Aktualizacja strony została wstrzymana

Chude lata w UE – Janusz Wojciechowski

NA CO MOGĄ LICZYĆ ROLNICY Z UE W LATACH 2014-2020

W Parlamencie Europejskim trwają intensywne prace nad kształtem Wspólnej Polityki Rolnej UE na lata 2014-2020. Mamy już na stole przygotowane przez Komisję Europejską (czyli unijny rząd) projekty głównych aktów prawnych, w tym projekt najważniejszego rozporządzenia dotyczącego dopłat bezpośrednich. Zajmuje się nimi obecnie Komisja Rolnictwa Parlamentu Europejskiego, za kilka miesięcy sprawa trafi na plenarne obrady Parlamentu.

Komisja Europejska chce przeznaczyć na rolnictwo w latach 2014-2020 kwotę 435 miliardów euro (około 40 procent budżetu UE), z tego około 300 miliardów na najważniejszą część, czyli dopłaty bezpośrednie. Reszta to tak zwany II filar, czyli różne programy modernizacyjne, wydatki innowacyjne, bezpieczeństwo żywności itp.

Pieniędzy na dopłaty jest z grubsza tyle samo, co w poprzedniej siedmiolatce. Wymagało to twardej walki w Parlamencie Europejskim, jeszcze kilka lat temu bardzo silne były głosy, żeby w ogóle zlikwidować Wspólną Politykę Rolną i zaprzestać pomocy dla rolników lub też pomoc tę radykalnie zmniejszyć. Byłby to jednak wyrok śmierci na rolnictwo całej Unii, które bez pomocy stałoby się niezdolne do konkurencji z resztą świata.

Miliard wywalczony dla Polski

O nierówności dopłat bezpośrednich pisałem wiele razy. W przeliczeniu na hektar między państwami członkowskimi są ogromne różnice, od ponad 500 euro na hektar w Grecji do 80 euro na Łotwie.
Nas interesuje porównanie z sąsiednimi Niemcami – Polska ma około 190 euro na hektar, Niemcy 340 euro. To się ma trochę zmienić, lecz niewiele.

Według pierwszych propozycji Komisji Europejskiej jeszcze w 2008 roku, wszystkie państwa miały dostawać takie same kwoty na dopłaty, jakie były obliczone na 2013 rok. W przypadku Polski miało to być 3 mld 43 mln euro rocznie. Po długich walkach w Parlamencie Europejskim Komisja zaproponowała zmniejszenie różnic między państwami. Polsce zaproponowała nieco więcej – po 3 mld 121 mln euro rocznie. Po kolejnych bataliach w Parlamencie jest już nowa propozycja, żeby to było 3 mld 188 mln rocznie. W stosunku do propozycji wyjściowej jest to o 145 milionów euro rocznie więcej, czyli około miliarda euro więcej w skali 7 lat. Te zwiększone pieniądze pozwolą na podwyższenie dopłat bezpośrednich w Polsce do poziomu około 220 euro na hektar.

Miliard cieszy, ale to nadal dyskryminacja

Nierówność dopłat to jest niezgodna z prawem UE dyskryminacja. Traktat o funkcjonowaniu Unii Europejskiej zabrania bowiem dyskryminacji producentów rolnych z uwagi na przynależność państwową. Polska w żadnym razie nie powinna się na to zgodzić, ale to oczywiście jest już sprawa rządu. To polski rząd, polski premier powinien uderzyć pięścią w stół i zażądać równych dopłat. Takiego premiera i takiego rządu w Polsce jednak nie ma, a to sprawia, że walka w Parlamencie Europejskim o równe dopłaty jest coraz bardziej beznadziejna. Ten miliard pewnie wywalczymy, ale przy bierności, a nawet ustępliwości polskiego rządu o więcej będzie bardzo trudno. Rząd PO – PSL najwyraźniej sprzedał już wieś na rynku unijnych ustępstw, niech polska wieś o tym wie i pamięta.

