Aktualizacja strony została wstrzymana

Jak łatwo uderzyć w twarz… cudzą. – Wywiad z Free Your Mind

Początki na salonie24

Na wstępie chcę Ci gorąco podziękować za wyrażenie zgody na tę rozmowę.

Jej źródła mieszczą się w poszukiwaniu przeze mnie logiki wydarzeń ostatnich tygodni, jakie zaszły w przestrzeni formułowania hipotez smoleńskich. Musiałam się cofnąć do Twojej pierwszej notki z dnia 10.04.2010., opublikowanej na salonie24 o godzinie 13:00, a zamkniętej w zasadzie dopiero opublikowaną 9 czerwca 2012 ostatnią częścią (Aneksem-3) „Czerwonej strony Księżyca”.

Prowadząc swój blog na salonie24, uczyniłeś ten portal jednym z najważniejszych ośrodków polskiego śledztwa obywatelskiego w sprawie Smoleńska i stałeś się po 10. Kwietnia jednym z jego czołowych badaczy; jednym z najważniejszych autorytetów w tym zakresie.

Jestem przekonana, że nie można ot tak, po prostu, z dnia na dzień, skupić na swoim blogu całej czołówki blogerskiej salonu – pomimo wyjątkowości i całej niesamowitości sytuacji wywołanej tragedią narodową w tamtą dramatyczną sobotę. To nie był przypadek, że – niezależnie od pojedynczych notek pisanych na salonie przez czytywanych masowo wówczas blogerów – ci sami autorzy pozostawiali u Ciebie na blogu swoje kluczowe przemyślenia dotyczące zarówno sytuacji dnia 10.04.2010., jak i niezbędności działań, które należało przedsięwziąć celem jej dokładnego wyjaśnienia.

 I tak, próbując się zorientować, jak to się stało, że to właśnie u Ciebie skupiły się główne siły intelektualne salonu24 (niezależnie zupełnie od późniejszych podziałów), wzięłam pod lupę cały okres Twojej obecności na s24, tj. od 12.czerwca 2007.

Wyszło mi z tej obserwacji, że od samego początku nie byłeś „typowym” blogerem, który coś tam sobie pisuje, bo ma na to ochotę – raz mniejszą, raz większą, a jego pozycja na portalu kształtuje się mozolnie, długo, bez żadnej gwarancji jakiegoś wyraźniejszego sukcesu. 

Ty rozpocząłeś blogowanie intensywnie (kilka notek dziennie, po 6 tygodniach blogowania miałeś ich 150) i z jasno sprecyzowanym planem, , z wyraźną determinacją

 

1. Co to był za plan? Jaki pomysł / ideę chciałeś zrealizować?

Odp.: Dzięki za miłe słowa, choć na pewno są na wyrost, stanowczo na wyrost, zarówno w stosunku do mnie, jak i do samego s24. Jeśli bowiem mówimy o śledztwie smoleńskim (ta nazwa nie jest właściwa, bo podtrzymuje oficjalną wersję wydarzeń; ale chodzi o pewien skrót myślowy), to z jednej strony s24 stanowił jakąś „instytucję” pośród innych, lecz nie można w żaden sposób zapominać o tym, co zrobiła „komisja Millera”, a także o wielu publikacjach i materiałach audiowizualnych, których autorzy starali się uporać z rekonstrukcją tego, co się mogło dziać 10-go Kwietnia, podając wiele szczegółów, uzupełnień, swoich własnych interpretacji (także skomplikowanej problematyki lotniczej). Bez tychże publikacji i materiałów śledztwo blogerskie nie posuwałoby się naprzód, wiele bowiem wskazówek do researchu można było znaleźć (paradoksalnie) w oficjalnej właśnie dokumentacji (np. w polskich „Uwagach” do raportu komisji Burdenki 2 (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/09/uwagi-do-uwag.html)).

Co zaś do początków mojego blogowania, to jego intensywność wynikała poniekąd z banalnego powodu: był akurat okres wakacyjny i miałem więcej czasu na publikowanie postów. Czy przyświecała temu jakaś idea? Przede wszystkim taka, by oddzielić moją wirtualną tożsamość, czyli „Free Your Mind-a” od mnie samego (naukowca, pisarza itd.), tzn. by publikacje „broniły się same”, czyli by byle komentator nie szarpał mnie zaraz, że jestem z Rzeszowa, napisałem to a to, mam takie a takie wykształcenie, związany jestem z taką a taką uczelnią itd. Oczywiście w swej głupocie zrazu podałem administracji mojego prywatnego maila (po jakimś czasie dopiero zmieniłem adres na „yurigagarin” itd.). Chciałem pisać w swoim imieniu, ale też na własny rachunek (pozanaukowy i pozapisarski). Przy okazji chciałem sam sprawdzić, jak to jest przebywać w Sieci i wygłaszać swoje opinie na różne tematy, zwłaszcza polityczne, a że okres był gorący, bo czasy „kaczyzmu”, to i moją publicystyką się zaczęto interesować, co było dla mnie miłym zaskoczeniem.

Z biegiem czasu jednak doświadczenie przestało być miłe i beztroskie, tj. gdy zaczęły się ataki troli, gdy pojawiły się „wędrujące dzikie stada”, czyli ludzie urządzający lincze na tych, którzy im się nie podobają (nie podobają za to, co ośmielają się głosić). Później były przeróżne mniej lub bardziej sztucznie wywoływane podziały „na salonie” i odrywanie się poszczególnych grup blogerów. Z dzisiejszej perspektywy mogę powiedzieć (już jako medioznawca), że blogosfera nie ma aż takiej siły oddziaływania, jaką (nieco buńczucznie) deklaruje. Dopóki coś się nie pojawi jako „temat” w masowych mediach (do nich zaliczam, rzecz jasna, także te uchodzące za prawicowe – podział: mainstream contra „niezależne media” to fikcja), dopóty treści z blogów są nieobecne w świadomości społecznej. Należy mieć to na uwadze, jeśli się „siedzi w blogach”. Ujrzałem to zresztą na prostym przykładzie – mój dobry i wieloletni (bo od późnej podstawówki) przyjaciel, dziennikarz, dopiero ode mnie się dowiedział, gdy siedliśmy kiedyś w knajpie przy piwie, że się ujawniłem :). Wtedy sobie uświadomiłem, że ludzie mediów wcale nie śledzą z wypiekami na twarzy tego, co się dzieje w Sieci.

I mają rację. Dziennikarze mają też rację pod tym względem, że swoje blogi traktują zwykle jako nieinteraktywne albo niskointeraktywne. Po prostu ilość ludzi w Sieci, którzy nie są w stanie ani zrozumieć tego, co piszesz, ani sensownie skomentować, jest tak olbrzymia, że nie ma co tracić czasu na dyskusje z nimi, na wyjaśnianie znaczeń słów czy sposobu rozumowania. To się mija zupełnie z celem. Zawsze bowiem, nawet jak się nawyjaśniasz, pojawi się ktoś, kto powie: „ale o co chodzi” albo „autor to debil”. I wszystko zaczyna się od początku. Wystarczy zresztą spojrzeć na listy komentarzy pod blogami dziennikarskimi. Komentatorom „treść nie przeszkadza”, mówiąc eufemistycznie – cokolwiek bowiem napiszesz, oni i tak mówią swoimi językami o swoich „boleściach”.

I tak generalnie wygląda blogosfera. To hyde park, który nie ma większego społecznego znaczenia – najczęściej zresztą jest to propagandowy zgiełk, w ramach którego wiele osób pisze to samo tylko na różne sposoby i powtarza, co gorsza, to, co przeczytało u swoich ulubionych mainstreamowych publicystów (czy to z lewej, czy prawej strony). Gdyby doszło do profesjonalizacji blogosfery i powstałyby jakieś szacowne pisma on-line, to wtedy można by było mówić o konstytuowaniu się środowisk nowych liderów opinii. Jeśli jednak hyde park pozostaje hyde parkiem, zaś blogerzy i komentatorzy nie ustają w urządzaniu kolejnych „dni nienawiści”, to nie ma o czym mówić. To medium (blogosfera) nie zagraża ani politykom, ani tym bardziej IV władzy, tj. dziennikarzom.

 

2. Jak to się stało, że Twój wybór padł wówczas właśnie na portal salon24.pl? Korzystniej go oceniałeś w porównaniu z innymi? Ktoś Cię zachęcił do spróbowania własnych sił właśnie tam? W sierpniu 2007 byłeś przekonany, że Igorowi Janke blogerzy w przyszłości postawią pomnik za stworzenie niezależnej platformy blogerskiej… Ale już we wrześniu zwracałeś uwagę na zjawisko „gorsetowania” salonu…. Co ono oznaczało?

Odp.: Zachęcił mnie mój inny dobry przyjaciel RadioBotswana. On siedział długi czas i czytywał cierpliwie te rozliczne teksty ukazujące się na s24 i zasugerował, bym może sam zaczął publikować, wiedząc, że jestem pisarzem i mocno interesuję się polityką oraz współczesną historią. Taki klasyczne wkręcenie – RadiuBotswana się nie chciało pisać, więc mnie wysłał do tego :). Ja się przed tym egzystowaniem online wzbraniałem, dziwiąc się w ogóle, co może być ciekawego w tekstach czy to dziennikarzy, czy jakichś blogerów. Człowiek bowiem śledząc prasę, radio, telewizję etc. tak czy tak z czasem wyrabia sobie jakąś opinię nt. poziomu intelektualnego tego, co jest publikowane. Jeśli zaś przekonujesz się, że w wielu mediach dziennikarze piszą wedle dość podobnego schematu „argumentacyjnego” (przy czym różnica dotyczy wyłącznie ideologicznej zawartości) i pomijają to, co „nie zgadza się z teorią”, no to tym bardziej nie spodziewasz się rewelacji po takim medium jak s24. Pisząc jednak i publikując, odkrywasz rozmaitych zupełnie nowych autorów (nieobecnych w mediach) i przekonujesz się, że faktycznie istnieją intrygujące głosy „spoza mediów”, które warte są czytania, słuchania etc. Tak to mniej więcej u mnie wtedy było.

Co zaś do moich zmieniających się ocen s24 – wynikały one z dość dziwacznej „polityki redakcyjnej” szefów s24. Z jednej strony szczycili się oni swą platformą, z drugiej wprowadzali co rusz to nowe zasady wprowadzające zamęt. Z czasem s24 bardzo ostrą walkę też zaczął wytaczać rozmaitym nowopowstającym inicjatywom blogerów – także Miastu Pana Cogito się dostało od razu na starcie.

Wydaje mi się (choć mogę się mylić), że red. Janke nigdy nie miał jakiegoś skonkretyzowanego, perspektywicznego pomysłu na s24, co w rezultacie dało właśnie hyde park, w którym krzykliwe grupy są w stanie zahukać lub zatupać kogoś, kto się im nie podoba. Nigdy nie miałem możności porozmawiać z Jankem (choć swego czasu chciał nawet przeprowadzić ze mną wywiad), lecz niejednokrotnie pisałem w komentarzach czy postach, jak można sprofesjonalizować s24, tzn. wybrać na stronę główną najlepszych autorów, którzy stanowią wizytówkę portalu, zaś grafomanów czy ludzi piszących dla połechtania własnego ego, trzymać dla fanów grafomanii, gdzieś w oddali. W sytuacji natomiast, w której ktoś, kto nie ma nic do powiedzenia, traktowany jest na równi z tym, kto ma erudycję, dobry styl itd., nie ma mowy o profesjonalizacji takiego miejsca. Poza tym polityka wobec troli (zwana umownie „walką z chamstwem”) także była nieskuteczna – co więcej, trole z czasem miały jeszcze większą siłę oddziaływania i mają do dziś, co także jest nie do przyjęcia. 


Kiedy dzisiaj przeglądam statystyke odsłon i komentarzy u Ciebie na blogu w roku 2007 i porównuję je z rokiem 2012, nie mogę się nadziwić, że przeciętna rejestrowana wówczas ilość odsłon, to jakieś 30-40, max. 400-480, a już w drugiej połowie 2007 jesteś uważany za jednego z najbardziej znanych i dynamicznych blogerów. Dla porównania – przeciętna wejść wiosną tego roku, to kilkanaście tysięcy odsłon dla każdej z Twoich notek, a ok. 30 000 wejść tez nie jest rzadkością.

3. Czy inaczej wówczas ewidencjonowano wejścia na blogi? Bo nawet jeśli bierzemy pod uwagę przyrost liczebny internautów między 2007 i 2012 rokiem, to jednak i tak coś tutaj nie pasuje…

I jeszcze jedno: byłeś częstym gościem na SG, a zdaje się było to wówczas szalenie skomplikowane…? Jak ten salon24 wówczas w ogóle działał?

 Odp.: To chyba zmieniało się i technologicznie, i kulturowo równocześnie. I pewnie biznesowo, tzn. z pewnego niszowego miejsca robiło się coraz bardziej popularne i odwiedzane, w związku z tym pojawili się także reklamodawcy. Jak już wspomniałem wyżej, nigdy do końca nie byłem w stanie rozgryźć, jakie zasady rządzą redagowaniem s24 (a już na pewno SG). Była z tym redagowaniem związana jakaś polityka wycinania kogoś czy przemilczania (powstawały nawet „zapiwniczone” miejsca s24, nieobecne na SG) – toczyły się o to zresztą boje różnych blogerów, ale w gruncie rzeczy jeśli jakiś autor miał „wyrobioną markę”, to jego czytelnicy i tak znajdowali i śledzili jego kolejne teksty, nawet jeśli nie eksponowano ich na SG. Powtórzę jednak: właściele s24 nie wykorzystali intelektualnego potencjału, który (mniej lub bardziej przypadkowo) udało się im zebrać, stąd poznikało wielu autorów lub też potworzyły się osobne enklawy blogerskie.

 Niewykluczone jednak, że po prostu formuła blogowania okazuje się niewystarczająca w debacie publicznej. Z prostego powodu, który też już wyżej werbalizowałem: media masowe mogą całkowicie zignorować to, co się dzieje w Sieci, w związku z tym to, co głosi się czy o co toczy się spory w blogosferze, pozostaje dostępne dla wąskiej grupy odbiorców. I przemija.

Powraca więc po raz kolejny problem profesjonalizacji – takiej choćby jaka zaszła w USA, jeśli chodzi o blogosferę. Tam jednak, tj. w Stanach, tradycje wolnych mediów są tak długie i tak mocno związane z amer. poczuciem praworządności, że sytuacja jest w gruncie rzeczy nieporównywalna z tym, co jest nad Wisłą, zwłaszcza że tu za procesy profesjonalizacji blogosfery zabrali się… sami dziennikarze (spraszając blogerów pod swoje skrzydła), którzy zwykle związane mają ręce polityką redakcyjną tych mediów, z którymi współpracują. Musi się to potem, niestety, przenosić na realia tej blogosfery, nad którą dana grupa dziennikarzy sprawuje pieczę (bez względu na kontekst ideologiczny).

To, o czym wspominam teraz to znowu temat na szeroką dyskusję: jak mogłaby wyglądać sprofesjonalizowana blogosfera wolna od nacisków politycznych czy ideologicznych – i czy w ogóle coś takiego w takim zantagonizowanym wewnętrznie kraju, jak nasz, jest możliwe.


 Jakość debaty medialnej leżała Wam wówczas bardzo na sercu, ale chyba nie tylko ona… Szybko się okazało, że Wasze aspiracje były bardzo ambitne i równie znakomicie zrealizowane, ale o tym za chwilę…

Piszę „Wam”, bo błyskawicznie na Twoim blogu uformowało się w miarę stałe, liczne grono dyskutantów – istnych tuzów blogerskich, że wymienię jedynie Katarynę, Michaela, Unukalhaia…

 4. Co Was połączyło? Jakie jeszcze wymieniłbyś blogerskie nicki z tamtego dynamicznego okresu?****

Odp.: Nie jestem pewien, czy można mówić o jakimś połączeniu. A już na pewno nie dziś, kiedy tyle wojen się przetoczyło przez Sieć. Tu może powołam się na myśl Tyranowej, czyli mojej Małżonki (mam nadzieję, że nie będzie mi miała tego za złe, bo swoje przeszła w ramach linczu, jaki na mnie, a momentami na nas, dokonano), która doktoryzowała się z badania „virtual communities”. Wbrew temu, co piszą anglosascy medioznawcy (twierdzi ona), nie ma czegoś takiego, jak wirtualne wspólnoty – są może wirtualne więzi, ale nie istnieją grupy ludzi, którzy tworzą jakąś wspólnotę online.

Po pierwsze, jeśli naprawdę zawiązują się więzi między użytkownikami Sieci, to wcześniej czy później przenoszą się one poza Sieć (i tacy ludzie spotykają się i kontaktują „w realu” i tym samym więzi stają się realne), po drugie zaś ta grupa, która np. przez jakiś czas intensywnie się ze sobą komunikuje (dajmy na to na jakimś czacie), po paru miesiącach czy latach stopniowo ulega erozji i rozsypuje się. Pozostają tylko ci, co chcą się ze sobą przyjaźnić czy kumplować, przy czym już nie potrzebują do tego takiego narzędzia, jakim w okresie ich e-komunikowania się był Internet.

Musiałem przyznać rację Tyranowej, choć zrazu byłem zupełnie odmiennego zdania, właśnie zanurzywszy się na dobre w blogosferze. Sądziłem – niestety naiwnie aż do bólu – że sympatie okazywane online mogą być trwałe, a nie chwilowe lub… tylko werbalne. Tego wszystkiego człowiek blogując uczy się z czasem, rzecz jasna, gdy naraz odkrywa, że ktoś, kto jeszcze wczoraj danego blogera chwalił i wynosił pod niebiosa, ciamkając z zadowolenia po lekturze jego tekstu, dzisiaj lży go jak najgorszy lump i opluwa, że ledwie może przy tym dech złapać. Tyranowa łapała się za głowę, słysząc, że tylu osobom się na przestrzeni lat ujawniłem i mnie przestrzegała, że się to może źle skończyć – ja się tłumaczyłem (znów naiwność, mea culpa), że przecież to zaufani ludzie, że mają podobne poglądy jak ja, że się świetnie rozumiemy, że oni na pewno… itd.

