Aktualizacja strony została wstrzymana

Zanim staną tu krzyże…

To ludzie tak nieodlegli od nas, jakby przed chwilą jeszcze chodzili po ulicy, rozmawiali z najbliższymi. Gdy się odkrywa takie szczątki, to musi robić wrażenie na każdym – mówi Justyna Sawicka. Jest jednym z jedenaściorga archeologów i antropologów, którzy przez pięć tygodni prowadzili prace ekshumacyjne na warszawskich Powązkach.

Pracowali kilkanaście godzin dziennie. W ostatnich dniach śpiąc już zaledwie po kilka godzin na dobę. W tym czasie wydobyli z ziemi jej mroczną, stalinowską tajemnicę. Szczątki 111 ofiar komunistycznej bezpieki. Często młodych, pełnych planów na przyszłość ludzi. Zabito ich strzałem w potylicę. Często wrzucane do trzymetrowych dołów ofiary dobijano. Metoda sowiecka, wypróbowana w Katyniu na oficerach więzionych wcześniej w upokarzających warunkach obozów Kozielska i Ostaszkowa.

Profesja i emocje

Kopiąc w ziemi, robiąc po prostu swoje, ma się jednocześnie świadomość, że każdy szkielet to osobne ludzkie istnienie. Człowiek z jego dramatyczną historią, ale też marzeniami. Wówczas zaczyna się odczuwać prawdziwe obciążenie. W pracę, którą trzeba sprawnie i dokładnie wykonać, zaczynają wkradać się emocje. A przecież trzeba poszukać jakiegoś środka, bo na to, by pochylić się nad każdym, po prostu nie można sobie pozwolić. To wszystko ogromnie trudne – tłumaczy archeolog Paweł Zawadzki. Reżyser, twórca filmów dokumentalnych, Arkadiusz Gołębiewski przez cały czas towarzyszył pracującym na Powązkach z kamerą. – Poczułem się przez chwilę jak oni, czując ich młodość. A potem zaskoczenie, bo w ich postawie nie było żadnej pozy, udawania przygody. Pełna odpowiedzialność i świetnie zorganizowana praca. A jednocześnie ogromne wyczucie sytuacji. Przecież musieli rozmawiać z krewnymi ofiar, odbierać ich emocje. Wszystko było takie naturalne, szczere – wspomina.

Bez pasji by się nie dało

Opiekun i szef ekipy z Powązek dr Krzysztof Szwagrzyk z IPN-u swoich ludzi wypróbował wcześniej podczas prac na wrocławskich Osobowicach. Przyznaje jednak, że przez chwilę odczuwał wątpliwości. – Czy nie potracą na Powązkach głowy. To przecież wyjątkowe miejsce, a jeszcze tuż obok najbliżsi tych, których mordowano – wyjaśnia. Młodzi ludzie z tej próby wybrnęli jednak zdecydowanie zwycięsko, o czym kierujący pracami mówi z satysfakcją w głosie. – Pracowali z wewnętrznym przeświadczeniem, że biorą udział w czymś naprawdę ważnym, wyjątkowym. Widziałem, jak z każdym dniem nabierali coraz bardziej osobistego stosunku do tego, co robią. A było to pięć naprawdę ciężkich tygodni. Gdyby ktoś pracował bez pasji i przekonania, nie miałby szans wytrwać. Po prostu odpadłby z ekipy – tłumaczy dr Szwagrzyk.

Wnuczek za plecami

Justyna Sawicka pracowała wcześniej z dr. Szwagrzykiem przy ekshumacjach we Wrocławiu. Wydobyli ponad 300 szkieletów ofiar komunistycznych zbrodni. – To nie ma nic wspólnego z typową archeologią. Nie wyobrażam sobie człowieka, na którym odkrywanie szczątków ludzi, którzy jeszcze niedawno chodzili po świecie, nie robiłoby wrażenia. O wiele trudniej jest pracować, gdy za plecami stoi wnuczek ofiary. I okazuje się, że przyniósł zdjęcia dziadka. A tam młody, przystojny i wysportowany mężczyzna, po którym zostały jakieś resztki, zgniłe szmaty, mnóstwo chitynowych pancerzyków po muchach – mówi młoda archeolog. W filmie dokumentalnym, który zrealizował Arkadiusz Gołębiewski, pojawia się kadr wyjątkowo przejmujący – Justyna Sawicka, ze zmęczeniem w oczach, wymownym gestem głaszcze jedną z sosnowych trumienek, do których trafiły odkopane szczątki.

Wrócić za dwadzieścia lat

Bohaterowie, a jednocześnie ofiary komunistycznego bestialstwa są wciąż często ludźmi anonimowymi. Bez grobów z tabliczkami, bez „swoich” krzyży. Właśnie to szczególnie dotknęło Daniela, archeologa, który podczas ekshumacji robił dokumentację fotograficzną. Chłopak był tak wrażliwy, że przez chwilę rozkleił się, niemal płakał, patrząc na bezimienne szczątki. Podkreślał, że ludzie tak nieludzko pomordowani i wrzuceni po ośmiu, dziewięciu do niewielkiego dołu, wciąż nie mają swoich mogił – opowiada Arkadiusz Gołębiewski. Reżyser nie ma wątpliwości, że archeolodzy, antropolodzy i specjaliści medycyny sądowej zrobili o wiele więcej niż „swoje”. Zanurzyli się niejako w historii, losach tych, których kości zdołali odkopać i pokazać światu. – Słyszałem rozmowy, że trzeba więcej poczytać o tamtym okresie, więcej dowiedzieć się o ofiarach komunistycznych zbrodni – wspomina. Kolejna wymowna scena z jego dokumentu: Justyna Sawicka przyznaje, że dobrze będzie wrócić na Powązki za dwadzieścia lat. Gdy ludzie, których odkopywała, będą mieli swoje groby i krzyże.

Na Łączce na Powązkach pochowano w zbiorowych grobach ofiary mordów w więzieniu przy ul. Rakowieckiej oraz w budynkach UB i Informacji Wojskowej. Wśród nich najpewniej szczątki gen. Emila Fieldorfa „Nila”, rtm. Witolda Pileckiego, ppłk. Łukasza Cieplińskiego i mjr. Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki”. – Poczułem wzruszenie, gdy nastąpiło pożegnanie trumien ze szczątkami. Uroczyste, a jednocześnie ciepłe i od serca. Takie zresztą jak podziękowania, które usłyszeliśmy za to, co zrobiliśmy – wspomina archeolog Bartosz Myślecki. – Ta praca była naszym obowiązkiem. Zwyczajnie, trzeba było to wreszcie zrobić – dodaje Paweł Zawadzki.

Rafał Kotomski

GPC

Za: Publikacje "Gazety Polskiej" (01.11.2012) | http://autorzygazetypolskiej.salon24.pl/459875,zanim-stana-tu-krzyze

Skip to content