Jak mówi w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” s. Maria Ślipek, która uczestniczyła w identyfikacji ofiar katastrofy smoleńskiej, Rosjanie wkładali do trumien szczątki ciał w workach foliowych bez oglądania twarzy.
– Ciało było oglądane i identyfikowane po tzw. pierwszym rozpoznaniu. Prokurator miał przy sobie już nie tylko formularze, ale też jakieś zdjęcia i pytał m.in. o znaki szczególne, o rzeczy, które ten człowiek mógł mieć przy sobie. Widziałam, że miał już w swoich notatkach jakieś pomocnicze opisy tych konkretnych osób – relacjonuje zakonnica.
S. Ślipek tłumaczy, że Rosjanie pytali zwykle o pamiątki, o rzeczy osobiste. – Czasem je znajdowali przy ofierze, czasem nie. Jeśli znajdowali, to łatwiej było zidentyfikować ciało, bo np. była część jakiegoś dokumentu. W pierwszym wypadku identyfikowano szczątki na podstawie rzeczy, które przy nich znaleziono. Był np. portfel. Wyglądał tak, jakby wpadł w kałużę. Były tam jakieś karty, pieniądze. Ciało było zmasakrowane, a portfel się uchował. W przypadku drugiej osoby nie było wątpliwości. Źona od razu rozpoznała ciało. Powiedziała: To jest mój mąż. Trzecie ciało było przykryte prześcieradłem i był tylko wycięty otwór. Widać było rękę, łokieć… Do Moskwy przyjechał bratanek ofiary albo jakiś jeszcze bardziej odległy krewny. Co prawda prokuratorzy pytali o znaki szczególne i z tego wynikało, że coś na tym jedynym odkrytym fragmencie ciała potwierdza tożsamość ofiary. A jednak pewności nie było i Rosjanie zaproponowali badania DNA. Nie miało to sensu. Bratanek ofiary tłumaczył Rosjanom, że badanie niczego nie wykaże, bo jego pokrewieństwo z ofiarą jest zbyt dalekie – mówi „Rzeczpospolitej” zakonnica.
S. Ślipek tłumaczy, że niektórzy nie chcieli oglądać ciał. – Czasem sami lekarze radzili, by nie oglądać zwłok. Oni wiedzieli, w jakim stanie są ofiary. Odradzali albo mówili, żeby ostrożnie, że może krople uspokajające, żeby człowiek nie zemdlał – relacjonuje siostra zakonna.
AM/Rp.pl | Fot.: Rp.pl