Przyznaję szczerze (a nie przychodzi mi to łatwo :), bo często się spieramy jako naukowcy) – miała absolutną, świętą rację. Jeślibym więc dziś i przy tej okazji miał radzić komukolwiek, kto chciałby się zająć na serio blogowaniem (bez względu na to, czy byłby to student, naukowiec, pisarz itp.), to rzekłbym jednoznacznie i stanowczo: „nigdy nie ujawniaj się nikomu pod żadnym (ale to żadnym!) pozorem. Nie tylko bowiem Twoimi personaliami ta „zaufana” osoba podzieli się z innymi ludźmi (zgodnie z takim niepisanym prawem, że największe tajemnice najszybciej się rozchodzą), lecz też wnet się okaże, co będzie dla Ciebie wielkim rozczarowaniem, iż spora część, spośród tych, którym zaufałeś, to Twoi wrogowie, a nie przyjaciele”. To, naturalnie, pewna „lekcja życia”, jaką odebrałem podczas blogowania, lecz chyba warta „sprzedania” wszystkim, zwłaszcza tym (młodym lub starszym) zapaleńcom Sieci, którzy chcieliby od jutra „ruszyć w szranki” publikowania online. Powtarzam wyraźnie: „nigdy nikomu pod żadnym pozorem się nie ujawniaj – nigdy, nigdy, nigdy. Przenigdy”.

I w ten sposób dochodzę do sedna sprawy poruszonej w Twoim pytaniu. O tych „połączeniach” należałoby bowiem mówić w określonych kontekstach sytuacyjnych, że się tak wyrażę. Bywało, że łączyły nas (blogerów, komentatorów) poglądy polityczne, ale bywało (mimo różnic ideowych), że łączyły nas jakieś bulwersujące działania/zachowania redakcji s24. Bywało jednak też tak, że wśród „ideowo połączonych” pojawiały się ostre konflikty na zasadzie „albo jesteś z nami, albo…”. Te konflikty wybuchały np. w ramach walki jakiejś części blogerów z redakcją s24 – dana grupa decydowała się na zerwanie z s24 i domagała się tego od innych blogerów, a jeśli ktoś nie chciał przystać na takie rozwiązanie, to automatycznie trafiał pod pręgierz wraz z redakcją s24 jako „zdrajca” czy „sługus Jankego”.   

 Zabrzmi to może belfersko, ale powiem dziś, że nie ma też czegoś takiego jak wspólnota poglądów. Rzekłbym nawet, że prawdziwą sztuką jest kooperowanie ludzi różniących się poglądami, lecz realizujących wspólne cele (w postaci np. wspólnego dobra). Tworzenie się „wspólnot” na zasadzie: „albo jesteś z nami, albo won” jest samo w sobie skazane na niepowodzenie, gdyż w takich „wspólnotach” normą jest… „jednomyślność” (nigdy zresztą nie wiadomo, jakimi jednostkami „mierzona”). Jeśli więc ktoś się wychyli, nie daj Boże, z szeregu i zacznie zgłaszać jakieś wątpliwości – to natychmiast może wylądować w „strefie skażonej” i zostać okrzyknięty „trędowatym”, a następnie wydalony z „naszych”. Tak to właśnie działa, jeśli się skrzykują ludzie wedle kryterium „wspólnoty poglądów”.

Chciałbym być tu dobrze zrozumiany – ważne jest to, by ludzie jakoś znajdowali między sobą pewne nici porozumienia zwłaszcza w sferze idei, lecz, mówiąc nieco potoczyście, życie dowodzi, iż budowanie wspólnot na „wspólnych poglądach” prowadzi do takich sytuacji, że dla kogoś może się okazać ważniejszy pogląd, a nie człowiek (!). Niektórzy ludzie do tego stopnia potrafią być zacietrzewieni, że (osobiście znam takie historie)… zrywają z kimś przyjacielskie, koleżeńskie, a nawet rodzinne więzy z tego tylko właśnie powodu, iż dana osoba ma odmienny pogląd na jakąś sprawę. Tymczasem może być tak, że ktoś o odmiennych od nas poglądach może, tak samo jak my, dążyć do tego samego wspólnego celu. I vice versa – ktoś o podobnym poglądzie, jak my, może wcale nie dążyć do wspólnego celu wraz z nami. To zatem nie kwestia poglądów jest isotna a – zabrzmi to górnolotnie – dobrej woli. Woli współpracy i pewnej otwartości umysłu – otwartości na zasadzie: może ten mój bliźni ma jakąś rację w tym, co twierdzi. Spróbujmy wspólnie rozwiązać problem.   

Pozwolę sobie nie wymieniać nicków osób, których pisanie ceniłem, buszując po s24 (zresztą łatwo to odtworzyć, śledząc moje posty i dyskusje pod nimi), by nie urazić kogoś, kto mógłby być wymieniony, a go akurat pominąłem. Ktoś zaś mógłby się poczuć urażony zaś z tego powodu, że go wymieniam :) (bo np. bliżej mu dziś do „szkoły Macierewicza” niż do mnie). Tak czy tak na pewno z częścią tych osób, których nicki wymieniłaś, moje drogi się definitywnie rozeszły.

 

Również dość wcześnie (6.07.2007) zaczynasz stosowaćformułkę „To all brothers and sisters” i ona zadamawia się na Twoim blogu na stałe.

5. Miała pogłębić poczucie wspólnoty?

Odp.: To była taka pół żartem, pół serio formuła nawiązująca (żartem) do takich określeń, jakich używają hip-hopowcy oraz do chrześcijańskiego przesłania o braterstwie (serio). Oczywiście, w myśl zasady, że cokolwiek robisz i mówisz może się w Sieci obrócić przeciwko tobie, to nawet ta „formułka” była przez „życzliwych” wyszydzana i/lub zniekształcana.

 

6.Dzisiaj na Twoim blogu zapisane są: „Układ Warszawski – reaktywacja” i „Podziemne tunele”. Czy na początku w 2007 było inaczej? Nie było czasami „centrali antykomunizmu”?

Odp.: Owszem, było inaczej, lecz na pewno nie „centralaantykomunizmu” (ta ostatnia nazwa na blogspocie też się pojawiła nieco przypadkiem, bo za Chiny Ludowe nie mogłem znaleźć tam takiego hasła, które już nie byłoby na tym portalu zaklepane – wymyśliłem w końcu dostatecznie długie i egzotyczne, którego nikt przede mną nie miał). O ile pamiętam, na s24 to było początkowo: „Głos z offu”, co miało oznaczać, że bloguje ktoś spoza „głównego nurtu” lub jakiegokolwiek nurtu :), ale też chyba coś było o „wrogu czerwonoarmistów we wszelkich postaciach”. Niestety, nie robiłem sobie zrzutów bloga w celach pamiątkarskich, lecz jeśli ktoś dokładnie badał wtedy s24, to może ma taki ślad (a wiem, że s24 badają medioznawcy). Opis mojego bloga się zmienił w ramach generalnych remanentów, jakie czyniłem parę lat temu, dokładnie jednak nie byłbym w stanie powiedzieć, którego dnia.

„Podziemne tunele” były nawiązaniem do „zapiwniczenia”, czyli trzymania blogerów przez redakcję s24 poza stroną główną. Takie bowiem „kary” czasami sobie ta redakcja wymyślała dla „niegrzecznych” :).

 

Niektórzy (Melwas) zarzucali Ci już wówczas bezpardonowe wywalanie ze swojego bloga „ciał obcych”…

7. Co to były za orientacje, które Ci zdecydowanie nie pasowały i nawet nie chciałeś podejmować z nimi żadnej polemiki? Narażałeś się nawet na zarzuty tworzenia na swoim blogu towarzystwa wzajemnej adoracji…

Odp.: To Ty mi dopiero o kimś takim jak Melwas przypomniałaś – jak ten czas leci :). I jeszcze te zarzuty z „towarzystwem adoracji” :D – jaka to adoracja była, to dało się dostrzec w „chwilach próby” (nie mówiąc o dniu mojego ujawnienia się), ale mniejsza z tym. Cóż, lewacy mieli to do siebie, że im przeszkadzało „sprzątanie” na moim blogu, to prawda (blogerka Maryla, kiedyś też bardzo rozpoznawalna twarz s24, nazywała to u siebie „wymiataniem”, „zamiataniem miotłą”). Oni, tj. lewacy, bowiem wychodzą z założenia, iż jak oni cenzurują (a robili to przez dziesięciolecia) to OK, ale jak się ich wycina na jakimś blogu, to jest to „koniec świata, panie dzieju”.

Nigdy nie przejmowałem się takimi głosami, wychodząc z założenia, że jeśli ktoś w XXI wieku przyznaje się do ideowych związków z czerwonymi, to powinien najpierw łeb ogolić, a potem posypywać go długo popiołem, chodząc w zgrzebnym worze i brać na siebie winy popełnione przez komunistycznych zbrodniarzy, a nie udawać, że reprezentuje jakąś „nową lewicę”, która z totalitaryzmem i ludobójstwem nie ma nic wspólnego. Uważam, że naturalnym odruchem każdego neomarksisty jest sięgnięcie (oczywiście dla dobra ogółu) po metody totalitarne – innymi bowiem nie sposób zmusić ludzi do podporządkowania się obłędnej wizji świata, w którym porządek ustala „walka klas”. Czy marksizm jest w stanie obejść się bez przemocy? Wątpię.

Może jednak, przyznaję szczerze, trafić się u nas ktoś, kto jest takim lewicowcem, który autentycznie respektuje idee niepodległościowe – jest lewicowcem (nie lewakiem) i zarazem kocha Polskę. Podkreślam, chodzi o idee niepodległościowe, a nie żaden internacjonalizm czy kosmopolityzm, które zwykle w zakamuflowany sposób przemycają ideę jakiegoś imperializmu oraz czyjejś „hegemonii” (tu świadomie używam określenia z języka neomarksizmu). W przypadku sowietyzacji chodzi o imperium sowieckie, w przypadku unijnej kosmopolityzacji w Europie może to być odradzające się żywiołowo imperium niemieckie, które jak na razie jest wciąż nieco tonowane w swych geopolitycznych zapędach przez NATO i USA, ale przecież od lat coraz głośniej odzywają się w Niemczech ci, co chcą deamerykanizacji Starego Kontynentu i jego denuklearyzacji (co przełożyłoby się na powrót supremacji Niemiec, a w konsekwencji i Moskwy).

Zatem, jeśli ktoś przyjmuje postawę lewicowca niepodległościowego, to już na takim gruncie można dyskutować – bez problemu. Istnieje wszak w takiej sytuacji grunt, po którym możemy się poruszać – fundament niepodległości państwa. Jestem więc daleki od ortodoksyjnego liberalizmu lub libertarianizmu (a la UPR), który we wszelkiej myśli społecznej, która wytyka jakieś wady instytucjom kapitalistycznym upatruje „socjalizm” (ergo zamordyzm). W ten sposób nawet nauczanie Kościoła można wrzucić do jednego wora z dziełami zebranymi Marksa, Engelsa, Lenina, Stalina, Gramsciego i im podobnych. Osobną sprawą jest to, na ile obecny ustrój Polski można w ogóle nazywać kapitalistycznym – to generalnie ustrój hybrydalny, tzn. posiadający cechy różnych porządków społeczno-politycznych i w tym m.in. leży jego słabość, atroficzność.

Ale jest jedna rzecz, którą ludzie z lewej strony (nad Wisłą) powtarzają jak mantrę od lat, i co do której muszę się zgodzić (nie tylko w kontekście mojego doświadczenia związanego z blogowaniem, ze śledztwem smoleńskim i z moim czerwcowym ujawnieniem się, tudzież jego skutkami). Po pierwsze twierdzą oni, że trudno powiedzieć, jakie środowiska są naprawdę prawicowe, tzn. kto tylko stosuje retorykę „patriotyczno-niepodległościową”, traktując ją jako skuteczny instrument w politycznej grze, wcale nie mając zamiaru wprowadzać rozwiązań liberalno-konserwatywnych w sferach polityczno-społecznych (interesuje go bowiem wyłącznie władza). Innymi słowy ugrupowania prawicowe mogą faktycznie stawać się tylko „partiami władzy”.

Nie jest to słuszne spostrzeżenie lewicowców? Moim zdaniem jest jak najbardziej. Nie tylko chodzi o klasycznych „Jasiów wędrowniczków” i „partie kanapowe” usiłujące doczepić się do rozmaitych lewiatanów, lecz zwłaszcza o to, że jacyś ludzie mający na ustach szczytne hasła, więcej wkładają wysiłku właśnie w konstruowanie retoryki niż w autentyczne reformowanie państwa.

Po drugie (twierdzą ludzie lewej strony) to, co uchodzi za środowiska prawicowe i tak się samo niszczy (podziały i wojny wzniecane w tych środowiskach to chleb powszedni „debat na prawicy”. Oczywiście pozostaje kwestią otwartą, kto odpowiada za te wzniecane podziały i za wzbudzane coraz to nowe fale nienawiści, lecz to spostrzeżenie, iż prawica niszczy się sama (przez to sama się marginalizuje politycznie i społecznie), jest znów jak najbardziej słuszne. Parę tygodni temu rozmawiałem na uczelni zresztą z jednym młodym naukowcem, który nie kryje swoich lewicowych poglądów, a który się za głowę złapał, gdy przypadkowo w Sieci natrafił na „debaty prawicowe” na mój temat (już po moim ujawnieniu się) i powtórzył właśnie to, co przywołałem wyżej – ludzie z tych środowisk po prostu sami się wykańczają i dziwił się, że ja (jako prawicowiec czy konserwatysta właśnie) mogłem sądzić inaczej.

Daleko zresztą odpowiedniej egzemplifikacji tego „prawa autodestrukcji” nie trzeba szukać – niedługo po powstaniu POLIS MPC w Cafe Śródmiejska pojawił się R. Broda, który od zachwytów na nasz temat przeszedł wnet do całkowitego potępienia oraz, co typowe dla tego typu formacji intelektualnej, jaką Broda reprezentuje, do posądzania nas o agenturalność, z tego choćby powodu, że nie chcemy Brodzie ujawnić, kim jesteśmy osobiście, czyli podać imion i nazwisk. To tylko jeden z przypadków – takich było o wiele więcej, a już podczas śledztwa smoleńskiego jest przykładów działania „prawa autodestrukcji prawicy” na kopy.

Metoda „na agenta” jest jedną z najczęstszych, jeśli nie najczęstszą próbą niszczenia jakichkolwiek sensownych debat w Sieci i jest to metoda tak nachalnie stosowana, że można się dziwić jedynie, iż ludzie jej działania nie dostrzegają. Po prostu hasłem „agentura” zamyka się sprawę. Jeśli kogoś posądzi się „o agenta”, to tak samo, jakby „odkryć”, że ktoś jest chory psychicznie.

Zauważmy zresztą przy tej okazji zbieżność tych dwóch metod („na agenta” i „na wariata”) – obie bowiem, co należy zdecydowanie podkreślić, zostały dopracowane do perfekcji za komuny. Ludzi, którzy sprzeciwiali się sowietyzacji i sowietyzmowi właśnie w taki sposób „zabijano cywilnie”, „zabijano publicznie” – albo posądzeniem o bycie agentem imperializmu (za co szło się do więzienia lub ziemi), albo (metoda psychuszek) o „schizofrenię bezobjawową” czy inną paranoję (za co można było trafić na ciężkie psychiatryczne „leczenie”). Ja akurat znalazłem się (w momencie ujawnienia) w tej „szczęśliwej” sytuacji, że rozmaite szuje od razu tymi dwiema metodami naraz się posłużyły, a więc zarówno przypisały mi agenturalność, jak i „zidiocenie” czy „obłąkanie”, więc pojąłem – to było olśnienie niezbyt przyjemne – iż metody bolszewickie znakomicie zostały zaadaptowane przez ludzi uważających się za przedstawicieli prawicy. Rzecz jasna, hasło „prawica” mało komu się już kojarzy z prawością, a już szczególnie z takim przykazaniem jak to, które nakazuje niemówienie fałszywego świadectwa przeciwko bliźniemu swemu – ale mniejsza z tym. Nie mam zamiaru tutaj profilować psychologicznie osób sięgających do oszczerstw i godzących to na przykład z katolicyzmem.

Wracam do samej metody, bo to najistotniejsze, sądzę. Czemu ona jest skuteczna – tak skuteczna? Z banalnego powodu – nie możesz się po takich kalumniach wybronić. Nie możesz. Jesteś przekreślona. W Sieci zresztą to działa piorunująco jak mieszanka wybuchowa, jak cyber-napalm, gdyż Sieć jest jak na razie najszybszym, jeśli chodzi o rozprzestrzenianie się przekazu, medium – szybszym od telewizji i radia (potwierdzi to, sądzę, każdy znawca nowych mediów).

Jeśli więc jesteś „agentem” czy „schizofrenikiem”, to cokolwiek powiesz i zrobisz „potwierdza” to, że jesteś agentem czy schizofrenikiem – machina sama się napędza, poza tym i tak mało kto chce cię już słuchać. Im bardziej więc byś zaprzeczała, tym bardziej „przekonujesz” nawet „nieprzekonanych”, ci ostatni bowiem nie zadają sobie pytania, dlaczego oszczercy łżą. Co ciekawsze, dowód potwierdzający twoją niewinność ma spoczywać po twojej stronie, a nie po stronie oszczerców. Ci bowiem wcale nie troszczą się o dowody, gdyż metoda „na agenta” to stara sprawdzona metoda typu „łapaj złodzieja”. Odwraca się uwagę od siebie i zarazem samemu sobie zapewnia niewinność, szkalując zwykle niewinne osoby.

W ten sposób jednak dochodzimy do sedna sprawy, czyli do trzeciego istotnego argumentu, który zgłaszają ludzie z lewej strony. Otóż oni twierdzą – i niestety tu się znów muszę z nimi zgodzić (po obserwacji tego, co się działo/dzieje nie tylko wokół blogerskiego śledztwa, ale też w ogóle patrząc od środka na różne środowiska prawicowe) – że środowiska deklarujące się, podkreślam, deklarujące się jako prawicowo-niepodległościowe mogłyby zgotować nie gorszy totalitaryzm aniżeli czerwoni. To oczywiście konstatacja dość szokująca, lecz moim zdaniem wcale nieodległa od prawdy. Skala nienawiści, jaką się wznieca w sporach społecznych właśnie po prawej stronie jest przerażająca. Łatwość, z jaką przychodzi rozmaitym patriotom od siedmiu boleści posądzanie innych o agenturalność, o wszystko co najgorsze oraz łatwość, z jaką kieruje się tę wznieconą społeczną nienawiść na konkretne osoby po to, by je zlinczować (innego określenia na to nie znajduję) – jednoznacznie dowodzi, że gdyby tylko istniały odpowiednie „narzędzia”, to pod osłoną szczytnych haseł rozmaici ludzie (nowej) władzy pakowaliby do więzień albo kneblowali usta tym, co ośmielają się ich, tychże ludzi (nowej) władzy krytykować. Trudno taki stan rzeczy nazwać wtedy wolnością, prawda? A przecież z tym się powinna kojarzyć myśl patriotyczno-niepodległościowa.

