Aktualizacja strony została wstrzymana

Lasek feruje wyroki

Nie mam pojęcia, co kieruje panem Laskiem. Jego agresywne wypowiedzi odbieram jako próbę zdyskredytowania mojej osoby oraz osoby śp. Remigiusza Musia – mówi por. Artur Wosztyl, dowódca Jaka-40, który 10 kwietnia 2010 r. lądował w Smoleńsku

Chodzi o wypowiedź Macieja Laska, przewodniczącego Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, członka komisji Jerzego Millera, który w obszernym wywiadzie udzielonym „Gazecie Wyborczej” podważa umiejętności pilotów specpułku. Lasek to ta sama osoba, która jeszcze nie tak dawno przekonywała, że obecność generała Andrzeja Błasika komisja Millera stwierdziła na podstawie kontekstu sytuacyjnego. Tym razem dostało się także nie tylko załodze Tu-154M, która nie może już się bronić, ale też pilotom z Jaka-40, którzy 10 kwietnia 2010 r. lądowali w Smoleńsku z dziennikarzami. Lasek twierdzi, że nie ma żadnego dowodu na to, iż załoga jaka dostała komendę o zejściu na 50 m – nie zarejestrował tego ani rejestrator dźwięku z jaka, ani z tupolewa czy z wieży. Tyle że taśma z jaka w ogóle nie zarejestrowała rozmów tupolewa z wieżą. Deszyfracją nagrań tej taśmy zajmują się jeszcze biegli z krakowskiego Instytutu Ekspertyz Sądowych im. Jana Sehna. Lasek sugeruje, że komendę 50 m dla jaka potwierdził dowódca załogi por. Wosztyl. Tymczasem – jak twierdzi Wosztyl – jego słowa odnosiły się tylko do komendy, jaka padła z wieży pod adresem tupolewa. – Nie słuchałem korespondencji między iłem a wieżą, nie pamiętam, by taka komenda padła wobec jaka. A Remek [Muś – przyp. red.] odsłuchiwał te nagrania jeszcze raz, już po powrocie do Warszawy. Być może wtedy właśnie to usłyszał – twierdzi Wosztyl.

Pilot jest zbulwersowany insynuacjami Laska, który feruje wyroki, jakoby załoga złamała podstawowe zasady obowiązujące przy lądowaniu, schodząc poniżej dopuszczalnej wysokości. Otóż prokuratura nie wypowiedziała się jeszcze w tej kwestii, a komisja działająca przy Dowództwie Sił Powietrznych, badająca incydenty lotnicze, już w czerwcu 2010 r. deklarowała, że nie stwierdziła żadnych uchybień ze strony pilota. Komisję – na wniosek Inspektoratu MON ds. Bezpieczeństwa Lotów – powołał dowódca Sił Powietrznych gen. Lech Majewski. Analizowała ona sytuację m.in. w oparciu o zebrane materiały i zeznania świadków. – Komisja, której przewodniczył ppłk Jacek Jarmuła, stwierdziła, że warunki pogodowe w momencie lądowania pozwalały na jego wykonanie – wskazywał ppłk Robert Kupracz, ówczesny rzecznik Sił Powietrznych. Postępowanie dyscyplinarne przeprowadzone w jednostce przez rzecznika dyscyplinarnego mjr. Alberta Słowińskiego ostatecznie zakończyło się uniewinnieniem dowódcy jaka.

Podejście to nie lądowanie

Lasek sugeruje też, że Wosztyl miał nakłaniać załogę tupolewa do lądowania przy widoczności 400 metrów. „To jest absolutnie niezgodne z procedurami wojskowymi, nie można próbować lądować w takich warunkach. Podejść do lądowania – owszem; podejść do minimów, ale tekst: „No, wiecie, tu jest bardzo źle, ale możecie spróbować, nam się udało”. Jak to brzmi? Później jeszcze informują załogę tupolewa, że teraz to widać 200 m. Ale lądowania też nie odradzają” – mówi „Wyborczej” Lasek. – To nieprawda. Mówiłem tylko, że jeśli zdecydują się podejść raz lub dwa razy, to jak najbardziej mogą spróbować. Mówiłem o podejściu, a nie o lądowaniu – zastrzega Wosztyl. I przytacza konkretne punkty regulaminu lotów RL 2006. Paragraf 19 ust. 24 traktuje o tym, kiedy konkretnie dowódca załogi musi przerwać zniżanie: na wyraźną sugestię służb ruchu lotniczego, w przypadku kiedy obok statku powietrznego lub drogi startowej pojawi się obiekt zagrażający lądowaniu oraz kiedy nie ma wzrokowego kontaktu z terenem lub gdy warunki pogodowe nie gwarantują bezpiecznego lądowania i zgodnie z decyzją dowódcy statku powietrznego wykonać powtórny manewr podejścia do lądowania lub odejść na lotnisko zapasowe – o tym, jak zakończy się podejście końcowe, decyduje dowódca załogi.