W propozycji Komisji Europejskiej jest też ważna przymiarka do cięcia dopłat dla największych gospodarstw rolnych, wielkich farm, liczonych w setkach czy tysiącach hektarów. Propozycja Komisji Europejskiej jest taka, żeby ci właściciele gospodarstw, którzy otrzymują rocznie ponad 150 tysięcy euro, mieli te płatności stopniowo zmniejszane, a górny pułap wynosiłby 300 tysięcy euro. Czyli jeśli ktoś ma nawet 10 tysięcy hektarów – dostawałby maksymalnie 300 tysięcy euro. O te propozycje toczy się wielki bój, wiele państw jest temu stanowczo przeciwnych.

Osobiście te propozycje popieram. Uważam, że powinny być ograniczone dopłaty dla największych farm, jednak istotne jest, żeby te pieniądze poszły na zwiększenie płatności dla pozostałych gospodarstw.
Tymczasem jest inna koncepcja, żeby zaoszczędzone pieniądze przeznaczyć na programy modernizacyjne z II filara. To mi się nie podoba, byłoby to zabranie bogatym jedną ręką i oddanie im tych pieniędzy drugą ręką, a biedniejsi skorzystaliby na tym niewiele albo nic.

Poza tym uważam, że decyzja o obcięciu dotacji dla największych gospodarstw powinna być w gestii państw członkowskich, a nie w skali całej Unii. Kraj dostaje dla swoich rolników określoną pulę i to on sam decyduje, czy tym największym zmniejszać, czy nie. Różna jest bowiem struktura rolnictwa i w Europie. Dla przykładu – trudno porównywać Polskę ze średnią wielkością gospodarstwa około 6 ha z sąsiednimi Czechami, gdzie przeciętny rolnik gospodaruje na blisko 80 hektarach.

Kontrowersyjne zazielenienie

Wielkie kontrowersje w Parlamencie Europejskim wywołuje tak zwany greening (po polsku „zazielenienie”) Wspólnej Polityki Rolnej. Chodzi o to, żeby 30 procent dopłat bezpośrednich uzależnić od spełnienia warunków korzystnych dla klimatu i środowiska. Tu jest kilka różnych wymogów, między innymi dywersyfikacja upraw polegająca na tym, że gospodarstwo powyżej 3 hektarów musi mieć w strukturze co najmniej 3 uprawy, z których największa obszarowo nie może przekraczać 70 proc., a najmniejsza – 5 proc. ogólnej powierzchni. Do tego dochodzi obowiązek wyłączenia spod produkcji co najmniej 7 proc. powierzchni gospodarstwa – w formie ugorowania czy też zalesiania.

Ten pomysł budzi wielkie kontrowersje. Owszem, jesteśmy za rolnictwem przyjaznym dla środowiska, ale wyłączenie spod produkcji rolnej 7 proc. gruntów, to tak jakby w Polsce wyłączyć z produkcji rolnej równocześnie województwo podlaskie i świętokrzyskie. To będzie ogromne zmniejszenie produkcji rolniczej. Oblicza się, że w skali Europy będzie to o 20 milionów ton zboża rocznie mniej. Oczywiście ktoś na tym zarobi, bo te 20 milionów ton brakującego zboża trzeba będzie przywieźć z Kanady, USA, Brazylii. Pod pretekstem troski o środowisko lobby handlowe chce kosztem rolnictwa ubić własny interes. Mamy tego świadomość i w Parlamencie Europejskim walczymy, żeby ten „greening” przynajmniej znacznie ograniczyć. Są propozycje, żeby objąć nim jedynie gospodarstwa powyżej 20 ha, a dywersyfikacja dotyczyła jedynie 2 upraw, żeby wyłączenie spod produkcji obejmowało tylko 3 procent gruntów. Nie wiadomo, jaki będzie tego finał, ale sprzeciw w Parlamencie Europejskim jest duży i zapewne „greening” nie przejdzie w takim kształcie, jaki zaproponowała Komisja Europejska.

Utrzymana zostaje możliwość specjalnego wsparcia dla niektórych działów produkcji rolnej. Państwa członkowskie będą mogły zablokować do 10 procent dopłat bezpośrednich i przeznaczyć je na dodatkowe wsparcie dla gospodarstw produkujących m.in. mleko, wołowinę, zboża, nasiona oleiste, rośliny strączkowe, len, chmiel czy buraki cukrowe. Zgłosiłem poprawkę, żeby możliwością wsparcia objęty został także tytoń, co jest niesłychanie ważne w przypadku Polski.