Oczywiście, należy tu zwrócić uwagę na to, iż czym innym jest deklarowanie się (a więc i posługiwanie określonym językiem w debacie), czym innym zaś rzeczywista postawa konserwatywno-niepodległościowa (pewien ethos postępowania, ethos pracy, ethos organizowania takich a nie innych instytucji etc.). Dla ludzi lewicy nie ma tu różnicy, gdyż oni wychodzą z założenia, iż autentycznych postaw tego typu zwyczajnie nie ma, istnieje tylko retoryka, za którą skrywa się cynizm, a może i zamordyzm. Niestety, czasem mają rację i już tu nie będę sypał przykładami. Nie trzeba ich szukać ze świecą w ręku.

Tak czy tak uważam, że niebezpieczeństwo totalitaryzmu nie polega już tylko na tym, że się naraz „wezmą za nas lewacy”. Równie realne może być takie zagrożenie, że powstanie jakiś porządek społeczny, w którym ludzie od „wskazywania agentów i schizofreników” (oraz skazywania na śmierć cywilną) będą nami bezwzględnie rządzić, a my (w najlepszym wypadku) będziemy się porozumiewać, stukając w więzienne ściany. Opukując mur.

 

Na Twoim blogu porywa ówczesna wiara i nadzieja (czerwiec – październik 2007) w możliwość ponownego zwycięstwa wyborczego PiS i w ostateczne pokonanie (a więc w końcu w realne zmarginalizowanie) środowisk komunistycznych. Wasze prace analityczne – bo taki właśnie charakter miały Wasze blogi (Twój, czy Michaela) – to warianty zarówno optymistyczne, jak i przerażająco realistyczne, uwzględniające skutki przegranej obozu niepodległościowego, patriotycznego w starciu politycznym z połączonymi siłami PO i komunistów. Obserwujemy je dzisiaj aż nadto wyraźnie…

8. Jak dawaliście sobie radę po dwukrotnej klęsce tych nadziei? Pierwsza – 2007, druga – 2010… Z każdorazowym wzrostem roli b. WSI… To musiało być przecież szalenie dołujące. Czy nie trochę dlatego koncentracja uwagi na wyjaśnieniu wszystkich okoliczności zbrodni smoleńskiej była potem, przez dwa lata, aż tak silna? Byłoby to psychologicznie jak najbardziej usprawiedliwione.

Odp.: Z perspektywy czasu inaczej się widzi wydarzenia z 2007 r. i być może nawet bez większych sentymentów. Nie wiem zresztą, co dziś można by uznać za „obóz niepodległościowy”. Myślę, że to określenie wymaga przedefiniowania, o ile w ogóle może pełnić istotną rolę w debacie publicznej właśnie w kontekście tego, co się działo po 10-tym Kwietnia – a zwłaszcza tego, co się działo „na prawicy” po tej tragedii. Ze śledztwem (badaniem?) prowadzonym przez „Zespół Macierewicza” włącznie.

Skoro jednak przy tym jesteśmy, to zwróćmy uwagę na (przyspieszoną) kampanię prezydencką z 2010. Być może nie pamiętasz, a ja pamiętam doskonale, jak premier J. Kaczyński dokonał politycznego zbliżenia z lewicą (mówił nawet coś w tym stylu, że określenie „postkomuniści” już się zdezaktualizowało) i po pierwszej turze wyborów niemal całkowicie zniknął temat tragedii z kampanii. Kaczyński nawet specjalne podziękowanie na wideo do Rosjan zamieścił. Wybory prezydenckie 2010 zakończyły się zwycięstwem gajowego. W tekście opublikowanym zrazu w „Nowym Państwie” (7/2010) (redakcja tego pisma zapewne chciałaby teraz zapomnieć, jak chętnie zamawiane u mnie teksty zamieszczała), a potem w POLIS MPC (http://www.polis2008.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=769), nie byłem w stanie zaakceptować ani zrozumieć (pomijając może jakieś pragmatyczno-polityczne przesłanki), dlaczego Kaczyński oddaje pole walki, mając wygraną w kieszeni.

Pamiętam, jak jeden mój dobry przyjaciel był wprost oburzony tym, co Kaczyński opowiadał właśnie o ludziach lewicy – wprost pukał się czoło i dopytywał mnie, co ja na to. Trudno było mi bronić premiera Kaczyńskiego w tamtej sytuacji, skoro ja sam nie wiedziałem, jak wytłumaczyć ten zagadkowy zwrot szefa PiS-u na lewo. Po paru latach jednak uzmysłowiłem sobie, że faktycznie 10 Kwietnia zamyka całkowicie pewną epokę. Choćby ofiarą życia złożoną przez osoby, które były przedstawicielami lewicy i zginęły w tragedii. Jakimś zupełnie chorym rozwiązaniem jest stosowane przez niektórych ludzi zawłaszczanie tej tragedii i opisywanie jej w kategoriach takich, jakby śmierć dotknęła wyłącznie przedstawicieli PiS-u. To przecież ewidentny fałsz.

Cała „historia smoleńska” jednak, pamiętajmy, jest wciąż otwarta. Nie powstała jeszcze nadzwyczajna komisja, która zajęłaby się sprawą śledztwa. Jej powołanie wieszczy, dodajmy, sam E. Klich w książce „Moja czarna skrzynka” (Warszawa 2012, s. 8) już na samym początku wywiadu: „Ta sprawa nie jest jeszcze zakończona. Prędzej czy później do jej zbadania Sejm powoła komisję śledczą, jestem tego pewien. Zginęli prezydent, ministrowie, generalicja, tylu posłów, a ludzie wciąż mają wątpliwości w sprawie przyczyn”. Ja jednak sądzę, że taką komisję powinien powołać kiedyś po prostu premier (czy ten, czy następny, to mniej ważne). Z drugiej strony zaś mamy medialny teatr w postaci prac „Zespołu”, przysłowiowej góry, która po dwóch latach urodziła mysz, nie wyjaśniając zgoła nic i trzymając się FMS-a, jak pijany płotu. 

 

9. Na końcu załączone są linki do Twoich artykułów. Wybrałam je (subiektywnie), bo teksty te wydają mi się bardzo znaczące dla Twojego dorobku z omawianego tutaj okresu i bardzo mi się one podobają. Czy chciałbyś do nich jeszcze dodać inne pozycje? Które budzą Twój szczególny sentyment?

Odp.: Może Cię zdziwię, lecz nie wracam do swoich tekstów sprzed lat. Świat tak bardzo się zmienił na przestrzeni tego, co się działo po tragedii z 10-04, że nawet nie miałbym chyba ochoty przywoływać w pamięci czasów, kiedy jeszcze sądziłem, iż nastaną jakieś radykalne polityczne zmiany bez konieczności składania jakiejś ofiary krwi. Ta ofiara jednak została złożona i teraz „wszystko jest inne”.

Nie chciałbym sam siebie reklamować – jeśli zaś ktoś chciałby teraz zapoznawać się z moimi tekstami, to należy je podzielić na kilka okresów: czas do 10 Kwietnia, czas do sformułowania hipotezy (a potem teorii) maskirowki (czyli odchodzenia od hipotezy zamachowej na Siewiernym) i czas po ujawnieniu się. Jeśli coś szczególnie miałbym „rekomendować” to po prostu dwie książki: „Czerwoną stronę Księżyca” (początek dla zainteresowanych tu: http://fymreport.polis2008.pl/wp-content/uploads/2012/02/FYM-cz-1.pdf) i wcześniejsze od niej „Społeczeństwo zamknięte i jego sojusznicy” (w którym to tekście, jeśli chodzi o „Smoleńsk”, trzymałem się jeszcze hipotezy z zamachem na XUBS; tekst do ściągnięcia na http://chomikuj.pl/yurigagarin). Tę ostatnią miało kiedyś w planie wydać szacowne „Nowe Państwo” jako numer specjalny (p. J. Targalski powinien tę sprawę doskonale pamiętać). Plany spełzły niestety na niczym, gdy zacząłem coraz śmielej zdążać w stronę „maskirowkowego” ujęcia wydarzeń z 10 Kwietnia, czyli „science fiction”, jak to mówią „znawcy” z pewnej szkoły.

 

Narodziny i sens POLIS MPC

10.Kolejne inicjatywy – czyje one były? Czy wszystkie one były Twojego autorstwa, czy też projektowaliście je zespołowo?– pojawiały się jedna po drugiej: najważniejsza z nich POLIS MPC (w wigilię Wigilii Bożego Narodzenia 2008), potem Twój blog „centrala antykomunizmu” na blogspot.com (styczeń 2009) i przejściowe odpuszczenie sobie salonu24…

Odp.: Mój blog na blogspocie powstał w rezultacie wojny, jaką wytoczyła nam tj. twórcom POLIS MPC, redakcja s24, która w ogóle nie chciała wtedy słyszeć o informowaniu za pomocą s24 o powstaniu naszej kulturotwórczej inicjatywy, która nie miała nic wspólnego z portalem blogowym. Potem się to podejście redakcji zmieniło, lecz ja już wiedziałem (namawiało mnie zresztą na to wiele osób), że blog na s24 po prostu „nie jest bezpieczny”, a więc, że s24 może z chwili na chwilę dokonać czegoś, nad czym nie będę miał żadnej kontroli – ze skasowaniem bloga włącznie.

Tak więc się zaczęło „multiplikowanie” treści przeze mnie, czyli wklejanie tych samych postów w paru miejscach (blogspot, „FymReport” na POLIS MPC i s24 – czasami dochodziły inne miejsca, ale wnet – jak Niepoprawni czy Blogmedia, nie mówiąc o Blogpressie, okazały się wrogie i niekontrolujące trollingu w ogóle; podobnie negatywne doświadczenie miałem z Nowym Ekranem), pomijam „mechaniczne” kopiowanie zawartości mojego bloga przez różne inne strony, najczęściej bez mojej wiedzy i zgody.

Tu też przy okazji „lekcja blogowania” dla każdego nowicjusza: „nigdy nie twórz bloga w jednym miejscu – zawsze miej jakąś swoją własną strefę – bez żadnego dodatkowego „moderatora”, „redaktora naczelnego” czy innego „administratora”. Innymi słowy: nie zaprzyjaźniaj się z żadnym miejscem (portalem, forum etc.), gdyż łaska pańska (w Sieci) na wyjątkowo pstrym koniu jeździ (a nawet na cyber-pegazie) i któregoś dnia możesz się obudzić, i wyświetli ci się, że nie możesz się logować na własnym blogu, komentować, wklejać tekstu itd.”

Lekcja „dobrego wychowania”, jakiej udzieliła mi redakcja s24 po moim ujawnieniu się właśnie uniemożliwiająca mi zarządzanie blogiem, była zarazem smutnym akordem zamykającym moją burzliwą, 5-letnią publicystyczną przygodę z tym portalem. Nigdy oczywiście nie śniłem, że z takim wielkim hukiem to się zakończy, no ale któż jest w stanie przewidzieć przyszłość? :) Gdyby przecież ktoś mi przed laty powiedział, że polityk, którego sam niezwykle wysoko ceniłem (każdy, kto czytywał moje teksty, łatwo może znaleźć potwierdzenie), zacznie kiedyś mną właśnie, moją skromną osobą, straszyć na publicznych spotkaniach w Polsce i w innych krajach – straszyć tylko z tego powodu, że ośmielam się głosić odmienną koncepcję dot. scenariusza zdarzeń związanych z największą polską tragedią po II wojnie – i jeszcze będzie mnie, człowieka, który nigdy ze służbami specjalnymi nie miał nic do czynienia, insynuować agenturalność – to też bym nie uwierzył. Ale „to Polska właśnie…”. Taki kraj.

 

11.Może zacznijmy od idei POLIS MPC i jego zawrotnego sukcesu…

Odp.: Sama idea pisma tego typu pojawiła się jeszcze zanim zacząłem blogować, lecz już pracowałem na rzeszowskiej uczelni (i to od samego początku była nazwa POLIS jako swoista idea regulatywna). Oczywiście jako pisarz długie lata marzyłem o „własnym piśmie”, tu jednak chodziło o to, by połączyć idee pisma kulturalnego z naukowo-filozoficznym, a więc by nie zamykać się wyłącznie w obszarze np. prozy i poezji – z drugiej zaś strony nie zamykać się wyłącznie w jakimś elitarnym obszarze zagadnień naukowo-filozoficznych.

Sukces chyba nie był zawrotny, wbrew temu, co twierdzisz – co gorsza od razu zaczęła się walka z POLIS MPC także wzniecana w środowisku blogerów. Od razu ktoś chciał współpracować, a ktoś inny ostentacyjnie nie – wnet część ludzi zaczęła się domagać „wykreślenia” z „Listy Ludności Miasta” z takich czy innych powodów. Z mojego wstępnego planu, by to było forum, na którym publikuje się teksty „trwałe”, takie, które nie są związane „bieżączką medialną”, które można czytać z czasowym dystansem, a zarazem by publikowało je mnóstwo blogerów (czy nawet autorów spoza blogosfery) – niewiele zostało. Jeśli bowiem ktoś tworzy bloga, to dobry tekst (taki specjalny, nad którym się długo pracuje) i tak woli zrzucić u siebie aniżeli w jakimś „ekskluzywnym piśmie online”.

Jednym z „warunków” (a ściślej próśb) związanych z publikacją w Mieście Pana Cogito było i jest „prawo pierwodruku”, tzn. by najpierw u nas się ukazywało to, co potem można u siebie „wydać”. Dla części osób to było także nie do przyjęcia. Pomijam już fakt, iż w POLIS MPC nigdy nie było honorariów za publikowanie, a pieniądze, które spływały w ramach wspierania Miasta szły po prostu na utrzymywanie strony, opłaty serwera itp. Krótko mówiąc, nie jest łatwo zebrać zespół osób, które wraz z tobą wiernie i zgodnie (przede wszystkim zgodnie) tworzyć będą taką redakcję. Zawsze może się pojawić ktoś, kto sprzeciwi się temu, że „Tyran” jest naczelnym. I ten ktoś wychodzi, strzelając drzwiami.

 

12. Dlaczego nie uzyskaliście wsparcia dla POLIS i dla jego promocji ze strony administracji salonu24?

Odp.: To chyba nie do mnie pytanie :). Z czasem podejście s24 się zmieniło, nawet zaoferowano nam „Polisowy”, tzw. zielony blog, co było miejscem delikatnego promowania niektórych tekstów. Ja nie do końca byłem entuzjastą takiego rozwiązania, gdyż pojawianie się troli, którzy zaraz wylewają swoje pomyje pod czyimś porządnym tekstem od razu zniechęca potencjalnego czytelnika do lektury. W samym Mieście Pana Cogito przyjęliśmy „zasady higieny” takie, że żaden trol nie ma prawa się pojawić, tak by ewentualna dyskusja pod jakimś tekstem nie schodziła na tematy poboczne i nie burzyła porządku lektury czyjejś publikacji.

 Mnie osobiście po dziś dzień dziwi, że zwykłe portale informacyjne pozwalają na swobodne zapluwanie się (pod publikowanymi tekstami, informacjami etc.) rozmaitych, jak to określił kiedyś obrazowo i chyba trafnie R. Ziemkiewicz, „internetowych mend”, a więc, że nie prowadzi się żadnej moderacji komentarzy i rozmaici „komentatorzy” wypisują to, co im ślina na język przyniesie. Wystarczy tymczasem spojrzeć na stronę BBC News (http://www.bbc.co.uk/); widać tam diametralną różnicę w tej materii w porównaniu z polskimi portalami informacyjnymi. Idea hyde parku (mam na myśli speaker’s corner), mimo że pochodzi z Wielkiej Brytanii, nie jest tam aż tak rozpowszechniona, jak nad Wisłą, co raz jeszcze dowodzi, że w naszym kraju wielu ludzi nie rozumie tego, czym są i do czego służą media.

 

 13. Formuła POLIS MPC, zakres problematyki, poziom estetyki, szata graficzna, próbna wersja papierowa, blok tekstów dostępnych on-line… To Twoje dziecko, Twoja chluba, genialny pomysł i świetna realizacja. Chciałbyś szerzej o nim opowiedzieć?

Odp.: Nie przesadzaj z tymi komplementami :) Pomysł na samo pismo owszem, był mój, lecz pomysł na pismo online był już blogera Strzałki. Nie obrazi się chyba, jeśli powiem, że to kolejny mój dobry przyjaciel, szkoda tylko że tak rzadko pisujący w Sieci (podobnie zresztą jak RadioBotswana). Niestety zdolnych ludzi nie tak łatwo namówić na pisanie w Sieci, gdyż nie tyle nie każdy ma na to czas i ochotę, ale też nie każdy ma czas i ochotę na to, by publikować coś za darmo. To naturalnie temat na osobną dyskusję, lecz użytkownicy Sieci traktują jako coś oczywistego to, iż dobre teksty są online za darmo, zupełnie nie biorąc pod uwagę faktu, iż czasami nad tymi publikacjami trzeba się długo napracować, wiele poczytać itd.

 Wracając do meritum. Idea pisma online była więc Strzalki, lecz ja z kolei opracowywałem „schemat graficzny” – co potem wcielało w życie parę osób. Nie zdradzę tu wielkiej tajemnicy, że jakby wzorcem była dla mnie ówczesna edycja online pisma „Paris Review” (http://www.theparisreview.org/) (ten ich layout jest już nieco zmieniony), które od czasu do czasu czytywałem. Myślę, że POLIS MPC najlepsze lata ma dopiero przed sobą, gdyż brakuje na naszym rynku pisma, które nie grzeszyłoby z jednej strony „analizą bieżączki”, z drugiej zaś, nie byłoby „nadmiernie elitarne” w tym sensie, że zupełnie niestrawne i nieciekawe dla zwykłego, inteligentnego czytelnika. 

 

Salto: czerwiec 2012

14. Nie ma najnowszej odsłony POLIS MPC planowanej na wiosnę 2012. Nie będzie wersji papierowej, klasycznej… Dlaczego?

Odp.: Wersja papierowa w formie wstępnego wyboru pewnych tekstów została już przygotowana i tak czy tak przymierzamy się do jej pilotażowego opracowania, lecz nie spieszymy się (co na tle rozmaitych niedawnych wydarzeń chyba jest zrozumiałe). Tyle na razie mogę powiedzieć. POLIS MPC papierowo to już wyzwanie zupełnie innego typu aniżeli Miasto Pana Cogito online, tu już trzeba zainwestować jakieś pieniądze – znowu włożyć czas i pracę, a szczególnie trzeba wiedzieć, jak rozwiązać problem dystrybucji. Ja sądzę (tak też proponowałem osobom zaangażowanym w POLIS MPC), że będzie ona wysyłkowa, a nie poprzez np. zawarcie umowy z jakimś państwowym dystrybutorem. Ten bowiem może zwyczajnie zarżnąć tego rodzaju inicjatywę. 