Wosztyl polemizuje też z wypowiedzią Laska co do znajomości języka rosyjskiego. Lasek twierdzi, że lądowanie jaka i słaba znajomość języka rosyjskiego przez załogę wprowadziły „dodatkowe zdenerwowanie na wieży”. „Kontrolerzy nie mogli wykluczyć, że załoga tupolewa również nie zdoła prawidłowo prowadzić korespondencji po rosyjsku” – twierdzi Lasek.

Jako dowód słabej znajomości języka Lasek podaje przykład, kiedy to załoga miała nie zrozumieć komendy z wieży i zamiast kołować prosto (po rosyjsku „rulaj priamo”), skręciła w prawo. – Ta komenda padła na głównej drodze kołowania, w momencie, kiedy zwolniliśmy już pas startowy. Poza tym pas startowy zwolniliśmy w lewo, a nie w prawo. Pan Lasek twierdzi, że załoga nie znała języka rosyjskiego. Dlaczego więc nie ustosunkuje się do 7 kwietnia? – pyta Wosztyl. Tego dnia do Smoleńska leciała ta sama załoga jaka, z wyjątkiem technika pokładowego – zamiast Musia leciał inny pilot 36. SPLT. Jak wiózł wtedy członków polsko-rosyjskiej komisji ds. trudnych.

Również zeznania Remigiusza Musia były na tyle dokładne, że przytaczał je tekstem komendy w języku rosyjskim. Świetnie znał ten język, co potwierdzają jego koledzy. – To, co mówi pan Lasek, to kompletna bzdura. Remek świetnie znał rosyjski. Przebywał w Rosji nawet po kilka miesięcy podczas remontów samolotów. A co do lądowania jaka, było już orzeczenie komisji. Udowodniono, że Artur nie lądował poniżej minimów. Jaki cel ma więc pan Lasek, tak oczerniając naszych kolegów? – dopytują piloci, z którymi rozmawiał „Nasz Dziennik”.

– Nie mam pojęcia, co kieruje panem Laskiem. Jego agresywne wypowiedzi odbieram jako próbę zdyskredytowania mojej osoby oraz osoby śp. Remka Musia – konkluduje Wosztyl.

Multiplikacja tez raportu Millera

Lasek z uporem powtarza tezy przedstawione w raporcie KBWLLP: w wywiadzie jest mowa o błędach i niedostatecznym wyszkoleniu załogi tupolewa i jaka, o zderzenia samolotu z brzozą. Wraca nawet kwestia rzekomej obecności dowódcy Sił Powietrznych w kokpicie – mimo że deszyfracja nagrań z czarnej skrzynki tupolewa nie potwierdziła tego. Lasek na tym nie poprzestaje, powołuje się na eksperyment kanału Discovery – chodzi o przyziemienie Boeinga 727 (prototypu Tu-154M) na płaskiej pustyni. Rzeczywiście – kiedy maszyna przyziemia, kokpit przetacza się pod kadłubem, zostaje przez niego wręcz przemielony. Reszta samolotu rozpada się jednak nie na drobne części, jak to miało miejsce w przypadku rządowego tupolewa, ale na zaledwie kilka dużych elementów. Manekiny, pełniące rolę pasażerów, pozostają integralne.

Lasek w swych dywagacjach nie poprzestaje na powtarzaniu sloganów, które od dawna wszyscy znamy – jak to eksperci późniejszej komisji Millera sumiennie pracowali w Smoleńsku, badali wrak samolotu i pobrali nawet kilka próbek (fragmenty ubrań, parasolka, banknot, nadpalona książka). „To wszystko są materiały chłonne, które mają największe szanse na absorbowanie obcego materiału, który mógłby być naniesiony w trakcie wybuchu” – twierdzi Lasek. Warto jednak pamiętać, że żadna ekspertyza biegłych na ten temat nie powstała. A próbki pobrane z wraku tupolewa wciąż czekają na analizę.

Anna Ambroziak

Za: Nasz Dziennik, Środa, 7 listopada 2012, Nr 260 (4495) | http://www.naszdziennik.pl/wp/14371,lasek-feruje-wyroki.html

Skip to content