Uproszczenia dla drobnych rolników

Komisja proponuje też uproszczony system płatności dla tzw. drobnych rolników. Polegać by to miało na tym, że właściciele niewielkich gospodarstw rolnych (a jak niewielkich, zależałoby to od poszczególnych państw) mogliby na ich wniosek, złożony najpóźniej do 15 października 2014 roku, otrzymywać płatności ryczałtowe, wynoszące nie więcej niż trzykrotna średnia płatność na hektar w danym kraju (opłacałoby się to zatem gospodarstwom o powierzchni poniżej 3 ha). Przy czym ma być na to przeznaczone nie więcej niż 15 procent wszystkich płatności bezpośrednich w danym kraju.
Byłoby to rzeczywiście znaczne uproszczenie dla małych gospodarstw, jedno-, dwuhektarowych. Jest to zasadniczo popierane w europarlamencie. Czynione są nawet starania, aby tym rodzajem pomocy objąć większy zakres gospodarstw.

Pieniądze tylko dla aktywnych rolników

Od dawna zgłaszany był w Unii, także w Polsce, postulat, żeby pieniądze unijne wypłacane były tylko prawdziwym rolnikom, tym, którzy autentycznie sieją, koszą, zbierają, wypasają, a nie tylko właścicielom ziemi, którzy ziemię traktują głównie jako lokatę kapitału. Źeby nie płacić pieniędzy tzw. rolnikom z Marszałkowskiej.

Jest w tym kierunku pewien ruch Komisji Europejskiej, która zaproponowała, żeby do płatności unijnych uprawnieni byli tylko tzw. rolnicy aktywni, dla których dopłaty bezpośrednie stanowią co najmniej 5 procent wszystkich jego dochodów. To rozwiązywałoby na przykład problem lotnisk. Mało kto wie, że wielkie europejskie lotniska to w istocie gospodarstwa rolne, na których lądują samoloty, porty lotnicze też biorą bowiem dopłaty. Po lotnisku w Brukseli biegają króliki. Nie sprawdzałem, ale podejrzewam, że też się to wiąże z dopłatami za grunty rolne na lotnisku. Jeśli przejdzie propozycja Komisji (a raczej przejdzie), lotniska, pola golfowe i inne podobne grunty zostaną z płatności unijnych wyłączone, dzięki czemu więcej pieniędzy zostanie dla prawdziwych rolników.

Janusz Wojciechowski

Autor jest posłem do Parlamentu Europejskiego, wiceprzewodniczącym Komisji Rolnictwa i Rozwoju Wsi.

Mity o polskiej wsi

Polska wieś się wyludnia. Widać to gołym okiem szczególnie na peryferiach naszego kraju. Większość młodych woli wyjechać w poszukiwaniu pracy do miasta lub za granicę, niż układać sobie życie w miejscowości, gdzie nie ma pracy, zamknięto szkołę, pocztę i posterunek policji. W wielu wsiach po kursujących wcześniej kilka razy dziennie autobusach zostały jedynie poniszczone przystanki. Niewielu młodych decyduje się dziś na ciężką pracę na roli, której efekt uzależniony jest od czynników politycznych, ekonomicznych czy pogodowych.

Dziś utrzymać się z niewielkiego, tradycyjnego gospodarstwa rolnego, jakich szczególnie na południu naszego kraju wciąż jest bardzo dużo, po prostu się nie da. Przy obecnych cenach mleka, mięsa, płodów rolnych rolników nie stać byłoby nawet na opłacenie rachunków. Toteż z pracy na wsi żyją głównie ci, którzy poszerzają areał, rozbudowują i unowocześniają gospodarstwo lub mają jakiś pomysł na zagospodarowanie swoich kilku hektarów, np. poprzez założenie gospodarstwa agroturystycznego. Politycy o rolnikach przypominają sobie zazwyczaj dopiero przed wyborami. Bo codzienność mieszkańców polskiej wsi nie jest medialna.

