Aktualizacja strony została wstrzymana

Dziewczynka z warkoczami

Niska, drobna, lekko przygarbiona, żywe, bystre oczy i zagadkowe spojrzenie, jakby chciała spytać, czy na pewno rozumiem, o czym mówi. Nikt by nie pomyślał, że w tej starszej, skromnej kobiecie drzemie tak wielka siła, a w jej życiu ukrywa się tak dużo dramatycznych wydarzeń.

Joanna Domaszewska, zdjęcie z okresu okupacji (FOT. ARCH.)

Nazywa się Joanna Domaszewska i jako czternastoletnia dziewczynka zaczęła działać w konspiracji. Wokół trwała wojna, płonęły Kresy, lała się krew, umierali katowani i paleni żywcem ludzie. Ona to wszystko widziała na własne oczy. Znalazła się w centrum historii. Widziała, jak krwią zalewa się jej lwowska ziemia. Bandy UPA mordują w kołyskach dzieci, staruszkom wydłubują oczy, a kobietom odcinają piersi. Nie mogła na to patrzeć. A musiała. Bo takie otrzymała zadanie. Być okiem i uchem organizacji. By widzieć, słyszeć i informować. Bo te jej informacje miały ukrócić zbrodnie.

Opowiada o swoim niezwykłym i trudnym losie, a jej oczy błyszczą jak niegdyś. – Tak trzeba było, bo takie były czasy – mówi. – Nie wolno było być obojętnym, zajętym tylko sobą i dbać tylko o siebie. Nie wolno zostawiać innych w potrzebie. Człowiek sprawdza się w ciężkich chwilach. A ja chciałam wiedzieć, co jestem warta. Dzisiaj też są trudne czasy – dodaje. – Też trzeba stanąć po stronie tych, którzy są poniewierani, lekceważeni i torturowani moralnie – stwierdza. Ścisza głos i uzupełnia: – Dzisiaj Ojczyzna też jest w potrzebie. W dużej potrzebie.

Walka o krzyż

Napisała wspomnienia, które czekają na wydawcę. Opowiada w nich niezwykłe, porywające historie. W jej krótkiej biografii opracowanej przez dr. Tomasza Balbusa z IPN czytamy, że miała pseudonim „Hanka” albo „Jaśka”. Używała też konspiracyjnego nazwiska Katarzyna Kozłowska. Należała do „Strzelca”, była kurierką Komendy Inspektoratu Bóbrka i Komendy Okręgu Lwów AK-WiN.

Urodziła się 6 lipca 1925 r. w Lesku jako córka Jana i Katarzyny Doleczek. Naukę rozpoczęła u dziadka w Starym Siole. W 1933 r. rodzina przeprowadziła się do Lwowa. Joanna ukończyła szkołę powszechną im. ks. Augustyna Kordeckiego. W 1938 r. rozpoczęła naukę w lwowskim gimnazjum handlowym. Po wybuchu wojny rodzina powróciła do Starego Sioła.

Joanna wyrusza do Lwowa, aby nadal się uczyć. A tu wokół spadają bomby, trwa bombardowanie ul. Krótkiej i lotniska. Przerażona wchodzi do szkoły i widzi, że pod drzwiami niemal wszystkich klas stoją sowieccy żołnierze i słuchają, jak polscy nauczyciele prowadzą lekcje. Idzie do dyrektorki i dowiaduje się, że tak jest codziennie. Młodzież nie modli się już przed lekcjami, tak jak robiła dawniej; komunistyczne władze ściągnęły krzyże. Ale uczniowie szybko robią nowe, malują je na ścianie. I nie rezygnują z modlitwy. Przychodzą dziesięć minut przed lekcjami i odmawiają pacierz. Tak się dzieje każdego dnia. Któraś z dziewcząt wpadła na pomysł, by namalować krzyż farbą olejną. Natychmiast to czynią. Bo wiedzą, że jeśli nawet władze szkolne zamalują krzyż, jego ślad i tak pozostanie. Władze są wściekłe. Próbują dojść, kto to zrobił, ale nie znajdują winnych. Młodzież milczy. Władze grożą dyrektorce, że karnie cała klasa zostanie wywieziona na Sybir. Młodzież zastanawia się, co w takiej sytuacji robić. W domach trwają narady. Władze nie żartują. Ludzie wiedzą, co znaczy Sybir, katorga, a może i śmierć. Mimo to klasa nadal się modli, a krzyże pojawiają się na nowo. Nie pomaga zastraszanie, przemoc i terror. Opór trwa. W grudniu nikt się już w murach szkoły nie pojawia. Młodzież nie akceptuje takiej szkoły.

