Aktualizacja strony została wstrzymana

Sowieci postawili chlewnię na cmentarzu

Z Leokadią Nowik, wywiezioną z matką i rodzeństwem do obozu pracy w Kargowinie na Syberii, uczestniczką białostockiego XII Marszu Źywej Pamięci Sybiru, rozmawia Adam Białous

Skąd Sowieci wywieźli Panią na Wschód?

– Przed wojną mieszkaliśmy w osadzie Zababie, niedaleko miasteczka Prużan, położonego na Polesiu, blisko dawnej granicy z Sowietami. Zababie było osadą wojskową założoną przez 18 osób, m.in. mojego dziadka, byłych żołnierzy Wojska Polskiego walczących o niepodległość Rzeczypospolitej Polskiej w latach 1914-1921. Po ciężkich walkach, po bojowych trudach, otrzymali ziemię, którą trzeba było zagospodarować. Nie mieli nic oprócz utrudzonych i nieraz okaleczonych rąk. Nie mieli również często przygotowania rolniczego. Uczyli się więc wzajemnie od siebie. Byli to ludzie zahartowani w boju i nie przerażała ich praca na roli. Chociaż nie mieli żadnego sprzętu ani inwentarza, to zaciągnąwszy pożyczki, budowali domy, budynki gospodarcze, kupowali maszyny i inwentarz.

Kiedy po raz pierwszy odczuliście sowiecki terror?

– Było to zaraz po wkroczeniu do Polski wojsk sowieckich 17 września 1939 roku. Natychmiast zaczęły się grabieże i niszczenie ludności posiadającej większe gospodarstwa, mordowanie ludzi wykształconych, inteligencji oraz tych, którzy zajmowali stanowiska w urzędach. W Prużanie biedota żydowska witała wojska sowieckie z kwiatami. Ich młodzież i dzieci z czerwonymi opaskami na rękawach i portretem Stalina wznosili powitalne okrzyki. Społeczność, która dotychczas żyła zgodnie, utrzymywała przyjazne stosunki, podzieliła się. Miasteczko nasze się zmieniło. Ludzie patrzyli na siebie nieufnie. Dawniej zdawało się, że wszyscy żyli zgodnie, że nie ma różnicy między Polakiem, Białorusinem i Żydem. Teraz trzeba było uważać, żeby nie wypowiedzieć nieopatrznie niepotrzebnego słowa. Mój ojciec, który uczestniczył w kampanii wrześniowej, został przez Sowietów aresztowany, więcej go już nie zobaczyliśmy.

Jak Pani pamięta tragedię aresztowania i deportacji?

– Kiedy nas wywożono na Sybir, m.in. moją mamę, mnie, moją siostrę i brata – miałam już 14 lat. Byłam więc zdolna do oceny, mniej więcej, otaczającej mnie rzeczywistości. Było to 10 lutego 1940 roku. Trzydzieści stopni mrozu. Wczesnym rankiem dobija się trzech czerwonoarmiejców. Początkowo mama nie otwierała drzwi, ale uderzenie kolbą w okno oznajmiło, że mogą wybić okno, a przecież był środek zimy. Drżąca podeszła do drzwi i odsunęła zasuwkę. Jeden z nieproszonych gości wyjął wtedy papier z kieszeni i odczytał: „S roskazu wierchownowo sowieta przesiedlamy was do drugowo obwodu”. Mama, nie znając języka rosyjskiego, niewiele początkowo z tego zrozumiała. Dopiero kiedy powiedział, żeby zbierała się, zaczęła zdawać sobie sprawę z sytuacji. Rozkazano nam wsiadać do sań. Za chwilę straciliśmy z oczu rodzinny dom i wszystko to, co było z nim związane, nie wiedząc, że na zawsze, że nigdy już tu nie wrócimy i nie zobaczymy rodzinnych stron. Zgrupowano nas w szkole w Rudnikach. Tu spotkały się rodziny osadników z Zababia, Kletnego, Czarnych Łozów, Agatowa i innych. Byli też nauczyciele, gajowi i bogatsi gospodarze. Tłoczyli się wszyscy na podłodze między tobołami powiązanymi w różnego rodzaju kapy, koce, pasiaki czy kilimy. Starzy ludzie z siwymi głowami, kobiety i dzieci, młodzież i mężczyźni. Rano, 11 lutego, polecono nam załadować się na sanie. Mróz trzydzieści stopni. Nawet wtedy, gdy dojechaliśmy do stacji Orańczyce przed towarowe wagony, nikomu nie przyszło do głowy, że właśnie oglądamy ostatni skrawek polskiego nieba.

Jakie były warunki egzystencji na Sybirze?