Co do wiosennej wersji POLIS MPC to wstyd się przyznać, ale po pierwsze, najciemniej okazało się pod latarnią. Ja sam się zwyczajnie nie wyrobiłem z tekstami, które zacząłem przygotowywać i one są wciąż „na warsztacie”. Po prostu ugiąłem się pod nawałem „pracy śledczej” i innej. Niestety. Zwyczajnie – dzień ma taką a nie inną ilość godzin, więc odliczając parę godzin na sen i tak nie jesteś w stanie napisać więcej niż napiszesz, a przecież jest jeszcze życie rodzinne i zawodowe, w co nie muszę już (po moim ujawnieniu się) nikogo z Czytelników tego wywiadu wtajemniczać.

Po drugie (skoro mowa była właśnie o ujawnieniu) znakomity Rolex opublikował nagle swój (przeznaczony do POLIS MPC) tekst orwellowski, co wprawiło mnie w konfuzję, gdyż nie wiedziałem, czy nie jest to zarazem formuła „odrywania się od” Miasta Pana Cogito. Po trzecie, tzw. inne sprawy (rozmaite dramaty, że tak powiem, pomijając już detale) nabrały rozpędu i zupełnie zepchnęły na dalszy plan prace w POLIS MPC. W tej chwili mogę powiedzieć, że na jesień 2012 nowa odsłona Miasta zostanie przygotowana, więc bez oba – i proszę brać cały czas poprawkę na to, w jakich warunkach i w jakich okolicznościach to pismo jest tworzone. Także po gorącym czerwcu 2012.

 

 Wracają do nas jak bumerang pytania – te postawione i te ciągle nie zadane – o to, co się stało i dlaczego się stało w czerwcu 2012… Jeśli można, chciałabym teraz do tych spraw nawiązać

Po opublikowaniu 9. czerwca Aneksu-3 do „CzsK” często jesteś nieobecny w dyskusjach pod notką anonsującą jego powstanie, zdarzają Ci się dość nieprzyjemne odpowiedzi kierowane do osób komentujących, możliwa jest do odczytania nerwowość. 16.06. podajesz informację o grzebaniu w Twoim komputerze przez „smutnych panów”… 17.06. p. Julia Jaskólska wysyła Ci tekst wywiadu, który opublikujesz dopiero po 4 dniach…

Odp.: To nie tak, jak mówisz. Mój komputer wolno chodził, bardzo wolno się otwierała Sieć itd., co potraktowałem jako pretekst do wysłania na s24 takiego „ostentacyjnego komentarza” – który to komentarz zresztą nie wydawał mi się bezpodstawny – tak czy tak bowiem Sieć jest monitorowana przez służby, więc niewykluczone, że i ktoś może jakieś złośliwe oprogramowanie komuś (takiemu jak ja) podrzucić.

Co do wywiadu, to też sprawa miała się nieco inaczej. Ten wywiad miał być w POLIS MPC, lecz Jakuccy mieli ochotę opublikować go wcześniej – ja z tym przez chwilę zwlekałem, ponieważ przygotowywałem się do ujawnienia i zarazem intensywnie pracowałem nad różnymi zagadnieniami śledztwa. W końcu zgodziłem się, by Jakuccy tekst opublikowali i sam go również opublikowałem, co potem wytworzyło dosyć duży, mimowolny kontrast, z moim tekstem związanym z ujawnieniem się.

 

15. Pytania:

Co się stało w tych dniach 12-16-21 czerwca?

Czy wydarzenia te miały wpływ na przygotowywany przez Ciebie tekst „Here is the breaking news for GRU Powrót z Mandżurii [ostatni rozdział Czerwonej strony Księżyca]” ?

Odp.: Wiele się stało w czerwcu 2012 – zwłaszcza w moim prywatnym życiu, co też przełożyło się na moje samopoczucie. Natomiast czułem, że kwestia mojego ujawnienia wisi w powietrzu – tzn. wcześniej czy później (ponieważ walka z teorią maskirowki i blogerami z nią związanymi się wielu od miesięcy nasilała: http://wpolityce.pl/artykuly/21314-antoni-macierewicz-w-sprawie-koncepcji-fym-a-pelny-tekst-listu) albo sam Macierewicz, albo któryś z jego ludzi (jak Ścios itp.) ujawni mnie, co wyzwoli jeszcze większą falę personalnego ataku na mnie.

Miałem tego zwyczajnie i serdecznie dosyć, i nie kryję, że byłem po prostu wściekły, jak tylko Polak-szlachcic wściekły być może. Ta wściekłość wyraziła się w mojej publikacji, w tekście, który zarazem dokonywał bardzo istotnej zmiany w moim życiu i blogowaniu, gdyż po kilku latach odsłaniał mnie, jako konkretnego autora postów, komentarzy itd. Nie sądziłem, że w takim kontekście będzie dochodziło do mojego comingoutu, lecz nie miałem większego, a właściwie… żadnego wyboru.

Z jednej strony piszesz książkę, która stanowi próbę jakiegoś uporania się z różnymi wątkami śledztwa, z drugiej narasta wokół ciebie atmosfera podsycanej nienawiści, gdzie insynuacja goni insynuację, a oszczerstwo oszczerstwo – jak to zwykle w „szkole Macierewicza”. (Jak zresztą słusznie kiedyś zauważył strzalka – akcja samego Macierewicza i jego „pretorian” przypominała akcję Brody, o której wspominałem wcześniej. mówiąc Ci w wywiadzie o wczesnym POLIS MPC – lecz to, czego dokonała/dokonuje „szkoła Macierewicza”, to było coś więcej, sądzę, coś dużo więcej, vide choćby obecna donosicielska akcja Dąbrowskiego, której będę się uważnie przyglądał wraz z prawnikami: http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2012/08/sciaga-dla-dabrowskiego.html).

Jednocześnie, tj. oprócz napisania książki i oprócz wzburzonego morza nienawiści, masz świadomość tego, jak bezpowrotnie stracono czas dwóch lat pracy „Zespołu” (z którym na początku nie tylko ja, ale i wielu innych ludzi wiązało wielkie nadzieje). Co więcej, zauważasz, że od długiego czasu „Przewodniczący” i jego „uczniowie” w Sieci zajmują się głównie zwalczaniem teorii maskirowki (!), nie zaś prowadzeniem dochodzenia. Byłoby to śmieszne, gdyby nie było takie straszne. Czy w pewnym momencie nie masz ochoty powiedzieć: „basta!” i walnąć pięścią w stół, aż się posypie tynk w pomieszczeniu? Najbardziej pokornego świętego by to wszystko wytrąciło z równowagi, a co dopiero mnie, który jestem zwykłym człowiekiem.

Patrząc przecież zupełnie na zimno – co zresztą wielokrotnie sygnalizowałem w moich publikacjach – gdyby śledztwo blogerskie było „ufologią”, to nikt nie powinien był sobie zawracać nim głowy, tylko powinien spokojnie rozwijać wątki wypadkowe lub katastroficzno-zamachowe. I już. No problemo. A tu tymczasem wprost odwrotnie – narastająca akcja propagandowa (w iście orwellowskim stylu) obejmująca właśnie śledztwo blogerskie i teorię maskirowki. Co więcej, jeśliby się konsekwentnie przyjmowało, że „prezydenckiego tupolewa” wysadzono nad Siewiernym, to należałoby badać wątek: jak mogły się pojawić środki wybuchowe na pokładzie (w luku etc.), czyli najzwyczajniej wrócić na Okęcie. Jeśliby się uważało, że samolot zestrzelono, to należałoby zacząć przesłuchiwać świadków smoleńskich (takich jak dziennikarze czy załoga jaka-40). A tu – gdzie tam. „My już wszystko wiemy”, powiada „Przewodniczący” a propos przebiegu zdarzeń z 10-04, „to nie jest żaden Free Your Mind”, mówi do p. E. Stankiewicz przed kamerą.

W jaki sposób Macierewicz np. „zbadał Okęcie”? Ano w taki, że zaprosił legendarnego T. Szczegielniaka (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2012/03/tajemnice-okecia-2.html) i zaczął go wypytywać o różne zagadnienia w kontekście „różnych teorii”, m.in. takiej, nie wiem, czy pamiętasz, dotyczącej wcześniejszego uprowadzenia delegacji. Szczegielniak zaprzeczył, by delegacja została wcześniej, tj. przed przybyciem na EPWA, uprowadzona, więc sprawa wyjaśniona, bo „wszystkich” Szczegielniak widział, jak wsiadali. Tymczasem, jak wiemy, nie kto inny, a sam „Przewodniczący” grzmiał na spotkaniach z ludźmi, iż rząd Tuska zlekceważył komunikat o zagrożeniu terrorystycznym uprowadzeniem, który pojawił się 9 kwietnia 2010. Czemu tego wątku uprowadzenia właśnie Macierewicz nie drążył dalej? Uprowadzić samolot można wszak na kilka sposobów: 1) po starcie, ale i 2) w trakcie lotu (przejęcie przez terrorystów kontroli nad załogą lub też zmuszenie przez wrogie myśliwce do lotu we wskazane miejsce). Uprowadzić delegację zaś można nie tylko 1) „przed startem”, lecz także 2) w locie (vide wrogie przejęcie), ale też i 3) po wylądowaniu. Tymi kwestiami „Przewodniczący” w ogóle się nie zajął.

Na tym nie koniec, jeśli chodzi o powody mojej „ślepej furii”. Były i inne „punkty zapalne” mojego wściekłego wybuchu. Parę dni wcześniej spotkałem się (pisałem o tym) z poważnymi naukowcami i ze zdumieniem stwierdziłem, że większość tych osób nic prawie nie wie (poza tym, co „ogólnie krąży” w mediach) o szczegółach sprawy tragedii. Nie wiedziano nawet o szokujących wynikach sekcji zwłok śp. premiera P. Gosiewskiego i śp. prof. J. Kurtyki. O znajomości zeznań świadków też, rzecz jasna, nie było mowy ani o skali zaniedbań (wymieniam je w jednym z początkowych rozdziałów „Czerwonej strony Księżyca”) ze strony polskich instytucji państwowych, jeśli chodzi o „miejsce katastrofy”. Wiedziano jednak… o możliwych „dwóch wybuchach”, a żeby było jeszcze śmieszniej jeden z naukowców spytał, co sądzimy o „koncepcji FYM-a” :).

Ja na tym spotkaniu nie przyznawałem się, że FYM to ja, ale (gdy spytano mnie, jak wg mnie było z wydarzeniami 10 Kwietnia) i tak nie ukrywałem tego, że mam identyczne poglądy na scenariusz z 10 Kwietnia, jak FYM. Zaczęliśmy się więc dość głośno spierać (choć było to zwykłe, towarzyskie spotkanie w ogrodzie przy winie i sałatkach) na temat „fantastyczności” teorii maskirowki, lecz sporej części osób wprost „nie mieściło się w głowie”, że tamtego dnia mogłoby nie być żadnej katastrofy.

Zrozumiałem więc wtedy, że trzeba nareszcie wyjść ze sprawą blogerskiego śledztwa poza środowisko blogosfery, gdyż ta jest do tego stopnia ignorowana przez ludzi nauki, iż pewne zagadnienia, ustalenia, pytania po prostu do nich nie docierają. Nie docierają. Innej drogi na owo „wyjście” nie było, jak ta, że naraz otwarcie przyznam, że FYM to ja, czyli PP, tj. osoba zajmująca się takimi a nie innymi zagadnieniami naukowymi. Chciałem w ten sposób pokazać, że blogerskiego śledztwa nie prowadzą jacyś dziwni pokrzywieni ludzie w piżamach, lecz po prostu naukowcy, którzy przyjmują pseudonim, by móc swobodnie publikować swoje poglądy.

Wprawdzie na jednej z konferencji medioznawczych (na naszej uczelni) prezentowałem (pod imieniem i nazwiskiem) referat na temat medialnego obrazu tragedii (został opublikowany, niestety bez ilustracji, w książce „Konteksty dziennikarstwa” (red. R. Polak, Kraków-Rzeszów-Zamość 2010, pt. „Tragedia smoleńska w polskich mediach elektronicznych (pierwsze tygodnie)” na s. 189-197) zwracając uwagę na śledztwo blogerskie na s24 (pomijając zarazem z oczywistych, metodologicznych względów własny blog), lecz tekst przeszedł bez echa, jako że publikacja w naukowej „zbiorówce” to nie to samo co przekaz w tygodnikach opinii lub gazetach codziennych.

Zwracam jednak uwagę na ten mój tekst, ponieważ jedną z jego tez, tj. taką, że „od samego początku w mediach nie emitowano żadnych poważnych materiałów związanych z okolicznościami katastrofy” powtórzyłem w rozdziale „Czerwonej strony Księżyca” dotyczącym medialnego obrazu Zdarzenia. W artykule akcentowałem m.in. właśnie przedziwne zachowanie mediów (zastawiając je choćby z wieloma filmowymi relacjami z 11 września 2001) i brak obrazu samej katastrofy. Te zagadnienia potem starałem się w miarę dokładnie przedstawić w „Czerwonej stronie Księżyca”, dysponując już (na przestrzeni dwóch lat) obfitym materiałem badawczym.

Wracając jednak do mojego ujawnienia się. Ów tekst to był stylistyczny freestyle. Zapewne moja „dusza pisarska” przeważyła nad tym „chłodnym naukowym podejściem”, jakie starałem się (z lepszym lub gorszym skutkiem) prezentować w dziesiątkach śledczych postów. Nie wiem jednak, czy istniałby jakiś… złoty środek w kwestii ujawniania się :). Miałbym może pytać ludzi, którym się wcześniej ujawniłem, jak to zrobić? Jak się ujawnić, by nie było „szoku”? Biorąc pod uwagę, że tacy ludzie jak Nowaczyk, Osiejuk czy Ścios którzy długo już wiedzieli, że FYM to ja, stali się moimi zaciekłymi wrogami, to chyba byłaby to zbędna fatyga. Miałem zrobić ankietę: „jak się ujawnić, by zminimalizować efekt zupełnego zaskoczenia”? :)

Decyzja na pewno nie było dla mnie łatwa, bo liczyłem się w końcu z tym, że odtąd już „nic nie będzie takie jak było”, zaś „szkoła Macierewicza” urządzi sobie doprawdy krwawe bachanalia moim kosztem. Zarazem jednak liczyłem (w tym zaś względzie się nie pomyliłem), że ludzie, którym mogę zaufać, pozostaną przy mnie, zaś ludzie, którzy zobaczą, jak wielką nienawiść rozpętują siewcy nienawiści, zastanowią się choćby nad tym: co takiego jest w tym, co głosi teoria maskirowki, iż wokół niej tak krząta się zajadła „szkoła Macierewicza”, której jedynym celem jest szczucie jednych Polaków na drugich? Tak, szczucie – nienawiść jest w sposób sztuczny podsycana po to, by jedne grupy społeczne żarły się z innymi. Taka to metoda „zarządzania nastrojami” opracowana przez tę „szkołę” do perfekcji. 

A przecież ta nienawiść społeczna jest podstawowym problemem współczesnej Polski. Nie żadne kwestie gospodarcze. One są drugorzędne wobec tego fundamentalnego zagadnienia. Ludzie w naszym kraju ze sobą często nie kooperują, bo się nienawidzą. Tak nie może funkcjonować społeczeństwo, a już na pewno nie społeczeństwo wolnych obywateli. Nienawiść zaś generowana jest w prosty sposób poprzez jawną dyskryminację tych „nie naszych”. Albo jesteś z nami, albo „won, ruski agencie”. Ta metoda jest „uniwersalnym rozwiązaniem” tego typu gremiów jak „szkoła Macierewicza”. To są ludzie niereformowalni i jeśli nie zaznają łaski jakiegoś gruntownego nawrócenia (o co należy się dla nich modlić), będą żyć w swej nienawiści do końca swych dni.

Nienawiść, zaznaczmy, nie musi się od razu wyrażać jakimś skakaniem komuś do gardeł (choć tym także może, rzecz jasna) – częściej jest to na zimno, tj. z całkowitym wyrachowaniem, wskazywanie/typowanie ludzi „do stracenia”, do „cywilnej śmierci” i obserwowanie, jak ta metoda „pracuje” – jak organizują się ci podburzeni do linczowania kogoś „wykluczonego”. To coś potwornego – i gdybym nie zaznał tego na własnej skórze, to pewnie nie zrozumiałbym potworności tego piekielnego, patologicznego mechanizmu. Ta machina wydaje się z pozoru nie do zatrzymania, w tym sensie, iż zawsze znajdzie się nowy obiekt do zlinczowania, jeśli tylko go „mistrz” wskaże. Można ją zatrzymać zaś tylko wtedy, gdy wielu ludzi przejrzy na oczy i zobaczy, jaki chory mechanizm jest tu uruchamiany. Mechanizm szczucia, insynuacji, oszczerstw, upodlania i właśnie społecznej nienawiści, która skutecznie uniemożliwia społeczną kooperację. Nie ma on absolutnie nic wspólnego, nie muszę chyba dodawać, z miłością bliźniego i katolicyzmem. Nic. Nie zmienia to jednak faktu, że ludzie deklarujący się właśnie jako katolicy potrafią taki właśnie piekielny mechanizm nienawiści społecznej uruchamiać.

Mój tekst – mój freestyle był także drapieżną odpowiedzią na to zjawisko. Stwierdziłem bowiem, że tylko taką literacką wizją, która spróbuje ten miecz nienawiści obrócić przeciwko samym nienawistnikom, że się tak wyrażę. Był to zarazem „wet za wet”. Wystrzał z haubicy po długim ostrzeliwaniu i obleganiu mojego „elektronicznego bunkra”. Dlaczego miałem pozwalać, by jakiś polityk sprowadzał moją dwuletnią pracę do poziomu agenturalnej działalności i jeszcze roztaczał atmosferę nienawiści wokół mnie? Dlaczego ktoś miał robić sobie ze mnie worek do bicia?

Nie było innego wyjścia, jak pokazanie Macierewiczowi, że ja też potrafię języka użyć jako miecza. I pokazałem, że potrafię. Wystrzał był potężny i jeśli trzeba będzie go powtórzyć, to na pewno powtórzę – z jeszcze większym efektem kanonady, aż szyby się będą trzęsły. Nie pozwolę bowiem sobie na to, by ktoś mnie, uczciwego polskiego naukowca i pisarza, mieszał z błotem tylko z tego powodu, że mu się nie podoba to, co na blogu lub w książce takiej jak „Czerwona strona Księżyca” głoszę – choćby to był nawet polityk „najświętszy z świętych na prawicy”, jak właśnie Macierewicz. Nie pozwolę na to.  