Wieś na równi pochyłej

Dawniej rolnicy musieli obawiać się głównie klęsk żywiołowych. Dziś często zdarza się, że sprzyjająca pogoda i obfite plony nie gwarantują nawet odzyskania kosztów zainwestowanych w produkcję.

W ostatnich czasach w bardzo ciężkiej sytuacji znaleźli się szczególnie producenci trzody chlewnej oraz ziemniaków. Ze względu na bardzo niskie ceny skupu wielu z nich stanęło na skraju bankructwa. Trudno w to uwierzyć, jeśli weźmie się pod uwagę nawyki żywieniowe Polaków i np. ceny wieprzowiny na sklepowych półkach. Kornel Świgoński, rolnik z Łobdowa w woj. kujawsko-pomorskim, przez ostatnie trzydzieści lat hodował świnie. Sprzedawał ponad tysiąc sztuk rocznie. W ubiegłym roku zaprzestał hodowli. – Ze względu na nieopłacalność nie mam teraz ani sztuki. Za mięso, którego kilogram kosztuje w sklepie 20-30 zł, rolnikowi płaci się 4 złote. Nie wiem, kto na tym zarabia – mówi zrezygnowany. I niewiele pomaga przynależność do grupy producenckiej – zakłady mięsne i tak chętniej podpisują kontrakty z pośrednikami. Świgoński mówi, że gdy zlikwidował stado podstawowe i zaczął kupować prosiaki, zyski z hodowli stały się minimalne. – Liczy się czysty rachunek ekonomiczny. Jeżeli po odliczeniu kosztów związanych z zakupem prosiaka, zboża i dodatków paszowych zostaje 10 zł zysku na świni, to szkoda zachodu – stwierdza.

W jeszcze gorszej sytuacji są rolnicy zajmujący się uprawą ziemniaków. Jak mówią, za kilogram ziemniaka jadalnego trudno jest im uzyskać cenę 20 groszy, podczas gdy w sklepie jest ona wyższa nawet o złotówkę. – Nie rozumiem, jak cena ziemniaka, którego po zakupie u rolnika w żaden sposób się nie przetwarza, może się różnić aż o pięćset procent. To jest rozbój w biały dzień! – oburza się gospodarz z Łobdowa. Gdy polscy rolnicy załamują spracowane ręce, nie mogąc uzyskać godnej ceny za swoje produkty, w polskich sklepach można natrafić na ziemniaki z Egiptu czy czosnek z Chin. Zasady globalizacji i wolnego rynku całkowicie zawładnęły polską gospodarką. Tylko gdzie w tym wszystkim dbałość o interesy polskiego rolnika?

Za co kupić paliwo?

Drugą, nie mniej ponurą stroną medalu symbolizującego polskie rolnictwo są ustawicznie drożejące środki do produkcji rolnej. – Wstaję rano i myślę, za co kupić paliwo – mówi Bolesław Zybała ze wsi Sitaniec koło Zamościa. Na ponad 80-hektarowym gospodarstwie uprawia głównie buraki i zboże. Mimo że ceny zboża w tym roku są trochę wyższe niż w poprzednich latach, to jednak nie są one w stanie zrównoważyć rosnących kosztów produkcji. Tym bardziej że tegoroczne plony na Zamojszczyźnie są niższe na skutek niedoboru wody w kwietniu i maju. Do tego dochodzą wydatki na nawozy, środki ochrony roślin oraz maszyny. Zybała mówi, że nie pamięta tak trudnych czasów. – Jeszcze tak źle nie było. Brakuje na wszystko – ocenia. Podobnego zdania są inni rolnicy. – Do fabryki mączki jest 140 kilometrów. Jedną czwartą pieniędzy ze sprzedaży ziemniaków przemysłowych trzeba więc przeznaczyć na transport. Gdzie nie spojrzeć, koszty rosną – dodaje Kornel Świgoński. Z kolei Stanisław Kulwicki, rolnik ze wsi Borówno w woj. kujawsko-pomorskim prowadzący 60-hektarowe gospodarstwo nasienne, zwraca uwagę na drożejące nawozy. – Tona tzw. polifoski do niedawna kosztowała 1700 zł, a dziś już ponad 2100 zł – wylicza rolnik. Aby zrównoważyć koszty i wyjść na swoje, rolnicy muszą zwiększać produkcję. A to wiąże się z inwestycjami, zakupem ziemi i maszyn, najczęściej na kredyt. To jednak obarczone jest sporym ryzykiem. Zybała zainwestował w produkcję mleka ponad milion złotych. Na kredyt wybudował nową oborę, położył kafelki. – Teraz żałuję i pluję sobie w brodę – mówi, komentując niesięgające 90 groszy za litr ceny mleka. Gdyby nie jego zamiłowanie do rolnictwa i zapał do pracy, to – jak twierdzi – dawno by to wszystko rzucił. – Jak moi koledzy, którzy są teraz na rencie lub emeryturze i dziwią mi się, że mam jeszcze tyle chęci do tej roboty.