Między Lwowem a Starym Siołem

Joanna poszukiwała kontaktu z podziemiem. Rozmawiała o tym z nauczycielką Franciszką Hupało. Po tej rozmowie wstąpiła do Związku Walki Zbrojnej i złożyła przysięgę. Sam akt składania przysięgi stał się dla niej wielkim przeżyciem. Tak o tym opowiada: „Obecny był ksiądz dziekan, nauczycielka i ja. Składałam przysięgę z książeczką, były tam słowa, że nigdy nikogo nie zdradzę i do końca życia będę wierna Ojczyźnie. W każdej chwili stanę do dyspozycji. Od tego momentu zaczęłam mieć kontakt z bronią, z rewolwerami, amunicją”. Miała wtedy 14 lat.

W styczniu 1940 r. wróciła do szkoły w Starym Siole. W jej domu zbierała się młodzież, księża, nauczyciele, śpiewali patriotyczne pieśni. Dodawali sobie odwagi, zagrzewali do walki. Powstał chór kościelny, chodzili z kolędą i zbierali datki, by świątynia mogła żyć życiem religijnym. Dyrektorka szkoły kazała Joannie mówić wyłącznie po ukraińsku i zabraniała chodzić do kościoła. Joanna jednak i tego zakazu nie przestrzegała. Zaczęły się nowe groźby, szantaż i terror. Nie złamało to krnąbrnej dziewczyny. Tak samo jak przymus wstępowania do komsomołu. Mimo szantażu nie dała się namówić do noszenia czerwonego krawatu. Jej rodzina znalazła się na liście do wywózki w głąb Rosji, a władze gminy zabrały z gospodarstwa bydło, ojca zmuszając do ciężkich prac w lesie.

Po rozpoczęciu niemiecko-sowieckiej wojny w 1941 r. komuniści masakrowali polskich więźniów. W Brygidkach i na Zamarstynowie wyrzucali ludzi z cel więziennych na dziedziniec, rozstrzeliwali i obrzucali granatami. Wielu zamurowywali żywcem w piwnicach. Po mieście krążyły hordy morderców, którzy podpalali urzędy, szkoły i biura. A na murach kościoła św. Marii Magdaleny przybijali żywych mężczyzn gwoździami, krzyżując ich i mordując w bestialski sposób.

30 czerwca 1941 r. jako pierwszy wkroczył o świcie do Lwowa ukraiński batalion Nachtigall, a tuż za nim pojawiły się niemieckie czołgi. Niemcy znaleźli tysiące zmaltretowanych, martwych ciał. Niektóre zwłoki już się rozkładały. Zaczęły się łapanki i kolejna fala terroru. Tym razem niemieckiego.

Joannie groziła wywózka do Rzeszy. Uciekła więc ze Starego Sioła i skryła się w domu znajomych (Susłowskich) we Lwowie. Przy pomocy kuzyna Edwarda, mając lewe dokumenty, udało się jej wkręcić do Instytutu Behringa i pod pozorem karmicielki wszy prowadziła działalność podziemną. Od końca 1941 r. uczestniczyła już w działaniach Inspektoratu Południowego ZWZ-AK Bóbrka. Równocześnie chodziła do szkoły. Ausweis z Instytutu chronił ją w łapankach, mogła swobodnie się poruszać. Została łączniczką. Raporty, meldunki i tajną prasę otrzymywała od komendanta rejonu Andrzeja Kobylińca ze Starego Sioła i zanosiła do Lwowa. Miała tam kilka punktów kontaktowych, m.in. w Rynku, przy ul. Frydrychów, Teatyńskiej, Tarnawskiego, Łyczakowskiej. Krążyła między wioskami. A trwały już wtedy ukraińskie mordy, palenie polskich domów, zastraszanie, wyganianie. O wszystkim informowała sztab AK we Lwowie, na Łyczakowie. Wykonywała zadania łączniczki zlecane przez mjr. A. Sawickiego i ppor. P. Jastrzębskiego.

