot, jakiś, powiedzmy, wojskowy, jakiś mały, nieznaczny (przesłuchanie sejmowe ca. 1h39’).

Po lekturze powyższych fragmentów ktoś może stwierdzić, iż w ten sposób wchodzimy w obszar niezwykłego „szumu medialnego” lub „chaosu informacyjnego” związanego z doniesieniami z 10.04, a w związku z tym może dodać, że (w sytuacji szumu i chaosu tego typu) pewne przekłamania czy nieścisłości to coś nieuniknionego. Bywa np. tak, iż dochodzi do jakiejś katastrofy i zrazu w mediach podaje się szacunkową, zawyżoną liczbę ofiar, która potem jest weryfikowana i korygowana. To oczywiście prawda. Przyznają jednak Państwo, iż zachodzi istotna różnica między wypadkiem małego samolotu a katastrofą dużego, pasażerskiego. Tak jak zachodzi różnica między drobną awarią i zjechaniem z pasa – a kompletnym roztrzaskaniem się statku powietrznego. I jak też zachodzi różnica między „problemami z lądowaniem prezydenckiego jaka-40” a „katastrofą lotniczą prezydenckiego tupolewa”.

Nie chcę oczywiście wchodzić w szczegóły medialnych relacji z 10.04, pragnę tylko unaocznić Państwu, iż sprawa tego, co dokładnie (i o jakiej porze) się stało, wcale nie była jednoznaczna, a powinna była być. Na prostej zasadzie – spadł taki a taki samolot z tyloma osobami na pokładzie – o takiej a takiej godzinie i minucie; z takimi a takimi skutkami. Tu znowu ktoś może powiedzieć, że owszem, lecz była gęsta mgła, a świadkowie… W takiej jednak sytuacji, proszę zwrócić uwagę, należałoby w relacjach medialnych wstrzymać się z przekazywaniem jakichkolwiek kategorycznych, tj. przesądzających o tym, co się stało, sformułowań. Inaczej rzecz ujmując – 10 Kwietnia doniesienia medialne dotyczące tragedii powinny były się zacząć od bardzo ostrożnego przekazu: w niewyjaśnionych okolicznościach zaginęła prezydencka delegacja. Tak jednak, jak wiemy, nie relacjonowano nam Zdarzenia.

Ktoś znów może się wtrącić w powyższy tok rozumowania i powiedzieć: ale przecież pokazano wrak sfilmowany przez Wiśniewskiego, następnie znaleźli się świadkowie wypadku w postaci mechaników z pobliskiego warsztatu itd., a w związku z tym: pojawił się obraz tego, co się stało – w postaci kompletnie zniszczonego samolotu z polskimi oznaczeniami i kilku strażaków chodzących pośród szczątków i paru ognisk. Jak jednak podkreślałem to w „Czerwonej stronie Księżyca” (właśnie w rozdziale o medialnym obrazowaniu tragedii) – sam obraz pobojowiska pojawił się dopiero jakieś 100 minut (słownie: sto) od godz. 8:41 polskiego czasu. Co więcej, filmik Wiśniewskiego poprzedzony był parominutowym filmikiem polskiego operatora R. Sępa (twarzyszącego P. Kraśce), nakręconym zapewne w okolicach godz. 9:30, na którym nie widać już ani żadnego pożaru, ani tym bardziej akcji przeciwpożarowej, zaś wozy strażackie pełnią rolę blokad na drogach do pobojowiska. Rzecz jasna, filmik Wiśniewskiego miał być zrobiony wcześniej (zaś „montażyście” jako jedynej osobie z polskich mediów udało się jakimś cudem przejść przez zamknięty potem dla mediów teren „katastrofy”), toteż logiczną konsekwencją było, iż ten „dokument” zdominował media 10.04, a nie relacja Sępa, którego już z Kraśką do samego „miejsca katastrofy” nie dopuszczono. Tym niemniej, jak zrazu właśnie media informowały, do katastrofy miało dojść o 8:56 pol. czasu, zaś już pół godziny później nie było śladu po pożarze.

Ale znów – nie będziemy wchodzić w detale ówczesnego medialnego przekazu – istotne są dla nas teraz pewne generalia, czyli sprawy ogólne. Otóż, jak już sygnalizowałem wyżej, 10 Kwietnia przez 100 minut nie ma żadnego obrazu z miejsca (rzekomego) lotniczego wypadku – choć żyjemy w świecie najnowocześniejszych technologii, internetowego streamingu, smartfonów z wbudowanymi kamerami i fotoaparatami, telewizji cyfrowej i satelitarnej – i co najważniejsze: choć w Katyniu/Smoleńsku było mnóstwo dziennikarzy ze specjalistycznym sprzętem oraz kilka ekip telewizyjnych. Jak na pewno Państwo pamiętają z przeróżnych („niesmoleńskich”) przekazów telewizyjnych – gdy dochodzi do jakiejś poważnej katastrofy (żywiołowej lub wypadku komunikacyjnego), to zwykle nad jej terenem krążą śmigłowce, z pokładu których reporterzy pokazują i komentują to, co widać w dole. Funkcjonuje nawet w publikacjach o mediach (nieco złośliwe) określenie  „dziennikarstwo helikopterowe”, termin który ma obrazować „bezpieczny dystans”, z jakiego ludzie mainstreamowych mediów relacjonują jakieś tragiczne wydarzenia.