Coraz droższe są również maszyny rolnicze, zarówno nowe, jak i używane. Kulwicki mówi, że sporym problemem jest też brak wykwalifikowanych mechaników, którzy potrafiliby serwisować i naprawiać nowoczesne maszyny, szczególnie te produkowane na Zachodzie. – Nawet jeśli istnieją jeszcze szkoły zawodowe, to jest coraz mniej miejsc, gdzie ich uczniowie mogliby odbywać praktyki. Nie ma POM-ów [Państwowych Ośrodków Maszynowych – przyp. red.], więc gdzie ci ludzie mają się tego nauczyć? Ich likwidacja to był wielki błąd – podkreśla rolnik.

Bez perspektyw

– Mało jest chętnych do pracy na roli, a zwłaszcza tutaj, w górach – mówią mieszkańcy wsi położonych w południowej Polsce.
Podobna sytuacja jest w większości małych wsi oddalonych od wielkich ośrodków miejskich. Młodzi masowo wyjeżdżają do miasta lub za granicę. Nie chcą mieszkać i zakładać rodzin tam, gdzie nie dość, że nie ma pracy, to jeszcze jest problem z dostępem do przedszkola, szkoły, przychodni lub poczty. Dwudziestopięcioletni Karol z woj. pomorskiego mówi, że bardzo chciał zostać w rodzinnej miejscowości i pracować na ponaddwudziestohektarowym gospodarstwie swoich rodziców. Ale dostosowanie gospodarstwa do norm unijnych przerosło jego siły i możliwości finansowe, a w tak niepewnych czasach nie chciał brać kredytów. Więc – jak mówi – z gospodarką dał sobie spokój. – Moi rodzicie łączyli pracę na roli z pracą zawodową. Ja tak nie mogę, bo w okolicy nie znajdę żadnej pracy – wyjaśnia. Niedawno zrobił prawo jazdy na samochód ciężarowy. Za kilka dni rozpoczyna pracę jako kierowca tira. Mężczyzna zwraca uwagę jeszcze na jeden istotny fakt. – W naszej okolicy rozkład małych i średnich gospodarstw nastąpił także w sytuacji, gdy co lepsze tereny uprawne zaczęli przejmować Niemcy, wykupując ziemię i gospodarstwa przy pomocy podstawianych ludzi i tworząc nawet kilkusethektarowe latyfundia – tłumaczy.

Badania socjologiczne przeczą wygodnej dla rządzących tezie, że opuszczanie wsi przez młodych to naturalny proces. W sondażach bardzo wielu Polaków, mieszkańców wsi i dużych miast, deklaruje bowiem, że gdyby mogło wybierać, wybrałoby życie na wsi. Wyludnianie małych miejscowości jest zatem konsekwencją inżynierii społecznej obecnego rządu, który stawia na modernizację poprzez urbanizację. A tymczasem jest to zaprzeczenie nowoczesności rozumianej przez rządy innych krajów. Na przykład Finlandia dopłaca swoim obywatelom żyjącym w północnych, gorzej zaludnionych rejonach kraju właśnie po to, aby się nie przeprowadzali. A mieszkańcy polskich wsi, którym praca na roli nie gwarantuje zaspokojenia podstawowych potrzeb, ze względu na panujące bezrobocie nie mogą znaleźć pracy nawet w okolicznych miastach. – W Bydgoszczy działały kiedyś zakłady rowerowe, winiarnia, autocentrum i szereg innych zakładów. Wszystko to zostało zlikwidowane lub sprzedane – kwituje Kulwiński.