Kursowała między Komendą Obwodu w Bóbrce, Rejonem w Starym Siole i Lwowem. Współpracowała z kpt. B. Kawką (lokal przy ul. Listopada) i A. Köningsman (lokal przy ul. Teatyńskiej). Przewoziła broń, amunicję, rozkazy i podziemną prasę otrzymywaną od kolejarza, kolportera Jana Kubackiego z Obwodu Bóbrka. Ukończyła konspiracyjny kurs Szkoły Podchorążych.

Wywiad UPA zainteresował się jej wędrówkami. Ukraińcy zastawiali na nią pułapki, śledzili ją. Raz o mało co nie wpadła. Kiedy weszła do domu swoich rodziców, natychmiast zjawiła się ukraińska policja z niemieckim oficerem, z pochodzenia Austriakiem, by ją zabrać. Ona okazała oficerowi dokumenty z Instytutu oraz legitymację szkolną. Niemiecki oficer był nauczycielem w podobnej szkole w Wiedniu, zainteresował się jej nauką, wypytywał o pracę w Instytucie Behringa i to ją uratowało. O ucieczce nie było mowy. Dom obstawili Ukraińcy. Powiedziała niemieckiemu oficerowi, że mogą ją zabić. Oficer wezwał dwu swoich żołnierzy, którzy odprowadzili ją do pociągu i czekali, aż pociąg ruszy. Udało się. Uciekła.

Kule odbijały się od kamieni

Z biegiem czasu wyrobiła sobie na trasie Lwów – Chodorów sporo kontaktów. W Dawidowie jej informatorką była Krystyna (nazwiska nie pamięta), w Wybranówce – Wanda Malinowska, także łączniczka, oraz Bronek Kirsz i Welsch, w Starym Siole – Janek Kubiszyn, Kazimierz Podolski i Edward Swoboda, a w Sichowie jeden z księży. Najniebezpieczniejsze były wieczory i noce. Rodzice mieszkali daleko od dworca, wokół kręciło się pełno Ukraińców. Gdy ją tylko zauważyli, strzelali, a kule odbijały się od kamieni na torach. Uciekała wzdłuż nasypu, potykała się, padała i słyszała tylko koło głowy świst pocisków. Wciąż jednak ją omijały. Otrzymywała rozkazy, by nagle się przedrzeć z informacją do wsi położonych w lesie. Gdy forsowała ukraińską wioskę, pragnąc się przedostać jarem na plebanię w Brzozdowcach, skąd miała przeprowadzić do Lwowa wikarego ks. Stanisława Kozłowskiego, najadła się niemało strachu, bo była noc i za każdym krzakiem czyhał wróg.

We Lwowie także rozszerzała się siatka informatorów. Znajdowali się oni w klasztorach, u szewca, krawca, kolejarza czy w sklepie na rogu. Jednym z ważnych punktów kontaktowych był klasztor Bernardynów i ojciec Placyd. Z tajnymi papierami w ciemności odwiedzała najbliższą rodzinę, aż wuj zabronił jej przychodzić, bo bał się, że policja może ją u niego złapać. Dokumenty zostawiła u kogoś innego. I wracała. Tej nocy znowu najadła się strachu. Była godzina policyjna, a ona z powrotem skradała się ul. Grodecką, gdy zauważyła, jak ukraińscy policjanci prowadzą jakiegoś Polaka, a on błaga, by go przekazali Niemcom, wiedział bowiem, że go zamordują. Zastanawiała się, jak mu pomóc. Ale nie miała szans. Była sama, a ich było wielu. Przykleiła się do muru, a oni przeszli tuż obok niej, jej jednak nie zauważając.

Nieraz przygarniała ją ciotka, czasami spała u obcych, przykryta tylko gazetami, choć była zima i mróz. Dowódcy wysyłali ją na najbardziej niebezpieczne szlaki, w stronę Przemyśla, Chodorowa i Stryja. Szła o zmroku lub w ciemności, w lejącym deszczu, o głodzie i chłodzie, całymi nocami. Raz otrzymała rozkaz, by przeprowadzić skoczka spadochronowego z Londynu, por. Romana Wiszniowskiego ps. „Irys”, radiotelegrafistę, cichociemnego, który miał w podziemiu ustawiać stacje przekaźnikowe. Odnalazła go i ruszyła w stronę Brzozdowic, Świrza, Siemianówki, a kiedy była już u celu, dowiedziała się, że jedna z łączniczek po aresztowaniu zdradziła kilka punktów zdawczo-odbiorczych i ona musi sobie teraz z tym poradzić. Kazała spadochroniarzowi uciekać w jedną stronę, a sama pobiegła w drugą. Byli uratowani.