Możliwe jednak, że zbytnio zaufałem memu poczuciu, iż wiele osób czytających mnie wie, że potrafię w swym pisaniu łączyć różne style (ktoś, kto uważnie czytał moje opracowanie „Zniewolonego umysłu” Miłosza (http://polis2008.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=898:the-captive-mindq1-czytany-po-60-latach-omega-&catid=348:dzielnica-krytykow&Itemid=344, mógł się domyślać, że jestem także pisarzem i teoretykiem literatury), zatem nie wprowadziłem jakiegoś „zabezpieczenia” w postaci wstępu: „Uwaga, uwaga, ten tekst będzie zupełnie odmienny, od tego, co choćby czytali Państwo w ostatnich moich notkach – tak więc proszę się nastawić na szok”.

Poza tym, czy takie zabezpieczenie cokolwiek by zmieniło? Na pewno nie spodziewałem się, że natychmiast pojawią się ludzie kwestionujący, że FYM to ja (i to nawet ci, co znali moje personalia!). Raczej sądziłem, że rozgorzeje dyskusja wokół ujętej literacko wizji, w której 10 Kwietnia uniknęliśmy wojny (zapoczątkowanej uprowadzeniem Delegacji), a nie że zacznie się cyberwojna z moją prywatną osobą. Przeliczyłem się, aczkolwiek lekcja historii była pouczająca – zobaczyłem na własne oczy, kto jest kim. Także pośród osób deklarujących się jako prowadzące śledztwo w ramach teorii maskirowki. Nie ukrywam, że tej wiedzy także od jakiegoś czasu poszukiwałem – pojawiali się bowiem komentatorzy/blogerzy, których podejrzewałem o to, że kierują śledztwo na fałszywe tory, lecz nie byłem w stu procentach pewien, czy moje przeczucia są uzasadnione.  

Błąd – taki czysto techniczny – (a diabeł zwykle tkwi w szczegółach, jak wiemy) polegał pewnie na tym, iż nie zrzuciłem tego samego tekstu (jak to zwykle czyniłem) w paru miejscach naraz. To od razu dało rozmaitym „życzliwym” pretekst do kwestionowania mojej tożsamości, a tym samym do odwracania uwagi Czytelników od treści tego, co przekazywałem w moim dramatycznym tekście. Kierowałem się tym, że chciałem skoncentrować dyskusję tak, by przebiegała na s24 i w jakiejś mierze „wyróżnić” to miejsce takim moim nadzwyczajnym wsytąpieniem. Gdy wnet zrzuciłem tekst na dwóch innych moich blogach (dołączając na początek jeszcze moją literacką rekonstrukcję możliwego dialogu między Tuskiem a Kaczyńskim – niewykluczone, że tak należało też zacząc z tekstem na s24, ale to dziś nieważne) dla troli i tak nie miało to znaczenia, gdyż istota rzeczy polegała na atakowaniu mojej osoby, nie zaś dyskutowaniu tego, co pisałem.

Zrozumiałem, że w ten sposób cyber-wojna zaczyna się na całego i muszę jakoś stawić jej czoła. Innymi słowy, że nie ma znaczenia to, jak wielka jest skala tragedii z 10 Kwietnia, nie ma znaczenia to, że sprawa jest wciąż nierozwiązana (zwłaszcza po dwóch latach bezowocnej pracy „Zespołu”), nie ma znaczenia to, co można usłyszeć na ścieżce z filmiku Koli (po odizolowaniu jej od obrazu, który wg mnie jest dodany w celu „przesłonięcia” dźwięku), nie jest ważne nawet to, że należy jak najszybciej powołać nadzwyczajną komisję do zbadania tragedii (a nie żadnej „katastrofy smoleńskiej”) – ważne jest jedno: by zagłuszyć mój głos. Nic dziwnego, że w takiej sytuacji zacząłem się elektronicznie „ostrzeliwać”. 

 

 

Pod wspaniałym wywiadem z p. Jakuckimi, opublikowanym 21.06., Twoje komentarze szokują wielu komentatorów: rzekome szyfry w książce Piotra Kraśki, zapewniająca Ci bezpieczeństwo Polska Policja, zapowiedź politycznego trzęsienia ziemi, jesteśmy chronieni przez NATO,… Wrażenie gorączkowej (dość chaotycznej) próby przekazania czytelnikowi jakichś ważnych, ale szalenie niejasnych  przesłań i informacji…

[Odp.:] Dobrze, że wspominasz o pp. Jakuckich, bo zapowiadali, jak wiemy, opublikowanie książki związanej z teorią maskirowki. Mam nadzieję, że nie odstąpili od tego zamiaru, gdyż sam niecierpliwie wypatruję tej publikacji. Miałem okazję ich poznać 4 czerwca 2012, kiedy to rozmawialiśmy długo o „Przewodniczącym”, o śledztwie i o maskirowce właśnie. Wspominałem im wtedy o tym, że szykuję pewną niespodziankę, co możliwe iż oni potraktowali jako zapowiedź ujawnienia się, ale mnie chodziło wtedy o tekst literacki, który piszę w nawiązaniu do tragedii z 10 Kwietnia. To już nie jest niespodzianka, gdyż podzieliłem się tą informacją w moim „comingoutowym” tekście. Ciekaw jestem, co u Jakuckich słychać. Natomiast, co do policji, to niech to pozostanie w sferze tajemnicy. Nie muszę chyba wszystkiego podczas naszej rozmowy ujawniać. O wiele ciekawszy jest wątek następny, który poruszasz, a więc ochrony NATO. Nad tym się proponuję zatrzymać na dłużej, dokonując pewnej retrospektywy, która, sądzę, powinna być bardziej zajmująca niż moje osobiste perypetie.

Jeśli przyjrzymy się uważnie tygodniowi, który związany jest z 10-tym Kwietnia, to mamy tam taką sekwencję zdarzeń – znaną nam wyłącznie z mediów. Po pierwsze trwają wielkie bałtyckie manewry NATO, po drugie 12 kwietnia odbywa się szczyt nuklearny NATO w Waszyngtonie, po trzecie 13 kwietnia prezydent USA deklaruje (co należy do rzadkości, jeśli chodzi o administrację amerykańską) swój przyjazd na pogrzeb polskiego Prezydenta, zaś trzy dni później, 16 kwietnia wybucha islandzki wulkan i zostaje w niedługim czasie (po raz pierwszy po II wojnie) całkowicie sparaliżowana przestrzeń powietrzna nad Starym Kontynentem. Jeszcze 17 kwietnia po północy USA potwierdza przybycie Obamy, lecz już po godz. 20-tej ją odwołuje (informacje dot. Obamy podaję za Kraśką i jego książką).

Jak ta „wulkaniczna” sytuacja przekłada się na polskie realia? Jak to ujął S. Mikosz (ówczesny prezes PLL LOT) w książce „Leci z nami pilot” (Warszawa 2011, s. 100-101): „ostatni raz, kiedy LOT nie wykonywał żadnego rejsu z Polski miał miejsce 13 grudnia 1981 roku, po wprowadzeniu stanu wojennego. (…) Obecną sytuację od wydarzeń z grudnia ’81 różniło to, że prawie cała Europa zamknęła swoją przestrzeń powietrzną. (…). Przez większą część kryzysu otwarta była Portugalia i Grecja. W pozostałych krajach nic nie latało. Niebo nad Europą po prostu opustoszało.”

To jednak wcale nie koniec tej dziwnej historii. Mikosz pisze nieco dalej tak (s. 105): „Niestety, nikt nie mierzył parametrów pyłu i nie miał odpowiedniego sprzętu, aby to zrobić. Eurocontrol publikowała to, co miała. Sytuacja była więc kuriozalna: cała branża lotnicza w Europie uzależniona była od najzwyklejszej mapy Europy z zaznaczonym na niej czerwoną linią pięciobokiem, wewnątrz którego znajdowała się chmura. Najważniejszy w tych dniach dokument przypominał mi trochę rysunek mojego pięcioletniego syna, który figury geometryczne rysował od linijki. Kilka zdawkowych informacji o możliwych wysokościach chmury i nic więcej. Tyle, że chmura była wewnątrz pięcioboku i tam nie można było latać. A pięciobok obejmował 3/4 kontynentu.”

I jeszcze dalej historia robi się jeszcze dziwniejsza (s. 107-109): „pył z islandzkiego wulkanu nie zawierał tak groźnych dla silników substancji (jak ten znany choćby z awarii Boeinga 747 w 1982 r. – przyp. F.Y.M. I teraz uwaga). Z różnych doniesień wiedzieliśmy też, że brytyjskie służby meteorologiczne dysponują nawet specjalnym samolotem, który mierzy gęstość pyłów. Pech chciał, że dwa dni przed wybuchem (wulkanu – przyp. F.Y.M.) właśnie ten samolot został oddany do przeglądu. Stał w hangarze bez jednego silnika. A silnika nie można było dowieźć, bo nie latały samoloty z cargo. Samolot ten był dostosowany do lotów w pyle, miał pełną aparaturę.

Wtedy też wyszedł cały biurokratyzm europejskich struktur. Ponad 60 % całej europejskiej floty było uziemione, codziennie anulowano 20 tysięcy rejsów, a urzędnicy Eurocontrol pojechali sobie na weekend. Od piątku nic nie latało, a pierwszą konferencję telefoniczną z udziałem przedstawicieli rządów zorganizowano w poniedziałek 19 kwietnia o 15.00, podczas gdy zakaz lotów obowiązywał od 16 kwietnia! Nie ukrywam, że doprowadzało nas to do wrzenia. Tym bardziej, że konkluzją było stwierdzenie, że nic nie wiemy i czekamy.”

Jaki zatem finał tej „wulkanicznej telenoweli”? Na s. 108-109 Mikosz pisze: „Pierwszy nie wytrzymał Willie Walsh, Prezes British Airways. Ponieważ sam jest pilotem, zebrał załogę ochotników i pustym Boeingiem 747 poleciał z nimi w lot testowy. Przeleciał przez rzekomą chmurę, pięć dni po jej zjawieniu się nad Europą i po wylądowaniu i gruntownym przeglądzie okazało się, że na samolocie nie było ani jednej rysy, ani innych śladów oddziaływania pyłów. Stopniowo zaczęły to robić inne linie: Lufthansa, Iberia też wykonały rejsy testowe. Sprawa była o tyle poważna, że (wulkan – przyp. F.Y.M.) nadal dymił, a premier Islandii powiedział, że jego drugi „młodszy kolega”, jest znacznie większy i specjaliści mówią, że lada moment może nastąpić kolejny wybuch. A ponieważ w czasie jego ostatniej większej erupcji, w 1821 roku, dymił przez dwa lata, po odczytaniu tej informacji na posiedzeniu sztabu kryzysowego twarze wszystkich zastygły w swoistym bardzo wykrzywionym uśmiechu.”

Dalszy ciąg możemy sobie teraz darować, nie wchodząc w kwestie bajońskich kwot strat poniesionych przez poszczególne linie. Na moje oko „zamknięcie nieba nad Europą” to kolejna militarna akcja NATO z połowy kwietnia 2010, o której kulisach kompletnie nie wiemy. Ale może się niedługo dowiemy.

I na koniec świeższe wieści związane z NATO i polskim lotnictwem. Zapewne nie widziałaś najnowszej okładki pisma „Lotnictwo” (8/2012) – jest na nim zdjęcie polskiego pilota F-16 nad Alaską. Co on tam robił? Otóż wraz z innymi najlepszymi polskimi pilotami brał tam udział w manewrach nomen omen „Red Flag”. Jak pisze Ł. Grudziński: „Lotnicy udali się na Alaskę na zaproszenie wystosowane z Departamentu Sił Powietrznych w 2010 roku. Gospodarze umożliwli im wszechstronny trening na poligonach odwzorowujących z maksymalnym realizmem warunki współczesnego pola walki, w tym oddziaływanie środków obrony przeciwlotniczej przeciwnika i zakłócenia radioelektroniczne. Pierwszy test stanowił dla nas bardzo daleki przelot, z czterema tankowaniami w powietrzu. Już na miejscu osiem myśliwców F-16 Jastrząb rozlokowało się w bazie Eielson AFB, transportowiec C-130 Herucles zaś wylądował w bazie Elmenorf AFB, Wkrótce na Alasce załopotała biało-czerwona flaga.” Autor przypomina też, że „Wyjątkowość ćwiczeń Red Flag polega na tym, że to gospodarze decydują, kogo zaprosić do udziału w nich i że są to manewry o największym stopniu trudności”.

Znamienny jest komentarz SirPKL:

Jeżeli to TY FYMIE toPOZDRAWIAM

SIRPKL 0287 | 22.06.2012 00:59”

 

Wbrew wszystkim dotychczasowym zwyczajom, kiedy to dyskusja pod jedną notką trwała dość długo, a szczególnie jeśli dotyczyła pewnych generaliów polskiego życia politycznego i szerszych uwarunkowań – bo takim tekstem jest rozmowa z pp. Jakuckimi, już następnego dnia rano ukazuje się kolejny tekst, zapowiadany „Powrót z Mandżurii”, jako ostatnia (integralna) część „CzsK”

Odp.: Poruszasz wiele poważnych rzeczy naraz i właściwie trudno się odnieść do wszystkich za jednym zamachem. Zacznijmy od Kraśki, do którego nawiązałaś wcześniej, a którego pominąłem, rozwodząc się o NATO – czytałaś jego książkę? Jeśli nie, to poczytaj koniecznie. Podobnie radzę tym wszystkim, co nie czytali. Podejrzewam, że może być trudna do zdobycia obecnie, bo chyba nie została wznowiona, lecz może gdzieś do znalezienia jest. Kraśko był tu w moim „skandalicznym tekście” jednym z przykładów, ale wyrazistym, jak sądziłem. Książka ta ukazała się kilka miesięcy po tragedii jako pierwsza publikacja „smoleńska” i zrazu nie pozostawiłem na niej suchej nitki (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2010/07/smolensk-w-wersji-dla-idiotow.html). Przy hipotetycznym założeniu jednak, że Kraśko wie, iż nie doszło do katastrofy na XUBS, to czyta się ten tekst zupełnie inaczej, zwłaszcza taki fragment (s. 63):

 „- Wszystko wyglądało koszmarnie. Porozrzucane fotele, ubrania, dokumenty, a wokół szczątki samolotu. Widziałem te ciała. To było straszne – tak mówił jeden z obecnych tam, poseł PiS Maks Kraczkowski. – Człowiek czuł się jak w mogile. Coś przerażającego. Kiedy teraz, po powrocie zamykam oczy, widzę miejsce tragedii. To koszmar, co tam zobaczyliśmy.

           Z daleka widzieli wiszący na gałęzi dobrze im znany żakiet Grażyny Gęsickiej.

– Na miejscu katastrofy był szokujący widok. Części garderoby, biżuterii. Ciał już nie było, ale były ślady krwi. Widziałem zwisający z kadłuba żakiet naszej koleżanki klubowej. Taki bardzo charakterystyczny, który często komentowaliśmy – kilkanaście godzin później w Warszawie mówił Adam Bielan.”

 Przecież oba te akapity wzajemnie sobie przeczą – każdy w stanie jest tę sprzeczność wyłowić, a mają dotyczyć mniej więcej tej samej chwili. Może Kraśko pisze w takim właśnie stylu. A może nie? Może celowo zestawił takie niespójne relacje. „Zespół” nie znalazł czasu na to, by przesłuchać tego dzienikarza, choć przecież materiał towarzyszącego mu operatora R. Sępa (w prokuraturze zeznał, że nie widział fragmentów ciał ofiar) nadano w TVP jeszcze zanim zaprezentowano moonfilm Wiśniewskiego.

 Sądzisz, że gdyby nie doszło do katastrofy (a tak zakładamy w ramach teorii maskirowki), to (przynajmniej niektórzy) dziennikarze by o tym nie wiedzieli? Jeśliby zaś wiedzieli, że do niej nie doszło, to w jaki sposób pisaliby książki… o niej? Tylko w wersji, w której pojawiają się jakieś przedziwne, przykuwające uwagę fragmenty. Pytanie: kto z dziennikarzy wie, a kto nie wie (zakładając taką właśnie wersję wydarzeń). To jednak wciąż kwestia do zbadania. Czy jakikolwiek ważny dla „sprawy smoleńskiej” dziennikarz został przesłuchany przez „Zespół”? Bater? Mróz? Pyza? Wydarczyk? Cegielski? Świąder? By wymienić pierwszych z brzegu poza Kraśką. Nie. A bierzesz pod uwagę także takie rozwiązanie, że „Przewodniczący” wie, iż nie było katastrofy, a zarazem ją… bada? Zostawmy tę ostatnią kwestię w tym momencie i wróćmy do meritum.

Hipoteza, podkreślam, hipoteza, jaką postawiłem w „ostatnim rozdziale” (choć może opisana w nazbyt literacki sposób), związana była ni mniej ni więcej tylko z poprzednimi ustaleniami – zakończonymi Aneksem-3 (http://fymreport.polis2008.pl/wp-content/uploads/2012/06/FYM-Aneks-3.pdf). Jeśli bowiem przyjmujemy (w ramach teorii maskirowki), że do katastrofy na Siewiernym nie doszło, to chyba musimy konsekwentnie przyjąć też, że musiał to także wiedzieć „gabinet ciemniaków”. Jeśli my do tego doszliśmy po wielu miesiącach żmudnych analiz przeróżnych materiałów, to polskie/natowskie służby, polski rząd itd. (ale też J. Kaczyński) musieli to wiedzieć już 10 Kwietnia, zanim „ogłoszono” katastrofę w mediach. Część polskich dziennikarzy także. 

Powstaje więc pytanie, co z taką wiedzą można było wtedy zrobić – to raz. Po drugie zaś: jaki był faktyczny przebieg wypadków. Np. uprowadzenie Delegacji i co dalej? Po trzecie: jak w sytuacji tak ekstremalnej zareagowałoby polskie państwo? Po czwarte: jaka była skala zagrożenia? I czego uniknięto, sięgając po takie a nie inne środki.

Powiedzmy sobie szczerze: jeśliby doszło do terrorystycznego uprowadzenia (np. po wylądowaniu na UMII), to natychmiast postawiono by NATO w stan gotowości. Nie wierzę, by ktokolwiek przyglądał się z obojętnością takiej sytuacji i sprawa byłaby najwyższej wagi – nie tylko w związku z „globalną wojną z terroryzmem”, ale też ze względu na rangę Delegatów.  