Ciężki los emeryta

Niskie rolnicze emerytury, utrudniony dostęp do lekarzy specjalistów oraz spore odległości w sytuacji, gdy likwidowane są kolejne kursy autobusowe i kolejowe, to główne bolączki ludzi starszych zamieszkujących polską wieś. O szczęściu mogą mówić ci, których jedno z dzieci zostaje w domu rodzinnym. Wtedy przynajmniej nie muszą się obawiać, że zostaną bez opieki, a ich niewielka emerytura czy renta jest sporym ratunkiem dla rodzinnego budżetu. – Jest ciężko – wyznaje pani Maria z okolic Grybowa w woj. małopolskim. Wraz z siedmioosobową rodziną swojej córki żyje w dwuhektarowym gospodarstwie. – Córka ma na wychowaniu pięcioro dzieci. Zięć czasem dostanie jakąś pracę na budowie. A ja dostaję 700 zł emerytury. Z tego musi wystarczyć na opłaty i lekarstwa. Trudno związać koniec z końcem – wzdycha. Jej życzenia odnośnie do przyszłości nie są wygórowane – móc spokojnie pożyć i mieć lepszą opiekę medyczną. A rzeczywistość jest radykalnie inna – czas oczekiwania na wizytę lekarza specjalisty wynosi od sześciu do siedmiu miesięcy. – Źeby dostać się u nas do lekarza, trzeba być zdrowym – denerwuje się. Nie ma poczty, nie ma ośrodka zdrowia. – Daleko wszędzie. Przedtem autobus jeździł trzy razy dziennie, teraz kursuje zaledwie jeden bus – opowiada pani Maria.
Oburzenie rolników budzi podwyższenie wieku emerytalnego do 67 lat. – Nie wyobrażam sobie siebie w tym wieku w ciągniku czy na kombajnie. Człowiek w tym wieku jest już po prostu mniej sprawny, ma wolniejszy czas reakcji – irytuje się Kulwiński. I dodaje: – A czy pan chciałby, żeby operował pana blisko 70-letni chirurg?

Duża rodzina na małym gospodarstwie

– Więcej niż 15 hektarów to chyba nikt tu nie ma – komentuje pani Józefa z małej wsi niedaleko Gorlic w woj. małopolskim, prowadząca wraz z mężem 8-hektarowe gospodarstwo rolne. W tych okolicach małych, rodzinnych gospodarstw jest bardzo dużo. Brak realnych dochodów oraz bezrobocie sprawiają, że warunki życia w tych miejscowościach są naprawdę ciężkie. Ich mieszkańcy przyznają, że pracę na roli traktują bardziej jako kontynuację tradycji rodzinnej niż źródło utrzymania. – W rolnictwie pracowali nasi dziadkowie i rodzice. Gospodarzymy więc raczej z przyzwyczajenia – mówi pani Zofia. Teren jest górzysty, więc i warunki pracy są trudniejsze – na niektóre pola ciężko jest wjechać ciągnikiem. Zbierają głównie siano dla krów. A mają ich sześć i oddają mleko, ale żaden z tego interes. – Cena za litr mleka jest bardzo niska. Nie da się z tego wyżyć. Na same opłaty by nie wystarczyło – skarży się gospodyni. A ze znalezieniem innej pracy w tej okolicy jest bardzo ciężko. Często mężczyzn wyjeżdżających za pracą do odległych miast na co dzień nie ma w domu. Mąż pani Zofii w domu jest tylko w weekendy.