Często obładowana tajną bibułą uciekała przed Niemcami, przeskakując w pędzie z jednego tramwaju do drugiego. Raz była świadkiem okropnej sceny przy ulicy Na Bajkach. Uciekającego chłopaka Niemcy postrzelili w głowę. Chłopiec padł na rogu, koło restauracji. Zbiegł się tłum gapiów, a było upalne lato, krew z broczącej rany spływała na bruk i pieniła się, tworząc dużą, różową plamę. Chłopak prosił o wodę. Podszedł do niego ukraiński policjant i postawił mu tryumfalnie nogę na plecach, drwiąc z niego. Natomiast z restauracji wyszedł żołnierz w mundurze niemieckim i podał mu szklankę wody. I takie widziała sceny.

Niemieckie egzekucje i mordy UPA

Wiele razy otrzymywała rozkaz, by dostarczyć broń na ulicę Słoneczną, w pobliże więzienia, do wyznaczonych piwnic. Przenosiła ją tam i zostawiała. I oto znowu szła z ukrytymi pistoletami przez plac Krakidały na Słoneczną, a tu łapanka. Niemcy z psami zapędzali Polaków w jedno miejsce i otaczali kołem. Na placu stały trzy szubienice. Po chwili podjechał ciężarowy wóz, więźniarka okryta brezentem, i Niemcy poczęli więźniów wieszać. To byli młodzi oficerowie ubrani w wojskowe mundury. W jednym z nich rozpoznała Halickiego vel Romana Pachoła. W rzeczywistości był to Ukrainiec ukrywający się i działający jako Polak, Halicki. Znała go z wcześniejszych spotkań. Sama była w dramatycznym położeniu. Miała przy sobie ukrytą broń. Gdyby ją zrewidowali, nie uniknęłaby śmierci. A tu na jej oczach umierał Halicki. Nie mogła oderwać od niego oczu. Ale to nie był koniec. Pod ścianą ustawiali po dziesięciu więźniów i rozstrzeliwali ich. Liczyła tych rozstrzeliwanych. Było ich pięćdziesięciu. Po wszystkim ludzi z łapanki uwolnili. Zostali zatrzymani po to, by patrzeć na egzekucję. Taka mała lekcja wychowawcza. A gdy egzekucja się skończyła, byli już wolni. Joannie znowu udało się przeżyć.

Podczas licznych zadań w terenie widziała pociągi z bydlęcymi wagonami, w których Niemcy wywozili do obozów koncentracyjnych Żydów. Niektórzy uciekali, a wzdłuż torów leżały trupy zabitych. A ona wciąż skradała się o zmroku i szła dalej. Chwilami była już tak wyczerpana, że ledwie powłóczyła nogami.

Dziennie pokonywała na nogach dziesiątki kilometrów. Była strasznie osłabiona. Aż nadszedł taki dzień, kiedy w Instytucie Behringa, po pobraniu większej ilości krwi, zemdlała. Kiedy zobaczyła nad sobą Niemców w białych kitlach, zapytała, gdzie się znajduje. W odpowiedzi poczuła mocne uderzenie w twarz za to, że ośmieliła się odezwać po polsku. Nie miała już odpowiedniej ilości czerwonych krwinek i stała się niepotrzebna. Kiedy przyszła następnego dnia, siostra z daleka dała jej znak ręką, by się oddaliła. Nie weszła nawet na salę. Szybko opuściła gmach. Później się dowiedziała, że uniknęła aresztowania, bo już na nią czekali.

Nie przerwała jednak podziemnej pracy. Przeciwnie, jeszcze bardziej oddała się konspiracji. Mordy ukraińskich band na Polakach nasilały się. W Podmonastyrzu, w okolicach Lwowa, zostali zamordowani jej krewni. Ukraińcy ciała zmasakrowali i zakopali w pobliskim lesie. Gdy je później rodzina odkopała, nie można było rozpoznać, kim są. Jedynie buty wskazywały, do kogo należą.