Jeśli natomiast weźmiemy pod uwagę to, że media zwykle kreują rzeczywistość, a nie ją odwzorowują, to musimy też pamiętać, iż nie wszystko to, co możemy przeczytać, usłyszeć, zobaczyć w tychże mediach musi być prawdą. To chyba banał, lecz warty powtórzenia. Nie chodzi o to, że media kłamią czy też muszą kłamać. Między kłamstwem a prawdą rozciąga się wiele połaci pół-kłamstw i pół-prawd – jak też, co znamienne nie tylko w twórczości artystycznej, fikcji. Czy więc media nie mogą tworzyć Fikcji (przez duże F), by np. chronić bezpieczeństwo państwa i obywateli? Ależ mogą – i nawet dziwne byłoby gdyby tego nie robiły. Czy media informują o wszystkim choćby w związku ze śledztwem? Oczywiście, że nie – wiemy nawet, iż istnieją depozyty w przeróżnych rękach (nie tylko w prokuraturze wojskowej), które mimo upływu czasu nie ujrzały światła dziennego.

Powiedzieć musimy sobie szczerze też coś innego: nie znamy wciąż pełnej prawdy ani o wydarzeniach z 10 Kwietnia, ani tym bardziej o tym, co się dokładnie działo i jakie zapadały decyzje w związku z tym, co się działo. Z tego zaś, co przekazują nam media, powstają przeróżne obrazy wydarzeń, wzajemnie sprzeczne. Im dłużej i głębiej się „grzebie” w poszczególnych obszarach, tym więcej sprzeczności wychodzi. Czy zatem powinniśmy się twardo trzymać przekazu medialnego? W żadnym wypadku. Powinniśmy cały czas kontynuować dochodzenie, lecz pozostawać zarazem w nastawieniu „niedogmatycznym”, a więc otwarci na możliwości rewizji naszych koncepcji.

Tylko w ten sposób pomożemy tym, którzy prowadzą autentyczne śledztwo. Jedno tu jeszcze muszę dodać – śledztwo blogerskie było za słabe, jeśli chodzi o skalę oddziaływania – z tego też względu muszą się włączyć w nie (już otwarcie) środowiska naukowe. W ten sposób istnieje spora szansa, że uda się odpolityzować sprawę „Smoleńska” i zarazem przerwać zmowę zmilczenia, która konsoliduje ponad podziałami przeróżne polityczne gremia szachujące się nawzajem tym, co wiedzą o sobie pod kątem „utajnionych” spraw z 10 Kwietnia.

 

16. Pytania dotyczące okoliczności powstania tego tekstu:

 W jakim okresie czasu ten tekst był pisany?

Kiedy zacząłeś, kiedy postawiłeś kropkę?

Czy to Ty, FYM’ie jesteś autorem tego tekstu – od początku do końca?

 

Dziwne te pytania – przypominające mi atmosferę, jaka zapanowała po moim ujawnieniu się. Nie była to miła atmosfera, jak pewnie wiesz. Tekst powstawał w czerwcu przed jego publikacją. Jak już obszernie wyjaśniałem wyżej, to był freestyle, mieszanina różnych stylów – swoista „wolna amerykanka”, rozumiana jako wyraz mojej wściekłości, buntu, a zarazem chęć zwrócenia uwagi na kilka podstawowych kwestii związanych ze śledztwem.

 

Czy ktoś postawił Ci warunek, że w CZsK MUSZĄ się znaleźć fragmenty gloryfikujące Tuska i dlatego postanowiłeś ten zupełnie nieprawdopodobny tekst potraktować jako ostatni rozdział „Czerwonej strony Księżyca”?

Czy zaistniała sytuacja, w której wymuszono na Tobie dołączenie tego tekstu do CzsK, by obligatoryjnie całość Twoich dotychczasowych ustaleń łączyć nierozerwalnie z „Powrotem do Mandżurii”?

Odp.: Nie. Nikt mi takiego warunku nie postawił, nie zaistniała więc sytuacja, w której zmuszony zostałbym do dołącznia tego tekstu do „Czerwonej strony Księżyca”. Możliwe, że na wyrost go nazwałem tym „ostatnim rozdziałem”. Trudno byłoby tak osobisty tekst włączyć do książki, która, mimo że nieraz jakieś emocjonalne elementy zawierała, to raczej (w moim zamiarze) „trzymała fason” pewnej ironiczno-chłodnej stylistyki. Nie został on (ów „ostatni rozdział”) zresztą, jak część osób zauważyła, opublikowany w formie dodatkowego aneksu i w pdf-ie, co już było sygnałem (choć może nie do końca czytelnym, jak widzę), że „ostatni rozdział”, to raczej zakończenie pewnego dwuletniego okresu śledztwa, a zwłaszcza mocowania się ze „szkołą Macierewicza” – zakończenie w tym sensie, że odtąd występuję już pod imieniem i nazwiskiem, i zarazem, w taki właśnie sposób, proponuję rozważenie najbardziej nieprawdopodobnej (trzymając się Twojego określenia) wersji zdarzeń, w której rząd Tuska to nie są ani hitlerowcy, ani bolszewicy, ani zdrajcy Polski, tylko ludzie, którzy w sytuacji uprowadzenia Delegatów podjęliby jakieś działania mające na celu zabezpieczenie kraju przed totalnym chaosem wojny.

Z pewnością wtedy (tj. 22 czerwca 2012) emocje (oraz lincz, jakim się zajęło mnóstwo „życzliwych”) nie pozwoliły różnym osobom wzięcia pod uwagę takiego właśnie scenariusza – czy jednak jest on niemożliwy? Sama nad tym pomyśl. Jeśli bowiem, a chyba tego już powtarzać nie muszę, uważamy, że 1) nie doszło do żadnej katastrofy smoleńskiej, to wydaje mi się, że nie jest zbyt trudnym do przyjęcia także takie założenie, iż 2) o tym musieli wiedzieć ludzie władzy już 10 Kwietnia. Jeśli zatem uważamy też (a to również chyba oczywiste na tle blogerskiego śledztwa), że 3) doszło do skierowania Delegatów na zapasowe lotnisko, zaś lecieli oni np. w dwóch samolotach (wersja z dwoma bliźniaczymi tupolewami – jednym Stroińskiego, drugim Protasiuka, wydaje się najbardziej prawdopodobna (por.http://fymreport.polis2008.pl/wp-content/uploads/2012/06/FYM-Aneks-3.pdf)), to możemy przyjąć że 4) rząd i polskie słuzby musieli o tym wiedzieć.

 

 17. 16. czerwca ginie gen. Petelicki. Czy w Twoim najbliższym otoczeniu zaszły zmiany, które wskazywałyby na to, że to zabójstwo może mieć związek z Twoim poczuciem bezpieczeństwa osobistego i z gwałtownym zawężeniem dotychczasowej swobody w prowadzeniu przez Ciebie badań smoleńskich?

Odp.: Czytałem kiedyś (a było to już po moim burzliwym tekście z 22-06) w „Uważam Rze” (26/2012) artykuł M. Pyzy nt. śmierci Petelickiego. Kończy się on następująco, taką ezopową mową: „Podobnie do wielu innych zagadkowych zgonów, również w przypadku generała, zamiast wiedzy skazani jesteśmy na wiarę bądź jej brak w oficjalnie podawaną wersję” (s. 15). Trzymając się tej stylistyki, odpowiedziałbym Ci zatem: niestety, jak przy wielu zagadkowych sprawach/historiach „okołosmoleńskich” nie wiadomo, co jest medialnym przekazem, a co faktem. Nie jestem w stanie nic powiedzieć na temat kwestii Petelickiego – myślę, że to sprawa, którą powinny się zajmować wyspecjalizowane instytucje, a na pewno nie ja, nie dysponując żadną możliwością weryfikacji danych medialnych.

 

Dla większości Twoich czytelników i dotychczasowych współpracowników tekst ten jest wręcz nie do przyjęcia. To tak jakby do rzetelnej  historii powstania warszawskiego dodać na końcu rozdział gloryfikujący zbrodniarzy warszawskich 1944 r.. Nietrudno przecież sobie wyobrazić, że o Erichu von dem Bachu-Zelewskim (wł.: Erich Julius Eberhard von Zelewski), pogromcy Powstania Warszawskiego i zleceniodawcy masowych zbrodni niemieckich dokonanych późnym latem na ludności Warszawy, ktoś pisze rodzaj panegiryku. I – kierując się jedynie przesłanką, iż von dem Bach nie został w Norymberdze skazany za zbrodnie warszawskie – ten ktoś sobie wydumał, że w zasadzie ten von dem Bach to nie tylko nic złego nie zrobił, ale tak naprawdę sprzyjał zarówno powstańcom, jak i samemu powstaniu, które wspierał ze wszystkich sił…

 W jednym z pierwszych akapitów piszesz:

Tak, proszę Państwa, Polska nie zginęła 10 Kwietnia, tylko rozpoczęła Nowe Źycie. To był Chrzest Krwi – to jest Nowy Kraj. Tak zstąpił Duch, na Polskę. To już jest Nowa Rzeczpospolita. I my wszyscy zostaliśmy odnowieni w ten sposób. 10 Kwietnia to najważniejszy dzień w Ich, Męczenników Katyńskich historii, i w naszej, i w historii całej Polski. Najważniejszy dzień – wyobrażacie sobie Państwo? Przeżyliśmy ponad dwa lata temu najważniejszy dla wszystkich dzień. Dzień oporu. Wzięto zakładników i postawiono pod murem cały nasz kraj – wszystkich nas. I nie oddaliśmy kraju. To Dzień Męczeństwa i Zwycięstwa.”

Odp.: Twoje porównanie uważam za zupełnie nietrafione (może nazbyt się zaczytujesz w tekstach „szkoły Macierewicza”?). Miałbym uznać, że gabinet ciemniaków to ludzie na kształt hitlerowców? Eksterminatorzy? Ludobójcy? Czy sądzisz, że takie porównanie daje się obronić?

 Już wiele opowiedziałem Ci na temat mojego czerwcowego tekstu, lecz wciąż do niego wracasz, niejako zapominając o tym, że była to publikacja wyjątkowa. Bardzo wyjątkowa. I pozostanie taka – nie tylko przez wzgląd na mój ówczesny stan emocjonalny, lecz i na to, że się w tym tekście ujawniłem, co było dla mnie dodatkowym poważnym wyzwaniem. Wracając jednak do tego cytatu i owej wizji związanej z takim scenariuszem, jaki już wyżej rysowałem. Przy założeniu, że dochodzi do uprowadzenia Delegatów, ono zaś jest związane z wypowiedzeniem Polsce (a może i Sojuszowi Północnoatlantykiemu) wojny – to jeśli (z pomocą NATO) doszło do twardego przeciwstawienia się agresji ze strony Moskwy, zaś dla naszego bezpieczeństwa obrano wtedy i potem „narrację wypadkową”, to ja uważam, że dzień 10 Kwietnia można by uznać za przełomowy właśnie w znaczeniu połączenia Męczeństwa i Zwycięstwa.

Na ulicach polskich miast nie ma gruzów po bombardowaniach. Na budynkach nie wiszą ruskie flagi. W urzędach nie mówi się ruskim językiem. Chyba nie żyjemy w najgorszym z możliwych światów. A śledztwo smoleńskie, zauważmy, trwa – a ściślej śledztwa: jedno oficjalne (pseudośledztwo), a drugie, tajne (na istnienie tego drugiego zwracałem uwagę w niedawnych notkach, a o przebiegu i ustaleniach którego kompletnie nic nie wiemy: http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2012/07/posiedzenie-zespou-28-07-2010-cz-1_27.html, http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2012/07/posiedzenie-zespou-28-07-2010-cz-2.html, http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2012/08/posiedzenie-z-udziaem-prof-michaela.html).

 

18. Czy dostrzegasz tę wyraźną sprzeczność pomiędzy ustaleniami całości „CzsK” i jej „ostatnim rozdziałem”?

Czy widzisz możliwości przekreślenia tej łączności „Powrotu do Mandżurii” z całością „CzsK”? Np. poprzez skasowanie wpisu znajdującego się pod tytułem tego tekstu informującego, że jest to ostatnia część „CzsK”…

Konsekwencje utrzymywania tej łączności są zdecydowanie negatywne dla całości „CzsK”, co wystarczy prześledzić chociażby w najnowszych wpisach Marka Dąbrowskiego, narzucającego ton wypowiedzi całej grupie „nurniopodobnych”.

Odp.: Myślę, że obszerne wyjaśnienia, jakie złożyłem powyżej, powinny wystarczyć, a już na pewno donosicielskim głosem architekta Dąbrowskiego nie powinnaś się przejmować. Nie widzę powodu, by kasować mój wpis związany z ujawnieniem się – oddaje mój stan silnego wzburzenia, a zarazem stanowi „świadectwo czasu”, takiego nie innego. I tak na pewno jest on skopiowany przez „życzliwych” (takich jak laleczka, która natychmiast po publikacji otwarcie wyznała, że sobie kopiuje), więc nawet, gdybym go skasował, to zaraz by się pojawił w dziesięciu wersjach z komentarzami, że „FYM skasował swój słynny post, a więc”… i na nowo zaczęłaby się kołomyja. Troli nie zamierzam karmić. „Źyczliwych” też – ci ostatni zresztą zawsze znajdą pożywkę, bo to ludzie, którymi kieruje zła wola – ta zaś wszystko potrafi obrócić przeciwko tobie.

Odczuwam ulgę, że się ujawniłem i cieszę się, że nie doszło w moim wypadku do tego, co spotkało katarynę, którą ujawniono wbrew jej woli, a następnie przeczołgano przez media i przez Sieć. Zaznaczam jednak – żeby nie było wątpliwości, iż hipoteza (związana z „przewrotem kopernikańskim”) testowana jest przeze mnie już na własny rachunek, a więc jeśli ktoś uważa ją za niewartą sprawdzenia, bo „zupełnie nieprawdopodobną”, to może spokojnie pozostać na poziomie „Czerwonej strony Księżyca”, której ostatnim rozdziałem jest i pozostanie „Aneks-3”. Nie widzę tu większego problemu. Ja osobiście zaś chcę sprawdzić jeszcze inny scenariusz.

 

Przejdźmy teraz może do samego tekstu z 22.06.

Odp.: Tak jakbyśmy o nim do tej pory nie mówili :)

19.- Jak wyglądają merytoryczne przesłanki oskarżenia Antoniego Macierewicza o bycie rezydentem GRU, rosyjskim agentem i zdrajcą polskich interesów narodowych?

Odp.: Teraz stawiasz mnie w kłopotliwej sytuacji, ponieważ muszę w jakiś sposób oddzielić to, co stanowiło (może za śmiałą, ale to już rezultat wzburzenia, w jakim się znajdowałem) literacką wizję od tego, co faktycznie mam do zarzucenia „Przewodniczącemu”. To ostatnie zaś wielokrotnie punktowałem, więc tu nie ma żadnych tajemnic. Niedawno wypunktowałem to w poście skierowanym do donosiciela Dąbrowskiego (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2012/08/sciaga-dla-dabrowskiego.html). Nie wiem wprawdzie, do kogo donos Dąbrowskiego ma być skierowany (może do przyszłego SKW lub MSW znowu pod kierownictwem Macierewicza?), ale chcąc uzupełnić jego donos, wtrąciłem trzy grosze o tym, jakich informacji wciąż brak, jeśli chodzi o jego mistrza, czyli właśnie „Przewodniczącego”. Wystarczy uważna lektura tego tekstu, by nabyć wiedzę, jakie mam zarzuty wobec tego polityka, który zrobił wszystko, by skompromitować śledztwo smoleńskie.

Pamiętasz, jak podczas poprzedniej naszej rozmowy („wieki temu”, bo w marcu br.: http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2012/03/wywiad-amelki222.html), dopytywałaś, o co właściwie mi chodzi, że wracam do analizy pradawnych posiedzeń „Zespołu”? Wtedy tego nie mówiłem wprost (do czego zmierzam), sygnalizując z jednej strony to, że sam „Zespół” nie za bardzo dba o dokładne spisanie zawartości swoich (nielicznych z udziałem świadków) posiedzeń, a z drugiej to, że nurtują mnie nieścisłości w zeznaniach świadków. Chodziło jednak też o to, by znaleźć odpowiedź na pytanie: co się takiego stało, że przestano zajmować się przesłuchiwaniem osób, które mogłyby coś powiedzieć o przebiegu zdarzeń? Być może odpowiedź tkwi w samych tych przesłuchaniach?

I odkryłem – są one ostawione na głowie: „Przewodniczący” ingeruje w zeznania świadków, przerywa im, podpowiada itd. (to w moich „krytycznych stenogramach” dość łatwo znaleźć). I musisz zadać sobie pytania: jak to możliwe? Co się tu wyrabia? Dlaczego tak się dzieje? Czy sprawa nie jest tak poważna, by te posiedzenia wyglądały zupełnie inaczej? Gdzie jakieś metodologiczne reguły tych przesłuchań? Czemu pewnych ludzi się nie wzywa, pewnych spraw się w ogóle nie bada, o pewne rzeczy się nie pyta? Czemu nie konfrontuje się świadków, których zeznania się kłócą? Itd. A z drugiej strony odkrywasz, że samo stawianie tych pytań naraża cię na ostracyzm, bo zaraz uchodzisz za ruskiego agenta. „Przewodniczący” jest poza podejrzeniami i poza jakąkolwiek krytyką. Tak jak Sasin i inni „nasi”. I wtedy zdumienie musi się zmienić w jakiś obywatelski, wściekły protest. W moim przypadku przybrało to taki właśnie kształt – pamfletu na „Przewodniczącego”.

 

20. – Czy pomówienie A. Macierewicza zawarte w tekstach wpłynęło na Twoje życie zawodowe i prywatne? Pytam o to ponieważ postawienie tych zarzutów firmujesz swoim nazwiskiem…
Czy zgłosisz/zgłosiłeś oficjalnie do prokuratury zawiadomienie o popełnieniu czynów zabronionych przez posła Antoniego Macierewicza? Czy otrzymałeś już wezwanie z Prokuratury z powództwa A. Macierewicza?

Odp.: Na pierwsze pytanie odpowiedź brzmi „tak” (Macierewicz potrafi wielu ludzi uruchomić, by komuś zaszkodzić). Na następne pytania odpowiedź brzmi „nie”. Podejrzewam jednak, że taka odpowiedź może Cię nie zadowolić.

 Liczyłem się z tym, że może zostać mi wytoczony proces, Małżonce mówiłem, że najwyżej będzie mnie odwiedzać w więzieniu, jeśliby Macierewicz taki proces w jakiś sposób wygrał. Byłaby to analogia z procesem Michnika przeciwko Rymkiewiczowi, sądzę, lecz jak dotąd do tego nie doszło. Tak samo jak Macierewicz, o ile wiem, nie wytoczył procesu „Newsweekowi” za zdjęcie z karykaturalnym wizerunkiem taliba. Wracając jednak do mnie – chciałem udowodnić samemu autorowi insynuacji na mój temat rozpowszechnianych systematycznie na publicznych spotkaniach lub do mediów, jak to jest przyjemnie zostać personalnie publicznie zaatakowanym. Jak to jest fajnie zostać pomówionym o agenturalność. A że przebiłem stawkę w insynuowaniu i pomawianiu – to już licentia poetica.

