Przeciwstawienie „konserwatywnej” Rosji „barbarzyńskiemu” Zachodowi to czysta propaganda, „nowa rosyjska idea” wymyślona na Kremlu po okresie panowania oligarchów.
Dwie minuty zajęło abp. Józefowi Michalikowi podpisanie dokumentu, który ma się przyczynić do tego, by „każdy Polak w każdym Rosjaninie i każdy Rosjanin w każdym Polaku widział przyjaciela i brata”. Piękny wynik, zważywszy, że w ciągu ostatnich dwustu lat wszystkie próby zawiązania cywilizacyjnej wspólnoty z udziałem Moskali obumierały w zalążku. Nad wprowadzeniem w życie idei polsko-rosyjskiego braterstwa przez dziesięciolecia bezskutecznie pracowali towiańczycy, panslawiści, a ostatnio emerytowani celebryci. Najwięcej determinacji wykazali komuniści, tworząc w 1944 r. Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. Jednak ta nachalna propaganda wzbudziła wśród Polaków raczej śmiech niż zainteresowanie.
Tym razem sprawa nie jest oczywista, bo hierarchowie naszego Kościoła odwołali się do samego Chrystusa. Napisany wspólnie z przedstawicielami moskiewskiej Cerkwi tekst bardzo przypomina list wystosowany w 1844 r. do Mikołaja I przez Andrzeja Towiańskiego. Guru Koła Sprawy Bożej twierdził w tej epistole, że zachowująca pierwotną „prostotę duszy” Rosja ma do odegrania przywódczą rolę w rodzinie narodów słowiańskich, które z uwagi na szczególną wrażliwość religijną otworzą „nową epokę chrześcijańską”. Nie omieszkał też dodać, że choć poddanych cara dzieli pamięć krzywd nawzajem wyrządzonych, to „nie do braci należy sądzić braci”.
Podobne wnioski odnalazłem w weekend na blogu Tomka Terlikowskiego, którego twarz wcześniej mignęła mi na ekranie telewizora (nawiasem mówiąc, nie sądziłem, że ktokolwiek ze „strefy wolnego słowa” jest jeszcze w stanie przyjąć zaproszenie do TVN24): „Gdy toczy się wojna o życie, o rodzinę, o małżeństwo, nie lustruje się sprzymierzeńców, nie analizuje się ich przeszłości, nie krytykuje się wspólnoty, z której pochodzą, ale razem broni się tego, co najważniejsze”. No właśnie: co jest najważniejsze? Czy polską podmiotowość można przehandlować za iluzję wpływu na europejską antykulturę? Bo przecież przeciwstawienie „konserwatywnej” Rosji „barbarzyńskiemu” Zachodowi to czysta propaganda, „nowa rosyjska idea” wymyślona na Kremlu po okresie panowania oligarchów. Libertynizm i alkoholizm sieją w dzisiejszej Rosji dużo większe spustoszenie niż np. w „tęczowej” Holandii, a moralizmy prawosławnych kaznodziei mają jeszcze mniejszy wpływ na wiernych niż orędzia polskich biskupów. Trzeba być człowiekiem zupełnie oderwanym od rzeczywistości, by wierzyć, że wspólne wystąpienia abp. Michalika z patriarchą Cyrylem zatrzymają postępy cywilizacji śmierci. Pewne jest natomiast, że sojusz kościelno-cerkiewny to kolejny etap ograniczania suwerenności państwa polskiego. Władimir Putin od lat używa Cerkwi moskiewskiej do realizowania swoich imperialnych interesów na Białorusi czy Ukrainie. Fakt, że polski Kościół, który dotąd stał na straży naszej wolności, dał się nabrać na tak prostacką zagrywkę, jest wyjątkowo bolesny.
Niedługo po Smoleńsku przeczytałem wyznanie jakiegoś gorliwego chrześcijanina, że gdyby Putin przejął władzę w Polsce i wprowadził całkowity zakaz aborcji, należałoby się cieszyć z jego panowania. Bo ocaliłoby to „miliony istnień ludzkich”. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że rozbudzanie tej odbierającej rozum egzaltacji jest dziełem rosyjskich agentów wpływu. Owszem, i ja uważam, że Polska ma do spełnienia chrześcijańską misję w Europie. Ale oderwanie od niepodległościowej tradycji i gorączkowe szukanie sprzymierzeńców wśród Moskali jest jak okrzyk ślepca nad przepaścią: „W drogę!”. Źeby mieć jakikolwiek wpływ na mieszkańców Niniwy, czyli Unii Europejskiej, trzeba odbudować narodową kulturę i silne państwo, jak zrobili to Węgrzy, a później wrócić do twardej polityki, jaką uprawiał ś.p. Lech Kaczyński.
Czy nie żal mi szansy na ogólnonarodowe pojednanie polsko-rosyjskie? Najpierw Rosjanie muszą własnoręcznie odciąć jedną z głów swojemu orłowi, tę kremlowską. Jest to bowiem głowa demona, z którą żadnego dialogu być nie może. Dopóki nie dokonają tej trudnej sztuki i nie staną się narodem, będą zbieraniną niewolników. Można im współczuć i dedykować modlitwy, można ich aktywnie wspierać w walce z demonem, ale tych, którzy się go boją, należy omijać z daleka. Ich strach cuchnie gorzej niż samogon. I, niestety, bywa zaraźliwy.
Wojciech Wencel
Felieton z cyklu „Listy z podziemia”, „Gazeta Polska” 22 sierpnia 2012