Przemarsze przez ukraińskie wsie stawały się coraz bardziej niebezpieczne. Wciąż przedzierała się nocami, często przez ciemne bory, cmentarze, rumowiska, spalone gospodarstwa, podwórka pełne pomordowanych ciał. Ukrywała się między drzewami, za jakąś skałą, w jamie, dole, rowie. Nieraz wpadała na godzinkę do któregoś ze swoich profesorów, by się dowiedzieć, co nowego dzieje się w świecie. Profesor Jan Rutkowski przekazywał jej najnowsze wiadomości z Londynu. Profesor Wasilkowski zapraszał do swojej pracowni malarskiej, a jej świeciły oczy. Marzyła o malowaniu, a musiała przenosić meldunki i broń. Udało się jej dostać do pracowni prof. Witwickiego, gdzie przez dwa tygodnie pracowała wraz z innymi kolegami przy makiecie miniatury Lwowa, ale musiała zrezygnować, ponieważ miała coraz więcej pracy w terenie.

Z modlitwą na ustach

Nie była w stanie pogodzić radości tworzenia z zadaniami wywiadowczyni. Razem z koleżanką Wandą Malinowską coraz częściej przedostawały się do Starego Sioła, Bóbrki, Wybranówki, Brzozdowic. Razem raźniej było maszerować. W drodze, na dworcach, w marszu, układały wiersze i piosenki. Trasa między Lwowem a Starym Siołem w końcu stała się tak znana, że każde drzewo i kamień były im bliskie. Przyjmowały w lasach zrzuty broni z Londynu. Nieraz broń przechwytywały bandy ukraińskie.

Raz otrzymała rozkaz, by przewieźć skrzynkę broni ze Starego Sioła do Lwowa. Wydawało się, że to już ponad jej siły. Ale podjęła się tego zadania. Gdy pytałem ją, czy zdawała sobie sprawę z tego, co czyni, cicho odparła, że tak. I równie cicho dodała, że przed każdą akcją robiła znak krzyża i modliła się. Podobnie było i tym razem. Pomodliła się i zwróciła się do zaufanego zawiadowcy odcinka Stare Sioło – Persenkówka z prośbą, by umożliwił jej przetransportowanie, jak wyznała, paczki z książkami. Zawiadowca dostarczył drezynę, Joanna załadowała paczkę, osiem rewolwerów i naboje. I zastygła. Zobaczyła Niemca. Myślała, że już po niej. Okazało się, że Niemiec miał powozić drezyną. Przesunęła paczkę do przodu, by na niej usiadł. Niemiec usiadł na paczce i drezyna ruszyła. Joanna starała się zdobyć jego sympatię, uśmiechała się do niego, udawała beztroską, nieco roztrzepaną dziewczynę, starannie się kontrolując. I to jej zachowanie tak się Niemcowi spodobało, że był gotów wieźć tę skrzynię, gdzie tylko piękna panna rozkaże. W Sichowie pojawiła się kontrola. Joanna znowu zadrżała. Pokazała dokumenty, a esesmani kazali się jej rozebrać. Sprawdzili dokładnie i przy niej nic nie znaleźli. Joanna kątem oka patrzyła, jak zachowa się Niemiec na drezynie. A on jakby się do paczki przykleił. I to ją uratowało. Gdyby wstał, a esesmani paczkę sprawdzili, wpadłaby. Nie sprawdzili jednak. Dotarła do Persenkówki. Tam mieli już na nią czekać konspiratorzy. Podziękowała Niemcowi i na miejscu otrzymała wsparcie dwu robotników, którzy paczkę dźwigali przez całe miasto, aż do ul. Frydrychów. Na rogu i im podziękowała, i z wielkim trudem doniosła broń do punktu przeznaczenia.