 

 21.- Jakie masz przesłanki na potwierdzenie istnienia PPP? Na dominację polskiej strategii wojskowej doby 20-lecia międzywojennego w strategii dzisiejszego NATO? Pytanie to musi być postawione właśnie Tobie – świetnemu znawcy Rosji, PRL i PRL-bis.

Jako F.Y.M. – piszesz, że „Putin biorąc Tuska w objęcia sądzi wtedy, że przeciąga go na swoją stronę. Ale czy widzicie, jak zachowuje się Tusk? Jakby go diabli brali, a nie jakby się rozczulał. Widzicie twarz Polskiego Premiera, gdy „prezentuje” mu Putin, co będzie robione? To jest twarz Stratega, który obserwuje armię wroga od środka. I Tusk, i J. Kaczyński zagrali genialnie. Jak na wielkich polskich polityków przystało. Śmiano się z nich, wyszydzano, ale oni zagrali idealnie – wzięli „Iwana Groźnego” jego własną bronią. Pokazali zatem, że nie trzeba mieć milionów czerownych bojców bulgocących gębami „wsie pogibli, wsie pogibli”, armat, samolotów, czołgów itd. Wystarczy spryt.”

Jak to jest możliwe, że takie oceny wychodzą spod Twojej ręki?

Odp.: Dramatyzm Twoich pytań narasta z chwili na chwilę, jak widzę :). Mnie pozostaje zaś cierpliwie przypominać Czytelnikom o specyficznym kontekście mojej ówczesnej publikacji.

Mogłem zapewne się spodziewać, że określenie „PPP” zostanie potraktowane jako „obuch”, za pomocą którego będą okładać mnie rozmaici ludzie (nie mam tu na myśli Ciebie) – ale nie znalazłem innego, równie odpowiedniego, powiedzmy, skrótu myślowego, który pasowałby do opisu sytuacji. Jeden z profesorów, z którymi miałem okazję (już po 22-06) rozmawiać, stwierdził, że nie wierzy w coś takiego jak (nowoczesne) „PPP”, lecz dopuszcza taką myśl, iż możliwe były rozmaite działania zapobiegawcze. I niewykluczone, że ta właśnie formuła jest jak najbardziej rozsądna – może nawet celniejsza od mojej.

Nie musimy nazywać tego typu działań zapobiegawczych: „PPP”. To była moja propozycja w ramach stawianej (w owej literackiej wizji) śmiałej hipotezy mówiącej o tym, że być może Polska (a może nie tylko ona) uniknęła 10 Kwietnia wojny w związku z opanowaniem sytuacji po uprowadzeniu Delegacji. Tu znowu musimy wziąć pod uwagę różne kwestie: jeśli było już jakiś czas wcześniej (niemożliwe, by to było dopiero 9 kwietnia 2010) rozpoznane zagrożenie terrorystyczne takiego kalibru (tj. dotyczące „mózgu państwa”) to jakoś trzeba było się do niego przygotować – zastosować określone rozwiązania mogące zminimalizować ryzyko ataku na Delegację. Takie jak np. 1) rozdzielenie Delegatów, 2) użycie dwóch bliźniaczych tupolewów, 3) niewzięcie części osób na pokład (np. nie wszystkich wojskowych), a może nawet 4) dołączenie dodatkowych pasażerów w postaci ubranych po cywilnemu przedstawicieli jednostek AT. To hipoteza, przypominam. 

Stosowanie „bliźniaczych” maszyn to standard w poruszaniu się prezydenckich delegacji – sam Kraśko wspomina o tym w swej książce, pisząc o podróżach Obamy (s. 87):

 „Biały Dom dysponuje dwoma identycznymi Boeingami 747 z napisem United States of America, tak jak i kilkoma prezydenckimi limuzynami. W podróż zabierane są zawsze dwie, w razie gdyby któraś z nich się popsuła. (…) Prezydenckich helikopterów Marine One jest więcej. Kiedy któryś z nich się wznosi z prezydentem na pokładzie, towarzyszą mu zazwyczaj jeszcze dwa identyczne. Nikt z wyjątkiem załóg nie wie, w którym jest najważnieszy pasażer. Zamachowcy chcąc użyć rakiet ziemia-powietrze, nie wiedzieliby, co tak naprawdę powinno być ich celem, który helikopter „wybrać”.”

 Wspomniałem wcześniej, że pełne i dokładne odtworzenie chwili zamachu jest cały czas niezwykle utrudnione – właściwie pozostajemy na poziomie domniemań, a nie faktografii. Z oczywistych względów. Nie wiemy, jak to przebiegło – możemy jednak założyć (już po dwóch latach śledztwa), że akcja rozpoczęła się już po wylądowaniu na zapasowym lotnisku. Jak wiesz, ja obstawiam Witebsk-Wostocznyj. „Komisja płk. Latkowskiego”, czyli grono autorów opracowujących cykl książek „Ostatni lot” (których złośliwie opisywałem w „Czerwonej stronie Księżyca” jako uczniów doc. Amielina), pisze, że w przypadku ewentualnego lądowania na którymś z białoruskich lotnisk, Delegatów tamtejsze władze mogłyby zrazu… nie wypuszczać z powodu braku wiz („Ostatni lot. Raport o przyczynach katastrofy, s. 500).

„Komisję Latkowskiego” zresztą dziwiło wiele rzeczy (nie tylko w białoruskim kontekście). Stawiała sobie m.in. pytanie (s. 34): „ Jak to się stało, że Eurocontrol, instytucja koordynująca wszystkie loty nad Europą, zaakceptowała przesłany przez 36 SPLT plan lotu, zakładający skorzystanie z nieczynnego lotniska zapasowego? (…)

 – Dobre pytanie – stwierdza (pewien pilot liniowy – przyp. F.Y.M.) po chwili milczenia. – Podejrzewam, że Eurocontrol interesuje się głównie lotniskiem docelowym. Służby w Brukseli, którym Witebsk musiał wyskoczyć ze znakiem zapytania, uznały, że skoro Polacy wpisali go do planu lotu jako lotnisko zapasowe, to zapewne załatwili sobie jego dostępność w konkretnym dniu. W końcu był to samolot prezydencki, a na odpowiednim szczeblu wszystko da się zrobić.”

Możliwe, że to kolejny jakiś ślad związany z tym, jak mogło tam być. Pamiętamy słynną historię z lęborską radioboją (pisałem o tym w „Czerwonej stronie Księżyca”, więc niezorientowanych odsyłam http://fymreport.polis2008.pl/wp-content/uploads/2012/02/FYM-cz-1.pdf, s. 138 przyp. 193), która odezwawszy się na złomowisku, została zarejestrowana przez systemy satelitarne, a poderwała wnet do lotu śmigłowiec polskiej Marynarki Wojennej. Gdyby w Smoleńsku doszło do katastrofy w postaci zderzenia z ziemią czy wysadzenia samolotu w powietrzu – reakcja nie tylko systemu satelitarnego, ale i polskich wojsk byłaby, sądzę, podobna. Co jeszcze niezwykłego dzieje się 10-go Kwietnia? Przez kilka godzin nie widać na ekranach nikogo z rządu – przemyka się gdzieś przed kamerami Paszkowski, ale więcej nie wie, niż wie, jeśli o 9.35 opowiada przez telefon na antenie, że służby podejmują próby wydobycia pasażerów z wraku (por. http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/proste-pytania.html).

Zwróćmy zresztą uwagę na (omawiany przeze mnie niedawno) film nakręcony „rok po” Zdarzeniu, zbierający m.in. wspomnienia samych (choć dość zagadkowo dobranych) polityków (rządzących i opozycyjnych) (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2012/08/woko-filmu-sobota.html). Zarówno Tusk, jak Graś opowiadają tam, że uznali, iż szybciej będzie jechać autami do stolicy aniżeli czekać na przylot samolotów z 36 splt, poza tym ponoć „loty były zawieszone”. Tymczasem Tusk, będąc na Wybrzeżu, mógł spokojnie skorzystać z floty wspomnianej wyżej Marynarki Wojennej i byłby błyskawicznie w Warszawie.

Premier zrazu, przez długie godziny, w ogóle nie pojawia się w mediach – nie urządza ani konferencji prasowej ani nawet krótkiego wystąpienia do obywateli: co się dokładnie stało i jak w takiej sytuacji zareaguje polskie państwo. W telewizji od godz. 9.19 (choć pierwsze „informacje” podaje Polsat News tuż po 9-tej (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2012/07/tuz-po-9-tej-10-04.html i choć w mediach już od blisko pół godziny są od korespondentów „wieści ze Smoleńska”)) rusza specyficzny medialny spektakl, w którym do godz. 10.17 nic nie widać z „miejsca katastrofy”, za to możemy widzieć Polaków na Krakowskim Przedmieściu lub zdjęcia z Katynia – natomiast nie ma podstawowej rzeczy: kontaktu członków rządu (z premierem na czele) z obywatelami. Nie wiemy też w ogóle, co się dzieje w armii – wiemy jedynie tyle, iż nie lecą żadne jednostki, które mogłyby się zająć ewakuacją rannych lub transportem zabitych z „miejsca katastrofy” (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/06/ewakuacja.html).

Skoro już o sprawach wojska mowa. R. Benedict podczas letniej prezentacji „raportu Millera”, opowiada, jak to inspektorat MON otrzymuje informację o Zdarzeniu o godz. 9.12. Nie za późno? To raptem pół godziny po „katastrofie”, prawda? Jeśli wierzyć tym danym, z którymi mamy oficjalnie do czynienia. Gdyby jednak tego było mało, Benedict dodaje, że wylot pierwszej ekipy ekspertów jest o 15.30. Jak z kolei zajrzymy do „mówionego pamiętnika” E. Klicha („Moja czarna skrzynka”, s. 22), to on dopowiada ciąg dalszy – przylatują na miejsce i siedzą dwie godziny w samolocie.

Warto zresztą w ogóle poczytać te wspomnienia Klicha, ponieważ on ze zdumieniem konstatuje zachowania zwłaszcza polskich wojskowych, których kwaterowano w jakichś pokoszarowych, starych budynkach – np. „Niektórzy wojskowi aż zdjęcia sobie tam robili. Mnie to strasznie zdenerwowało, uważałem, że nie powinniśmy się tak zachowywać wobec gospodarzy, którzy sami nie mieli niczego lepszego. W końcu zagroziłem nawet, że jeśli te zdjęcia gdzieś wyciekną, będę się domagać wyciągnięcia konsekwencji” (s. 27). Nasi oficerowie robią więc sobie pamiątkowe fotografie w ruskich koszarach, bo czegoś takiego nie widzieli od dziesięcioleci. Jeśli dodamy do tego jeszcze to, że nie stanowiło dla nich problemu rozwalanie i cięcie wraku, czyli machali na to ręką, zaś „prace polowe” na XUBS prowadzili (jak to opowiadał M. Grochowski) „cały dzień, do nocy”, to wydaje się, że istnieją podstawy do mówienia o drugim dnie całej „smoleńskiej historii”. Po prostu napotykamy zachowania zupełnie kontrastujące z tym, co w określonym kontekście należałoby (będąc na pewnym stanowisku) robić i co zwykle się robi. Coś analogicznego jak wpadanie na miejsce lotniczego wypadku i twierdzenie, że nie ma po co wzywać karetek ani szukać rannych, bo „wsie pogibli”.

Nie ma tu czasu ani miejsca na szczegółowe opisywanie rozmaitych „anegdotycznych” sytuacji, które przywołuje Klich, ale przywołam jeszcze jedną, jak np. ta, że Ruscy organizują sobie oblot nad Siewiernym (s. 39-40).

„Umówili się z nami na konkretną godzinę, a potem przyspieszyli wszystko o prawie pół godziny. Przez to nasi przyszli w rejon lądowania spóźnieni i nie widzieli pierwszego podejścia do lądowania. Na szczęście następne już obejrzeli. Dzięki temu złapaliśmy Rosjan na kolejnym kłamstwie. Dwa miesiące później zaproszono nas na omówienie oblotu. Przygotowali wizualizację, ale lot doprowadzili tylko do odległości półtora kilometra od pasa. Twierdzili, że samolot ze względów bezpieczeństwa odszedł na drugie zajście. A to nieprawda, bo pogoda była bardzo dobra i nasi widzieli, że lądował. (M. Krzymowski: Protestowaliści?) Oczywiście, od razu powiedziałem, że jeśli chcą z idiotów robić, to my nie będziemy w żadnym omówieniu uczestniczyć.”

Czy tego typu zachowania, to nie jest przejaw jakiegoś… strachu przed Polakami? Niewpuszczanie polskich ekspertów do wieży szympansów, niepozwolenie nawet na postawienie specjalnego namiotu przy wieży (tzw. wynos), by podpiąć się z zewnątrz do tamtejszej przedpotopowej aparatury, cyrk z przesuwaniem w czasie oblotu, a potem „omówienie” oblotu z kłamliwą wizualizacją. Przecież Ruscy wcale nie musieliby się tak „chować” ze wszystkim, gdyby „panowali nad sytuacją” i chcieli pogonić „polaczków”. Mogliby się puszyć jak na na trybunie placu czerwonego – a tu cały czas działają tak, jak uczeń, który sfałszował usprawiedliwienie i chowa je przed nauczycielem za plecami, bo wie, że jak je pokaże, to będzie jeszcze gorzej aniżeli jak powie, że „zapomniał” albo mu „zginęło po drodze”. Polecam lekturę Klicha właśnie przez wzgląd na opowieści o kulisach tego, co się działo podczas prac w Smoleńsku i w Moskwie.
Wracając jednak do sedna sprawy. Poczytaj sobie proszę ten wywiad z września 2009 z gen. F. Gągorem (http://fymreport.polis2008.pl/?p=7682). Czy taka cyberwojna, o jakiej mówi Gągor, nie została też wszczęta 10-04? Czy zarazem NATO by się nią pochwaliło przed jej zakończeniem? Nie sądzę. Moskwa by się pochwaliła swoją porażką? Też nie sądzę. Czy Putin ma jakieś militarne sukcesy od czasu 10 Kwietnia? Nie zauważyłem.  

Pytałaś o Tuska 10 Kwietnia. Obejrzyj sobie zdjęcia z jego pobytu wieczorem na Siewiernym. Czy nie jest on wściekły, gdy jest na XUBS? Ja nie widzę u niego innego wyrazu twarzy – pomijając chwilę, gdy klęczy i krzywi się w bólu przy szczątkach samolotu, zniczach i kwiatach. Cały pozostały czas ma wyraz pełnego napięcia i skupienia na twarzy. Zajrzyj też do jego wypowiedzi pojawiających się w filmie M. Osiecimskiego (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2012/08/woko-filmu-sobota.html). Mówi o „scenerii jak z upiornego przedstawienia teatralnego” (na „miejscu katastrofy”), a potem o tym, że „wszystko wydaje się tak bardzo, jak, no, ostrze noża, zimne i jasne – a równocześnie tak jakbyśmy nie mieli do tego dostępu”. Tak opowiada o Siewiernym. Oczywiście niczego w tym miejscu nie chcę przesądzać – nawiązuję jednak do tego, co 22-06 pisałem, a o co Ty dopytujesz.

Czy jednak gdyby doszło 10 Kwietnia do uprowadzenia Delegacji, to Tusk nie porozumiałby się z Kaczyńskim? Nie zadzwoniłby do niego natychmiast, informując o powadze i grozie sytuacji? Nie ustaliliby jakichś zapobiegawczych działań? Nie zapomnieliby o jakichkolwiek podziałach politycznych? Czy NATO nie ogłosiłoby jakiegoś alarmu?

 

22.- Film 1:24 – w swoich nowych tekstach twierdzisz, że oryginalny jest w nim jedynie dźwięk będący nagraniem egzekucji przeprowadzonej w Lesie Katyńskim, na który nałożono odpowiednio skomponowany  obraz.. Jakie są podstawy do takiego jednoznacznego stwierdzenia?

Odp.: Na filmie nie słychać ognia palącego się opodal, nie słychać też podjeżdżającego wozu strażackiego (takie dźwięki słychać wyraźnie na moonfilmie Wiśniewskiego), w samej końcówce zaś słychać syrenę karetki (te zaś zrazu, jak pamiętamy, wcale nie były wzywane). Głos narratora na pewno nie jest głosem Iwanowa-Safonienki (o tym już dawno, przed dwoma laty, opowiadał w programie Wildsteina Iłłarionow) i słychać w nim autentyczne przerażenie tym, co się dzieje. Z kolei sam Iwanow-Safonienko wielokrotnie zapewniał, że nie widział ciał, a nawet sądził, że to transportowy samolot, a nie pasażerski „spadł”. Filmik Koli powinien już być dawno poddany fonoskopijnym badaniom przez Instytut Ekspertyz Sądowych, tak by ścieżka dźwiękowa została w sposób dokładny odtworzona, co do każdego odgłosu. Stenogram z takiej analizy fonoskopijnej powinien zostać upubliczniony i wtedy powrócimy do tego wątku w kolejnej rozmowie.

 

23. – Piszesz:„Tak, możemy „kłamstwo smoleńskie” przekształcić na frazę Bitwa Smoleńska, co Pan na to, Panie Premierze? Zgłaszam swoją propozycję, by wcale nie rezygnować ze słowa Smoleńsk – przeciwnie, nadać mu nowy sens: Bitwa Smoleńska 10-04-2010. W Bitwie zginęło 96 osób po stronie polskiej – po ruskiej poległo Imperium Zła wraz z całą CzeKa. Czy to nie brzmi poruszająco? I z dumą będzie mógł się prezentować polski żołnierz – nie tylko na placu czerwonym. Wszędzie.”

Nie bardzo wiem, jak mam o ten fragment zapytać… Czego dotyczy ten przekaz?

Odp.: Trzymając się tej hipotezy, o której mówimy, to jeśli cała terrorystyczno-militarna akcja zakończyła się natowsko-polskim „zblatowaniem” Moskwy, to taki optymizm byłby w pełni uzasadniony. Nikogo jednak nie chcę do takiego optymizmu zmuszać.