Na południu Polski częściej niż w innych regionach kraju spotkać można rodziny wielodzietne utrzymujące się głównie z pracy na roli. Rodzina pani Zofii liczy osiem osób: ona, mąż, pięcioro dzieci i jej mama. – Ciężko jest. Mąż od czasu do czasu podłapie jakąś pracę. Gdyby nie kilkusetzłotowa emerytura mojej mamy, nie dalibyśmy rady – przyznaje pani Zofia. W pierwszej kolejności płaci rachunki. Do sklepu chodzą rzadko, a jeśli już, to po podstawowe rzeczy. Sytuację ratują plony z własnego gospodarstwa: mleko, mięso i jajka, przez co mniej pieniędzy trzeba przeznaczyć na jedzenie. To jednak niewielka pociecha, jeśli weźmie się pod uwagę potrzeby tak licznej rodziny. Czworo dzieci pani Zofii jest w wieku szkolnym. Mimo że początek roku za pasem, nie udało jej się jeszcze skompletować wyprawek dla wszystkich dzieci. – Do tej pory na same podręczniki wydałam już półtora tysiąca złotych. A trzeba jeszcze kupić zeszyty, przybory szkolne, buty, ubrania, więc ta kwota się podwoi – martwi się matka.

Potrzebny księgowy

– Opasłe szafy dokumentów, a papierów ciągle przybywa – tak na pytanie o ilość dokumentów w swoim gospodarstwie rolnym odpowiada Kornel Świgoński. Dziś nawet właściciel małego gospodarstwa musi przebrnąć przez narzucone przez Unię administracyjne procedury. Rolnicy mówią z przekąsem, że czas, który mogliby przeznaczyć np. na odpoczynek po ciężkiej pracy, muszą poświęcić na prowadzenie dokumentacji – rejestr hodowanych zwierząt, wypełnianie wniosków, podań itp. No, chyba że zatrudni się księgową, ale na to stać tylko tych najbogatszych. – Biurokracji jest od groma. Moja żona się tym zajmuje – mówi Kulwiński. Dodaje, że gdy w lecie schodzi z kombajnu o godz. 22.00, to czuje się tak wykończony, że myśli tylko o tym, aby się umyć i pójść spać, aby nazajutrz znów móc wstać do pracy o godz. 5.00. W kontaktach rolnika z urzędami dochodzi czasem do kuriozalnych sytuacji, które mogłyby być nawet zabawne, gdyby nie szła za tym konkretna krzywda. Kulwiński od kilku lat bezskutecznie próbuje sobie poradzić ze stratami powodowanymi przez łabędzie, które przy bezśnieżnej zimie oraz wczesną wiosną żerują na jego plantacjach rzepaku. A straty są duże. Rolnik ocenia, że jak zasieje 15 ha rzepaku, to 2 ha ma „z głowy”. – Departament Ochrony Przyrody zezwolił wprawdzie na odstraszanie ptaków, ale pod warunkiem, że będzie się to robiło przy pomocy dźwięków wydawanych przez łabędzia niemego – opowiada rolnik. Mało tego, żeby wejść w tym celu na własne pole, musi swój zamiar zgłosić do zarządcy terenu, czyli sołtysa lub parku krajobrazowego, i wolno mu straszyć ptaki tylko z rana i lekko „popłoszyć” wieczorem, z jednodniową przerwą na odstresowanie. Po którejś z rzędu interwencji w departamencie od jednej z urzędniczek usłyszał: „Jeżeli już od sześciu lat ma pan z tego powodu straty i wie, że na tych polach żerują łabędzie, to czemu pan nadal uprawia rzepak?”. – To się nie mieści w głowie – załamuje ręce Kulwiński.

„Biznes” inny niż wszystkie

Mechanizacja sprawiła, że praca na roli stała się niewątpliwie lżejsza. Wielu rolników korzysta również z dopłat z Unii Europejskiej. Ale to za mało, aby zmienić smutny obraz polskiej wsi i zatrzymać odpływ młodych ludzi do miast i za granicę. Polski rząd działa w myśl zasady, że rolnicy sami powinni sobie poradzić z zasadami wolnego rynku, a rolnictwo to taki sam biznes, jak każdy inny. W takich warunkach bezpowrotnie trwoni się cenny potencjał, który mógłby powstrzymać proces wymierania polskich wsi.

Bogusław Rąpała

Za: Nasz Dziennik,  Sobota-Niedziela, 1-2 września 2012, Nr 204 (4439)

Za: Nasz Dziennik, Sobota-Niedziela, 1-2 września 2012, Nr 204 (4439) | http://www.naszdziennik.pl/wp/8730,chude-lata-w-ue.html

Skip to content