Aktualizacja strony została wstrzymana

Łyżka dziegciu w beczce miodu – Jacek Bartyzel. Komentarz Redakcji BIBUŁY

Łyżka dziegciu w beczce miodu
z powodu wypowiedzi JE Biskupa Williamsona

Specjalnie odczekałem nieco, aby skreślić poniższe uwagi. Nie chciałem ani sobie, ani innym, psuć w Dniu Pańskim świętowania tej radosnej nowiny, jaką był dekret Ojca Świętego uchylający ekskomunikę w stosunku do biskupów Bractwa Kapłańskiego Św. Piusa X. Lecz sprawa jest na tyle poważna i kłopotliwa zarazem, że domaga się skomentowania. Czytelnicy domyślają się już chyba, że mam na myśli nieszczęsną enuncjację biskupa Richarda Williamsona na temat hitlerowskich obozów zagłady.

Jest „tajemnicą Poliszynela”, że bp Williamson z innych, i to daleko poważniejszych (niż dzielenie się swoimi przemyśleniami dotyczącymi komór gazowych) powodów, stanowi swego rodzaju enfant terrible tej czcigodnej konfraterni. Nie raz już zdarzały mu się wypowiedzi – jak na przykład arbitralnie selektywne „uznawanie” współcześnie dokonywanych beatyfikacji – mogące skłaniać do obawy, iż swoje prywatne magisterium stawia on ponad Magisterium papieskie, czyli że być może nie do końca udało mu się przezwyciężyć protestanckie par excellence nawyki (dla „niewtajemniczonych”: Jego Ekscelencja jest konwertytą z anglikanizmu).

Źeby mówić z sensem, ustalmy najpierw pewne podstawowe okoliczności. Otóż, z punktu widzenia Świętej Wiary Katolickiej, jej dogmatów i przykazań, czy nawet norm dyscyplinarnych w Kościele, czyjekolwiek poglądy na takie zdarzenia (bądź „niezdarzenia”) historyczne, jak kwestia zagłady Żydów w czasie II wojny światowej, albo dywagowanie czy Hitler miał czy nie miał gotowy plan ich wymordowania, wiedział czy nie wiedział etc. – nie mają żadnego znaczenia (en conséquence, dodajmy przy okazji, cała tzw. „teologia po Holokauście”, uprawiana przez tabuny łasych na granty modernistycznych księżyków albo zwykłych obłąkańców, stanowi makulaturowy śmietnik, nie mający nic wspólnego z teologią katolicką).

Poglądy bpa Williamsona w tej materii nie stanowią zatem żadnej przesłanki – ani pozytywnej, ani negatywnej – do pojednania pomiędzy Bractwem a Rzymem, co zresztą Stolica Apostolska już jasno oświadczyła. Gdyby na przykład bp Williamson (lub ktokolwiek inny) twierdził, że ziemia jest płaskim talerzem, dźwiganym na krańcach przez cztery wielkie słonie, to taki pogląd, owszem, mógłby być cokolwiek problematyczny w wypadku ubiegania się o licencję na nauczanie geografii czy astronomii, też jednak nie mógłby stanowić żadnej przeszkody w przynależności do Kościoła, albowiem nauka o ziemi nie stanowi części doktryny katolickiej, ani nie jest koniecznie potrzebna do zbawienia.

Z drugiej strony, wiemy aż nadto dobrze, że wszechwładna już nie tylko w polityce, edukacji i kulturze, ale coraz bardziej także w prawie karnym, „religia Holocaustu” nadaje naszemu życiu publicznemu znamiona totalitarnej paranoi. Dla „kapłanów” tej religii, jak również dla niezliczonych, nieszczęsnych ofiar jej indoktrynacji, nie ulega żadnej wątpliwości, że o ile wszystkie dogmaty religii katolickiej wolno, a nawet należy, kwestionować, w najlepszym zaś wypadku można „tolerować” ich wyznawanie według kryterium emotywistycznego, tzn. jako wyraz czyichś subiektywnych upodobań, o tyle wszystkie podawane do wierzenia dogmaty „religii Holokaustu” muszą być przyjmowane w duchu bezwzględnego zawierzenia i posłuszeństwa.

Stanowią one po prostu doktrynalny kościec rzeczywistej religii publicznej dzisiejszego świata, obok takich „prawd oczywistych”, jak powszechna równość, „prawa człowieka”, teoria Darwina, równoprawność „orientacji seksualnych” czy ostatnio także „globalne ocieplenie”. Wątpienie w nie czy choćby zadawanie nazbyt dociekliwych pytań jest po prostu myślozbrodnią, która domaga się surowego potępienia i ukarania.