– Po podróży trwającej miesiąc, odbytej w nieludzkich warunkach, w bydlęcych wagonach, dowieziono nas do kresu naszej wędrówki – Kargowiny. To skrót nazwy obozu zwanego wcześniej KARA GOSPOD WINOWATYCH. Miejsce znajdujące się na prawym brzegu północnej Dwiny, otoczone niebosiężnym lasem, nie do przebycia od strony północnej. Był to obóz byłych więźniów dozorowanych przez NKWD. Przed naszym przyjazdem gdzieś ich przetransportowano. Ulokowano nas w niewielkim pokoju, w drewnianym, dużym budynku. Już trzeciego dnia kazano nam pracować. Do pracy trzeba było iść cztery kilometry po pas w śniegu. Szliśmy gęsiego, zmieniając się co pewien czas, gdyż pierwsi szybko się męczyli, torując drogę w głębokim śniegu. Kałku – tak nazywała się miejscowość, w której wyznaczono nam pierwszą pracę. Leżały tam zwały drzewa grubo przysypane śniegiem. Dzieciom polecono odrzucać śnieg ze zwałów drewna oraz przekopywać przejścia w miejscu pracy. Początkowo praca ta nas bawiła i stwarzała nawet przyjemność. Jednak po kilku godzinach byliśmy już dobrze zmęczeni, a po ośmiu godzinach, kiedy wracaliśmy do domu, te cztery kilometry drogi po śniegu były koszmarne. Zadaniem kobiet, m.in. mojej mamy, było piłowanie drzewa na kawałki metrowej długości, rąbanie na szczapy i układanie w metrach sześciennych. Norma wynosiła cztery metry sześcienne dziennie. Moja mama rozpoczęła tę pracę razem z panią Jasią Olszańską. Obie nigdy wcześniej nie trzymały w rękach ani piły, ani siekiery. Piła więc jak chciała, tak skakała po zamarzniętym drewnie. Z siekierą i żelaznym klinem było jeszcze gorzej. Kiedy piła zgrzytała i gięła się we wszystkie strony, można było stracić rękę albo co najmniej pół nogi. Zaledwie po godzinie takiej katorgi wszystkie były zmęczone i spocone. Praca była ponad siły, do tego choroby i słabe żywienie, czasem głód. Ludzie tego nie wytrzymywali, szczególnie dzieci. Pani Młyńcowa, która miała siedmioro dzieci, wróciła do kraju tylko ze Zdzisią, reszta zmarła.

Czy na terenie obozu był cmentarz, na którym można było chować swoich bliskich zmarłych?

– Cmentarz utworzono tuż za Kargowiną w lesie, wśród ogromnych sosen i świerków. Szybko zapełniał się i powiększał. Dzieci umierały jedno po drugim, a także ludzie starsi nie wytrzymywali warunków, jakie tu panowały. Latem bodajże roku 1943 na cmentarz przywieziono materiały budowlane. Wszyscy myśleli, że nasz cmentarz ogrodzą. Kiedy zaczęto stawiać podmurówki z grubych bali, okazało się jednak, że na cmentarzu budują… chlewnię. Ludzie zaczęli protestować, płakać, chodzić z prośbami do naczelnika. Wszyscy słyszeli jednakową odpowiedź: „Takoj prikaz” (Takie zarządzenie). Ojciec mojej mamy, Piotr Zimnoch, zmarł jesienią 1941 roku, a pan Janowski – latem. Został pochowany na tym cmentarzu. Mama z panią Janowską poszły więc z prośbą do biura i prosiły z płaczem, że przecież tu wkoło jest dużo pustych obszarów, gdzie można budować, a Polacy pomogą, jeżeli trzeba będzie coś wykarczować. Tu są wszystko świeże groby. Tłumaczyły mu, że na całym świecie w różnych systemach jest szacunek dla zmarłych. Milczał jak głaz, stał spokojnie, wpatrując się w podłogę. Zanim opuściliśmy Kargowinę, po tym cmentarzu nie został już żaden ślad. Wówczas nikt nie rozumiał, kto mógł wydać taki bezduszny rozkaz. Komu zależało, aby zniszczyć cmentarz? Cóż on komu mógł przeszkadzać? Dziś już wiemy, kto i dlaczego wydawał rozkazy, aby zatuszować zagładę Polaków, aby zniszczyć nawet ich groby. My, którzy przeżyliśmy Sybir, wróciliśmy do Polski z mamą i rodzeństwem w roku 1946, mamy obowiązek przekazywać wiedzę o wywózkach, m.in. o tej profanacji grobów naszych bliskich, kolejnym pokoleniom Polaków. Trzeba to pamiętać, żeby się nie powtórzyło.

Dziękuję za rozmowę.

Adam Białous

Za: Nasz Dziennik, Wtorek, 11 września 2012, Nr 212 (4447) | http://www.naszdziennik.pl/wp/9597,sowieci-postawili-chlewnie-na-cmentarzu.html

Skip to content