 

24. -.Albo o ten: „… nie było katastrofy smoleńskiej. (…) Mgłą smoleńską należy bowiem nazwać siatkę ruskiej agentury, która usiłowała dokonać zbrojnego przejęcia władzy w Polsce 10 Kwietnia. I nie udało się jej. Wojna z tą Hydrą trwała jeden dzień. Jeden dzień. Taką intelektualną, militarną i kulturową potęgą obecnie jest Polska.(…) Agentura sądziła, że przetrwa czasy neokomunizmu przygotowując się do „skoku ostatecznego”, ale 10 Kwietnia skończył się i komunizm, i neokomunizm. Nieźle, prawda? Taki strzał. Taka armata jest teraz polska. Putin wymięka przy niej.”

 Dla dotychczasowych Twoich czytelników – także z forum POLIS MPC – takie stwierdzenia, to – jak to sam nieco później określiłeś – niemal jak „przewrót kopernikański”. Ale chyba w sensie jedynie a rebours – bo przecież swoimi tezami stawiasz całą dotychczasową interpretację Smoleńska na głowie. Kopernik jednak swoimi odkryciami inaczej ustawił oś widzenia świata – heliocentryzm do dzisiaj nie został podważony…

Czy dzisiaj podtrzymujesz racjonalność tez zapisanych w  „Powrocie do Mandżurii”?

Odp.: Zadajesz tyle pytań naraz, część od razu zmieszanych z zarzutami, że właściwie nie sposób – mimo że staram się obszernie pewne kwestie wyjaśniać, sprostać wymogom Twojego wywiadu. Nie chcąc zaś powtarzać się, pozostaje mi rzec tak: nie ma chyba żadnych wątpliwości, że skoro doszło do zamachu, to jacyś współpracownicy zamachowców po polskiej stronie byli – bo musieli być. I to bardzo wysoko postawieni. Tych ludzi można nazwać taką „smoleńską siatką” (od jej jednak zwalczania są odpowiednie służby, nie ja, zaznaczam). Jeżeli zaś, jak starałem się to w ramach referowanej hipotezy, udało się odeprzeć atak na Polskę i przywołać Moskwę do porządku, to siatka ta jest obecnie na patelni dla polskich służb, jeśli faktycznie wiązała nadzieje, z militarnym przełomem po zamachu i dalszej ofensywie. Nie sądzisz chyba, że zamachu na tego rodzaju delegację, takiej rangi dokonuje się ot tak. Jeśli myśli się o uprowadzeniu kogoś, to po to, by coś „wynegocjować” – jeśli chce się uprowadzić prezydencką delegację – tym bardziej.

Określenie „przewrót kopernikański” zostało przez Ciebie niewłaściwie zinterpretowane. Nie chodzi o to, by wszystko stawiać na głowie, lecz by wziąć pod uwagę jeszcze taki scenariusz, który w ogóle nie został przez nikogo z nas rozważony, a który nie jest niemożliwy – choć wielu osobom wydał się „zupełnie nieprawdopodobny”. Postawienie jednak takiej hipotezy było możliwe (przynajmniej w moim przypadku) po gruntownym przemyśleniu teorii maskirowki. Jeśli nie było katastrofy, to nie tylko my to wiemy, lecz i od samego początku musiał to wiedzieć także rząd. Dotychczasowe ujęcia blogerów oscylowały wokół rozwiązania takiego, że owszem, gabinet ciemniaków mógł to wszystko wiedzieć, lecz ukrywał, bo sam maczał palce w zamachu. Ja proponuję rozważyć jeszcze taki scenariusz, że może nie maczał, tylko starał się uchronić Polskę np. przed wojną. Czy w XXI wieku nie ma wojen? Są. Czy w 2008 r. Ruscy nie najechali Gruzji i nie bombardowali gruzińskich miast? Najechali i bombardowali. Czy taki scenariusz byłby nie do pomyślenia w Polsce, skoro ZBiR robił ćwiczenia typu Zapad-2009?

A może nam groził właśnie taki scenariusz, lecz został 10 Kwietnia powstrzymany? Taki wariant staram się obecnie przeanalizować.

 

 25. Trzy notki (GRU, Kasia… i „M”) i podtrzymywanie przez Ciebie w komentarzach ich generalnego przesłania, spowodowały potężny kryzys w grupie współpracujących z Tobą dotąd blogerów. To było wsadzenie ich na minę i odpalenie ładunku… Zacytuję może jedną z bardzo charakterystycznych, pełnych goryczy, opinii:

„Czy zdajesz sobie sprawę, że tekstami GRU, Mandżuria, komentarzami, osiągnąłeś następujące efekty?

1. dezintegracja platformy do dyskusji

2. zaprzestanie dociekań co się stało 10.04.2010 (czasowe?)

3. częściowe skłócenie środowiska,

4. wprowadzenie pierwiastka nieufności pomiędzy dyskutujących (kto „szpieg”, kto swój)

5. podważenie CSK i innych opracowań poprzez ośmieszenie autora

6. skierowanie dyskusji i uwagi na temat „a co z tym FYMem?”

7. chaos informacyjny

Czy to właśnie było Twoim celem, bo to na pewno osiągnąłeś, czy może jeszcze coś, jeśli tak, to co?”

Czy mógłbyś się do niej odnieść?

Odp.: Właściwie, gdyby to pytanie było jako pierwsze, to w ogóle nie podjąłbym się odnoszenia się do tych wielu kwestii, które punktowałaś. Pozwolę więc sobie w tym miejscu na wypowiedź: bez komentarza. Może warto poczytać sobie np. to: http://autorzygazetypolskiej.salon24.pl/438522,proby-odbudowania-wsi. :) Za linka dziękuję MMarioli :) Rzuciłem okiem na listę polecanych autorów na tym blogu, a tam jakby dalej… FYM, cholera…

No dobra, teraz już wypowiedź serio: łudziłem się, że moje „świadectwo życia” to będzie jakiś dodatkowy „atut” mojego świadectwa śledczego. Szczerze mówiąc: nie ma żartów. Zginęli niewinni ludzie – w tajemniczych i przerażających okolicznościach. Tu (po ponad dwóch latach) nie ma więc już czasu ani możliwości na dalsze lata pseudośledztwa a la „Zespół” św. Antoniego. Tu trzeba dokonać zupełnie „nowego otwarcia”. Niestety, moje odwołanie się do mojej własnej sytuacji życiowej wywołało odwrotny efekt od zamierzonego. Szkoda, tylko tyle mogę powiedzieć. Liczyłem bowiem na to, że osoby, które darzą zaufaniem mnie jako autora, pozostaną przy mnie nawet, jeśli zacznę głosić coś, co je „zdumiewa” czy „zadziwia”.

Dziś pewnie już takiej osobistej argumentacji bym nie stosował – wiem już doskonale, że cokolwiek się nie powie w Sieci i jakkolwiek człowiek nie zechce wartościowo wesprzeć swojej działalności – to zawsze może być obrócone przeciwko temu człowiekowi. Wszystko może być pretekstem do personalnego ataku. Taka jest polska Sieć. Mam jednak nadzieję, że nawet mimo mojego odejścia z s24 osoby, którym zależy na kontynuacji śledztwa, są w stanie prowadzić dalej – w sporze ze mną, we współpracy, we wzajemnym uzupełnianiu się – choćby w innym miejscu, jak FymReport.

 

 26. – W „Powrocie do Mandżurii” są również wątki osobiste.  Na wielu osobach zrobiły niedobre wrażenie. Wcale nie dlatego, że w ogóle się pojawiły. Głównie dlatego, że forma, w jakiej zostały przedstawione absolutnie nie mieści się w dotychczasowym Twoim wizerunku, rysem którego zawsze była daleko posunięta dyskrecja i delikatność w sprawach osobistych. A tutaj – ujawniając swoje dane – nagle równolegle zaserwowałeś nam dość niezborny – jak na guru świetnej stylistyki – przekaz szczegółów, o których zwykle nigdy publicznie się nie pisze.

Nie dość więc, że sam tekst z dnia 22.06. zrodził poważne wątpliwości co do jego autorstwa, to również niespodziewana autoprezentacja – w formule nie mieszczącej się w żadnej wcześniejszej Twojej odsłonie – sprowokowała pytania o prawdziwą Twoją tożsamość.

Chciałabym tutaj być dobrze zrozumianą: sądzę, że to nie sam fakt podania do publicznej wiadomości swoich danych: „jestem Pawłem Przywarą”, lecz okoliczności (notka z 22.06.) i forma ich przekazania, spowodowały lawinę pytań. Oto dwa z nich:

Czy podanie przez Ciebie swojego imienia i nazwiska zostało na Tobie wymuszone okolicznościami zewnętrznymi?

Czy miałeś wpływ na termin, sposób i formę przedstawienia informacji na swój temat?

 Odp. W mailu ustaliliśmy, że do kwestii zupełnie prywatnych i osobistych nie będziemy się odnosić, Ty zaś to czynisz, co znowu traktuję jako dość niemiłą niespodziankę. Nie mam zamiaru po raz n-ty zapewniać po całej tej „salonowej” histerii, że jako PP (czyt. Paweł Przywara) pisałem i piszę pod pseudonimem „Free Your Mind”, bo zawsze może się pojawić ktoś życzliwy, kto to zakwestionuje. Zapewniam raz jeszcze, że dobry znawca stylistyki językowej, bez trudu odkryłby powiązania formalne i frazeologiczne (o innych nie mówiąc) między moimi tekstami literackimi, naukowymi, jak też tym, co pisałem na blogu oraz w Mieście Pana Cogito. Co więcej nawet się obawiałem, że ktoś mnie w ten sposób zdemaskuje, ale przecieniałem śledzenie przez „środowiska artystyczno-naukowe” zawartości Sieci.

Nawiasem mówiąc, bohater mojej powieści „Euroman” (Rzeszów 2001, s. 8) ma na koszulce napis „Free Your Mind!”, o czym już zresztą kiedyś informowałem. Stąd (i z refrenu piosenki amer. grupy En Vogue) wziął się mój nick. Piosenkę mam cały czas w moim mp3, można sprawdzić :).

 Jako ciekawostkę dodam, że zrazu myślałem o nicku Mr. Incredible (w nawiązaniu do rewelacyjnego amer. filmu „The Incredibles”, którego tytuł przetłumaczono nie za szczęśliwie na „Iniemamocni”, a który to film (pomijając coś tak oczywistego jak Boża Opatrzność) pozwolił nam – tj. naszej rodzinie, przetrwać najcięższe doświadczenie, jakie mieliśmy w r. 2005, opisane we fragmencie tu (całość powieści dostępna w miesięczniku „Twórczość” nr 3/2006: http://www.culture.pl/culture-pelna-tresc/-/eo_event_asset_publisher/Je7b/content/pawel-przywara-brak-sieci), ale stwierdziłem, że za bardzo lubię tę postać, by zaraz ktoś (jakiś trol) się zabierał za wykpiwanie jej. Nadmieniam o tym najcięższym doświadczeniu także z myślą o tych osobach, które wciąż można spotkać w Klinice Onkologii w Centrum Zdrowia Dziecka. By nie traciły nadziei.

 

 27. Po 22.06. Publikujesz na centrali antykomunizmu, na fymreport…

Ani słowem nie wspominasz tam o pozostającej na salonie24 i będącej teraz w rozsypce grupie blogerów dotąd z Tobą współpracujących. Z pewnych uogólnionych pretensji można nawet wysnuć wniosek, że oni w ogóle przestali Cię obchodzić, że nie chcesz mieć z nimi nic do czynienia, że jedynie kilkoro z nich tolerujesz i akceptujesz na swoich blogach…

Czy po upływie ponad miesiąca zrozumiałe stają się  rozterki i wątpliwości starych bywalców Twojego  bloga na s24 co do autorstwa tekstów typu „Here …”? 

Jak byś je teraz rozwiał?

Czy dzisiaj chciałbyś im może coś więcej przekazać?

Odp.: Nie wchodzę na s24 od weekendu czerwcowego związanego z moim ujawnieniem się. Brak mi już czasu i ochoty po tym wszystkim, co się stało i czego zaznałem (mam poza tym mnóstwo roboty, słowo daję). Oczywiste zatem, że nie jestem w stanie śledzić tego, co się tam dzieje, ani tym bardziej odnosić do tego. Jeśli jednak wiesz (i inne osoby chyba też), że nadal publikuję moje posty, zaś na FymReport można (przy mojej moderacji, oczywiście) komentować i rozwijać nasze dochodzenie – to sytuacja nie jest beznadziejna. Jest inna zapewne niż była, lecz nie beznadziejna. W żadnym wypadku nie chciałbym tworzyć wrażenia, że osoby, które towarzyszyły mi w śledztwie, którego postępy publikowałem m.in. na s24, są mi obojętne, że mnie nie obchodzą lub nie chcę z nimi mieć nic do czynienia. Jeśli jednak chcą ze mną „nawiązać kontakt”, to powinny to czynić poza s24 – mailowo albo na FymReport, gdyż tylko w ten sposób możliwa jest nasza komunikacja.  

 

Dziękuję Ci bardzo za tę rozmowę.

Nie kryję, że od dawna na nią czekałam. Musiałam jednak wypracować w sobie przynajmniej odrobinę dystansu do tego, co się wydarzyło, by móc zwrócić się do Ciebie z taką propozycją.

Dziękuję, że jej nie odrzuciłeś.

 

To nie była łatwa rozmowa. Także dla mnie. Mam nadzieję, że okaże się pomocna w jakiejś skromnej mierze dla tych osób, które się nie poddają po 10-tym Kwietnia. Także dziękuję. I pozdrawiam ludzi dobrej woli – all brothers and sisters, wherever your are :).

Free Your Mind

[8 sierpnia 2012]

 

***Gwoli uświadomienia młodszych czytelników i dzisiejszych bywalców wymienię tutaj liczna bardzo grupę blogerów bywających na blogu FYM’a w miarę regularnie od 2007: Radiobotswana,  Unukalhai, Rolex, Nick1, Poldek, Kaśka / Pyzol , Styx, Marie, Rybitzky, Rekontra, Chłodny Źółw, Szpilka, Galba, Kataryna, Nurni, Greg, Ufka, Krzesimir, Napastnik, Phk1, Pstrąg z pliszki, Brat-Olin, Maryla67, Michael, Tad9, Czerwone Brygady, Bajbars2, Bajbars, Futrzak, Antoni1, Gemba, Karlin, Woyzeck, M.M.W., Xiężna, S.Flores, Zapluty Antyeuropejczyk, Amstern, Michał Stanisław De Źeleśkiewicz, Sosenka, Joanna Mieszko-Wiórkiewicz, Eine, Kriszu, Michał Tyrpa, Czarna Limuzyna, Basket, RRK, Kuraś, Kokos26, Anna Mieszczanek-Administracjo Przeginasz, Karlin, Mariusz Wiącek, Galba, Kataryna, Galba, 35stan, Młódź Kaliska, Bez.Jaj.Kalisz., Jacek Syn Alfreda, Infidel, Ludowelobbyleppera, Valmerte, Haidiho, Docent Stopczyk, Starszy Pan, Jospin (Arek Balwierz), Effendi, Koval_F, Marek Kajdas, Noblog, Wiesława,  Nostromo, Freeman, Wojtas, Ronson, Milton, Maryla, Wiki3, Lebiad, Unicorn, Szestow, Giz 3miasto, Blueslover, Customer, Bravo, Mohairhead, Obserwator 1, Marion, Lem, Teresa Bochwic, wawa, ŁŁ, 1maud,

Pomijam tutaj W. Sadurskiego, Martę Wawrzyn, Grzesia, czy J.Marka Nowakowskiego, bo to raczej ówcześnie zdecydowani oponenci Free Your Mind’a, ale bardzo aktywni na jego blogu.

 

Linki:

Pierwsza notka: http://freeyourmind.salon24.pl/58673,polska-jako-bufor

http://freeyourmind.salon24.pl/58711,antykomunizm-nie-jest-zabawa-dla-dzieci

http://freeyourmind.salon24.pl/58712,rekolekcje-z-prof-sadurskim

http://freeyourmind.salon24.pl/58715,czy-trzeba-juz-bronic-dziennikarzy

http://freeyourmind.salon24.pl/58716,krucjata-t-sakiewicza

http://freeyourmind.salon24.pl/58717,jezykoznawcy-tez-z-narodem

http://freeyourmind.salon24.pl/58722,jak-dobrze-ze-nie-jestem-dziennikarzem-50-post

http://freeyourmind.salon24.pl/58724,rewolta-w-salonie

http://freeyourmind.salon24.pl/58747,czerwone-brygady-we-wspolczesnej-polsce

http://freeyourmind.salon24.pl/58748,co-sie-stalo-z-gazeta-polska

http://freeyourmind.salon24.pl/58762,palowanie-na-rzecz-demokracji

http://freeyourmind.salon24.pl/58783,kukly-ubekow

http://freeyourmind.salon24.pl/58792,unabomber

http://freeyourmind.salon24.pl/58794,przychodzi-unabomber-do-prokuratora

http://freeyourmind.salon24.pl/58799,koniec-karnawalu-panie-janke

http://freeyourmind.salon24.pl/58803,palasinski-o-kretynach

http://freeyourmind.salon24.pl/58818,jeszcze-pzpr-nie-zginela

http://freeyourmind.salon24.pl/58819,ludzie-z-klasa

http://freeyourmind.salon24.pl/58821,wstyd

http://freeyourmind.salon24.pl/58823,k-raz-jeszcze

http://freeyourmind.salon24.pl/58848,salonowy-gorset-dedykowane-nie-tylko-katarynie

http://freeyourmind.salon24.pl/58850,diagnostycy-i-konstruktorzy

http://freeyourmind.salon24.pl/58857,droga-rokity

http://freeyourmind.salon24.pl/58862,wywiad-z-premierem-sikorskim

http://freeyourmind.salon24.pl/58865,bomby-so

http://freeyourmind.salon24.pl/58896,o-zawodzie-i-misji-komentatora

http://freeyourmind.salon24.pl/59380,raport-z-odbudowanego-miasta

http://freeyourmind.salon24.pl/59381,zapraszam-do-miasta-pana-cogito

http://freeyourmind.salon24.pl/59382,zasniezone-styczniowe-miasto-pana-cogito

http://freeyourmind.salon24.pl/59383,2-w-1

http://freeyourmind.salon24.pl/59385,ulica-slepa-jak-diabli

http://freeyourmind.salon24.pl/148380,o-beczce-rolexa

http://freeyourmind.salon24.pl/149777,sprawa-kataryny-ad-2010

http://freeyourmind.salon24.pl/168730,w-cieniu-katynia

 

amelka222

ZOB. RÓWNIEŻ:



Za: Thymós, siła gniewu - amelka222 blog - Salon24.pl (08.08.2012) | http://lamelka222.salon24.pl/439245,jak-latwo-uderzyc-w-twarz-cudza-wywiad-z-free-your-mind | Jak łatwo uderzyć w twarz... cudzÄ…. - Wywiad z Free Your Mind

Skip to content