Problem z „religią Holocaustu” już na poziomie faktów (bo interpretacje quasi-teologiczne to rzecz jeszcze bardziej skomplikowana, toteż je tu pominiemy) jest tego rodzaju, że owej postawy bezwarunkowego zawierzenia wymaga się nie tylko wobec samego faktu ludobójstwa dokonywanego przez niemiecki hitleryzm na Żydach, ale wobec wszystkich prawdziwych, spornych i nieprawdziwych okoliczności tej zbrodni: miejsc, liczby, techniki zabijania, wreszcie sprawców. Nie będę udawał specjalisty w tej dziedzinie, bo nim nie jestem, zawsze jednak byłem zdania, że należy odróżniać absurdalny i pseudonaukowy „negacjonizm”, zaprzeczający zbrodni (w świetle którego zmuszeni bylibyśmy na przykład uznać, że raportujący o komorach gazowych, heroiczny rotmistrz Pilecki miał omamy albo zmyślał) czy przynajmniej jej masowemu zakresowi, od zdrowego „rewizjonizmu”, który jest po prostu obowiązkiem prawdziwego historyka.

Musi on w każdej badanej sprawie zadawać pytania: kto?, kiedy?, gdzie?, jak?, ile? oraz mieć niczym nie skrępowane prawo (które właśnie jest mu odbierane przez „kapłanów” o długich, policyjno-prokuratorskich także, rękach) do wolnego i rzetelnego znajdywania na nie odpowiedzi. Naukowca nie może na przykład zadowolić – udzielana już po niezbitym ustaleniu, iż liczba ofiar Auschwitz-Birkenau została przeszacowana aż o prawie 3 miliony ludzi – odpowiedź, że widocznie zabito ich „gdzieś indziej”, może na Wschodzie, bo 3 milionów nie można w tak krótkim czasie zabić ot, tak sobie, „gdzieś”, bez żadnych śladów. Nie może ulegać więc wątpliwości, że liczba żydowskich ofiar wojny jest o wiele, wiele niższa niż owa „mistyczna” liczba 6 milionów; historia jest nauką empiryczną, nie może więc przyjąć takiej „geografii Holocaustu”, która byłaby empirycznie ruchomą „geografią sakralną”.

Zostawmy już fakty, a postawmy pytanie: czy akurat biskup katolicki – i to właśnie z kongregacji, której racją bytu było i jest ratowanie zagrożonej i wzgardzonej Tradycji – nie ma już naprawdę pilniejszych zadań duszpasterskich, niż dzielenie się z mediami swoimi (wspieranymi powołaniem się na chałupniczych „ekspertów”) przemyśleniami odnośnie do komór gazowych czy dywagowaniem na temat zamysłów Hitlera? Pytanie jest oczywiście retoryczne, a konkluzja taka, że jakiekolwiek były intencje Ekscelencji, nie można było zrobić większego prezentu wrogom Tradycji, w tym również me(r)dialnym hienom, które rzuciły się – co było przecież do przewidzenia – do bezpardonowego ataku.

Wyobraźmy sobie natomiast co by było, gdyby ta nieroztropna i nietaktowna wypowiedź nie doszła do skutku, a stało się zarazem to, co się – dzięki Bogu! – przedwczoraj stało. Oczywiście, antykatolicki i antypapieski jad rozlewałby się w wirtualnej przestrzeni z niemniejszą siłą. Zachodziłaby jednak różnica dość istotna dla sprawy obecności Tradycji w życiu Kościoła. Źurnalia albowiem składa się przecież w 99 procentach z kompletnych analfabetów religijnych, którzy poza tym, iż „wiedzą”, że tradycjonalizm to coś złego i odrażającego, tak naprawdę nic nie rozumieją z istoty sporu pomiędzy obrońcami depozytu wiary a jego destruktorami.

Gdyby zatem nie ów niespodziewany „prezent”, byliby oni w znacznym stopniu zdezorientowani i nie mieliby jakiegoś prostego wytrycha „interpretacyjnego” oraz łomu, którym mogliby sprawnie walić po głowach. Napisaliby i wypowiedzieli bez wątpienia stek bzdur, ale tak czy inaczej musieliby jakoś krążyć przynajmniej wokół meritum sprawy. Tymczasem, ów „łom” włożył im nadspodziewanie dla nich samych właśnie bp Williamson!

Nie chcę, broń Boże, niczego insynuować, ale naprawdę najlepiej przeszkolony agent-provocateur nie zrobiłby tego lepiej. I tak, dziennikarska sfora, wyuczona jak pies Pawłowa, gdzie jest i jak pachnie kość, którą można ugryźć, już wszystko, co jej potrzebne do „interpretacji”, wiedziała. Wszystko jasne: tradycjonalizm = negacjonizm, a może nawet jakaś „neonazistowska sekta”. Po tym zaś już anonimowy byle szczyl (excuse le mot, ale naprawdę nie ma bardziej adekwatnego) może na jakimś forum lżyć samego Ojca Świętego jako „hitlerowca”.