Kłopoty z warkoczem

Pani Joanna, grzebiąc w pamięci, wraca do początku konspiracji. Wtedy o mało co nie zakończyła się ona więzieniem i torturami. Nosiła wówczas piękny, długi warkocz. Zdarzyło się to we Lwowie, przy Teatyńskiej 8, u Wójtowiczów, gdzie „urzędował” Józef Bosek, kapitan AK. Tam znajdował się punkt kontaktowy. Joanna puka do drzwi, otwiera jej przerażona kobieta i blada szepcze:

– Ja pani nie widziałam. Pytali o tę z warkoczami. Zrozumiała, co to znaczy: kocioł. Natychmiast się wycofała i znikła. Zgłosiła sprawę komendantowi AK w Bóbrce, Pawłowi Jastrzębskiemu, a kapitan kazał natychmiast warkocz ściąć. Zaczęła się ubierać po męsku, nosiła krótko ostrzyżone włosy, zmieniła też nazwisko i była gotowa do następnej akcji. Ale sprawy się skomplikowały. Wtedy na krótko strzygły się dziewczyny, które miały kontakty z Niemcami. Gdy matka ją zobaczyła z ogoloną głową, zatrzasnęła przed nią drzwi. Nie chciała jej widzieć. Nie pozwoliła sobie nawet wytłumaczyć, co znaczy ta zmiana. Głodna i wyczerpana musiała wracać do Lwowa. Całą drogę płakała. Spała w piwnicach, w jakichś zakamarkach, byle gdzie.

Było coraz trudniej. Po zmianie wyglądu i ścięciu włosów musiała pożegnać się ze szkołą. Na jej terenie zaczęły się bowiem aresztowania. A tu nowe rozkazy. Bandy UPA wciąż palą polskie wioski. Trup ścieli się pod nogami. Pętla mordów zacieśnia się wokół Starego Sioła. W samej wsi ludzie już nie sypiają nocami w domu. Na polach robią ziemianki, wystawiają nocne straże.

Zima znowu była mroźna, śnieg zasypał drogi, nie można było dostać się do odległych wsi. Całymi nocami brnęła na nartach przez śnieżne zaspy. Nabawiła się zapalenia płuc, ale nadal pracowała, bo nikt nie mógł jej zastąpić. Nikt nie znał terenu tak jak ona. I nikt nie był tak odważny. Coraz rzadziej spędzała święta z rodziną. Odbywała zajęcia w podchorążówce.

Znowu Sowieci

Tymczasem trasy wędrówek coraz bardziej się wydłużały. Rosło napięcie. Nadchodziło lato 1944 roku. Front zbliżał się do Lwowa. Bandy ukraińskie z coraz większą zaciętością atakowały polskie wsie. Ludność uciekała i kryła się, gdzie tylko mogła. Joanna z koleżanką postanowiły sprawdzić, co się dzieje w Starym Siole. Z trudem przebijały się przez tłumy napierające na Lwów. Ludzie patrzyli ze zdumieniem, jak dwie młode dziewczyny zmierzają w przeciwnym kierunku. Ci, co nadchodzili ze Starego Sioła, poinformowali je, że miejscowość została spalona, a Polacy wymordowani. Mimo złych wiadomości nie zawróciły. Lasami przebijały się w deszczu do dowództwa.

Około czwartej nad ranem przestał padać deszcz, a znajdująca się blisko artyleria przesunęła się ku domom, dziewczęta zaś zaczęły się czołgać i wycofywać. Czołgały się ze dwa kilometry, aż znalazły się naprzeciwko dworca w Sichowie. Powoli prostowały się i sprawdzały sytuację. Zobaczyły sowieckich żołnierzy i ruszyły do Starego Sioła. Na ich oczach rozegrała się porażająca scena. Na gościńcu przed Starym Siołem całe gromady Ukraińców witały już wojska sowieckie z otwartymi ramionami i naręczami kwiatów. Ukraińcy radowali się, śpiewali i podskakiwali z radości.

Tak kończył się czas panowania Niemców. Wracało komunistyczne nieszczęście, a Joanna wciąż była na służbie. Gdy nadeszła pora opuszczenia ukochanej ziemi, otrzymała rozkaz, by zgromadzić całą dokumentację, archiwa AK i zabrać ze sobą. Tak też uczyniła, wciąż narażając się na niebezpieczeństwo. Bo taka już była. Z jej dramatycznych dziejów można by ułożyć kilka dobrych scenariuszy filmowych. Jej historia jest niezwykła, porywająca i pełna tragizmu. To cud, że ocalała i żyje. Ale jej los to los całego pokolenia, które nie szczędziło sił, by zrobić coś ważnego i sensownego dla Ojczyzny.

Stanisław Srokowski
pisarz, publicysta

Za: Nasz Dziennik, Środa, 24 października 2012, Nr 249 (4484) | http://www.naszdziennik.pl/wp/13153,dziewczynka-z-warkoczami.html

Skip to content