Tymczasem 10 kwietnia przez ok. 100 minut nie ma zdjęć z XUBS, powtarzam. Co w takim razie mogą robić wtedy dziennikarze, chcąc informować? Mogą jedynie opowiadać to, czego się dowiedzieli i za pomocą swoich opowieści obrazować Zdarzenie. W zależności zaś od tego, jakich użyją słów – taki obraz w naszych umysłach się wytworzy. Jeśli więc nie można zrazu dokonać manipulacji za pomocą fotografii lub filmu (a takie manipulacje w mediach są na porządku dziennym – są one nawet bardziej efektywne niż manipulacje słowne, ponieważ zdjęcia są przez odbiorców przekazu szybciej przyswajane aniżeli werbalne sformułowania) – czyni się to za pomocą snucia opowieści.

To zaś, jak opowiemy dane zdarzenie, wiąże się bezpośrednio z tym, jakiego dobierzemy słownictwa. Inaczej wygląda w przekazie i inaczej zostanie unaoczniony przez odbiorcę jakiś fakt, jeśli powiemy: „doszło do nieszczęśliwego wypadku” – inaczej, gdy powiemy: „doszło do terrorystycznego zamachu”. Nie chodzi tu wyłącznie o sferę nazywania tego, o czym chcemy mówić – lecz o sferę tego, co się naprawdę stało. I teraz proszę o uwagę, bo to kwestia, na którą uczulałem także studentów, gdy – odnosząc się w medioznawczych wykładach do sprawy werbalizowania (słownego ujmowania) danego faktu w przekazie informacyjnym – wskazywałem na przykład tragedii z 10.04. W zależności od tego, jak nazwiemy to, co się stało – możemy uzyskać zupełnie odmienny obraz (danego faktu) w umyśle odbiorcy medialnego przekazu. Fraza „wypadek komunikacyjny” niesie ze sobą zupełnie inne skojarzenia aniżeli wyrażenie „terrorystyczny zamach”. Wiemy natomiast aż za dobrze z tego, co mówili nam dziennikarze w dniu tragedii, że słowo „zamach” w ogóle – ale to w ogóle – się nie pojawiało, tak jakby od razu wiedziano, że nie należy go używać.

I to jest sprawa nawet szersza niż problem słownej manipulacji. Abstrahuję w tym miejscu od kwestii rzetelnego ustalenia tego, co się działo 10.04 na smoleńskim wojskowym lotnisku (i kto czego był świadkiem), jak też od kwestii rzeczywistych losów prezydenckiej delegacji. W dobie wszak trwającej już od ponad 10 lat globalnej „wojny z terroryzmem” i w dobie zamachów terrorystycznych, o których słyszymy tak często, że już nawet informacje te nie robią na nas większego wrażenia – przedstawiciele mediów akurat tamtego tragicznego dnia (10.04) nie mając możliwości dokładnego zrekonstruowania przebiegu tego, co się działo – od razu narzucili pewien obraz Zdarzenia, choć – co należy podkreślić – narzucał się obraz zupełnie inny. Taki właśnie, iż oto – w sytuacji, w której polskie wojska biorą udział w operacjach militarnych w paru zapalnych punktach świata, zaś sama nasz kraj jest członkiem NATO – doszło po prostu do jakiegoś aktu terroru wymierzonego w polską delegację prezydencką.

Załóżmy jednak – na potrzeby niniejszego artykułu – iż 10.04 dochodzi do lotniczego wypadku „prezydenckiego tupolewa” i ulega on całkowitemu zniszczeniu na wojskowym smoleńskim lotnisku, zaś lecący nim ludzie giną na miejscu podczas takiej katastrofy. Czy nawet w takiej sytuacji dziennikarze mogliby jednoznacznie (w pierwszych godzinach po takiej tragedii) określić, co się stało? Jasne, że nie. Nawet bowiem tak „jednoznacznie” wyglądające zdarzenie nie wykluczałoby zbrodniczego aktu na pokładzie (przejęcia sterów przez zamachowców, sterroryzowania załogi etc.). Dlaczego nie wykluczałoby? Dlatego, iż chodziło o najwyższych rangą polskich przedstawicieli państwowych z Prezydentem i generalicją na czele, a więc „celów”, jakie zwykle przeróżne terrorystyczne ugrupowania mogą sobie wyznaczać.

Dlaczego więc w mediach tak szybko przesądzono o tym, co się stało z polską prezydencką delegacją, mimo że nie dysponowano materiałem dowodowym? O, to jest pytanie, na które usiłujemy znaleźć odpowiedź już od paru lat. I wciąż jej nie znamy.

Free Your Mind

P.S.

W następnym odcinku o manipulowaniu medialnym za pomocą obrazu. 

Za: Warszawska Gazeta (09 li­sto­pa­da 2012) | http://www.warszawskagazeta.pl/polityka/35-polityka/1340-problem-manipulacji-medialnej-na-przykadzie-relacjonowania-katastrofy-smoleskiej-