Szkoda, jaka powstała wskutek tego braku elementarnej roztropności jest nie do przecenienia. Mniejsza przecież o „klasę medialną” – tej i tak nic zapewne nie uratuje przed smażeniem się w piekle. Ale odbiorcami tej trucizny są miliony zagubionych i zdezorientowanych katolickich dusz, które o sprawie wiedzą tyle, co zechcą im powiedzieć w niedzielnym kazaniu ich proboszczowie (którzy też na ogół niewiele wiedzą, a jeszcze mniej rozumieją), i które otrzymały taki właśnie, prosty jak cep, przekaz: tradycjonaliści negują nazistowskie ludobójstwo i usprawiedliwiają Hitlera. Niestety, w dużej mierze dzięki biskupowi Williamsonowi.

Czemuż nie wziął on sobie do serca tej modlitwy św. Tomasza z Akwinu: Panie, zachowaj mnie od zgubnego nawyku mniemania, że muszę coś powiedzieć na każdy temat i przy każdej okazji.

Jacek Bartyzel
pon, 26/01/2009 – 20:01

Za: prawica.net

Komentarz do wypowiedzi prof. Jacka Bartyzela:

Jak zawsze ceniąc sobie wypowiedzi pana Profesora cechujące się wielką erudycją, z zainteresowaniem przeczytaliśmy uwagi dotyczące, w zasadzie nie tyle  ostatniej decyzji papieża Benedykta XVI, ile wrzawy jaka wytworzyła się wokół wypowiedzi biskupa Williamsona, która posłużyła jako zdwojenie ataku na samą decyzję, na osobę Papieża (fora żydowskie określające Go jako „Nazi-Pope„) oraz na cały Kościół katolicki.

W wypowiedzi z przykrością zauważyliśmy jednak kilka kwestii świadczących o niepełnym rozeznaniu stanu faktycznego. Otóż zacznijmy od tego, że najważniejsi przedstawiciele ruchu określanego mianem negacjonistycznego, aczkolwiek różniący się i spierający w wielu szczegółach, zgadzają się co do trzech zasadniczych kwestii, dobitnie udokumentowanych choć najczęściej nieznanych szerokiej opinii publicznej z uwagi na ciążące w prawie karnym wielu krajów przepisy penalizujące publiczne przedstawianie takich poglądów. Te trzy filary to przekonanie, że: 1) W wyniku działania hitlerowskiej maszyny wojennej zginęło znacznie mniej niż oficjalnie zadeklarowane „6 milionów” ofiar żydowskich; 2) W niemieckich obozach koncentracyjnych nie było komór gazowych służących do masowego uśmiercania ludzi; 3) nie istniała żadna wydana centralnie, za zgodą Hitlera, dyrektywa zatwierdzająca ludobójcze „rozwiązanie kwestii żydowskiej”.

Warto zaznajomić się z materiałami np. dr. Marka Webera, inż. Germara Rudolfa, prof. Roberta Faurissona, prof. Arthura Butza, aby wyrobić sobie solidną opinię na temat oficjalnej wersji wydarzeń określanych mianem Holokaustu, a szczególnie spornych kwestii dotyczących właśnie liczby ofiar żydowskich i tzw. komór gazowych. Nie od rzeczy będzie przypomnienie w tym miejscu, iż pokazywany w KL Auschwitz jako „komora gazowa” obiekt jest powojenną rekonstrukcją wykonaną pod nadzorem władz sowieckich, a nie wiernymi szczątkami z czasów wojny.  Fakt ten przyznał sam b. kierownik Działu Historyczno-Badawczego Muzeum Auschwitz-Birkenau, pan Franciszek Piper.

Określanie ludzi, którzy oddali całe swoje naukowe życie sprawie niewygodnych badań historycznych, mianem „chałupniczych ekspertów”, po prostu nie przystoi. Biskup Williamson wspomniał w wywiadzie jedno nazwisko – realnego eksperta od komór gazowych, inżyniera Freda Leuchtera, człowieka całkowie apolitycznego, całkowicie poświęconego swojej unikalnej profesji. Trzeba przypomnieć, że był jedynym ekspertem od konstruowania, utrzymywania i modyfikowania różnego rodzaju narzędzi wykonywania wyroków śmierci w stanowych więzieniach amerykańskich, od krzeseł elektrycznych, do właśnie komór gazowych. Poproszony swego czasu jako bezstronny świadek w procesie przeciwko „negacjoniście” Ernstowi Zundel (obecnie odsiaduje wyrok w więzieniu niemieckim po ekstradycji z Kanady), zainteresował się obcym do tej pory dla niego tematem tzw. Holokaustu i resztę czasu przeznaczył na potajemne badania miejsc określanych jako komory gazowe, odwiedzając m.in. obóz KL Auschwitz. Jego raport udoskonalony został znacznie przez inżyniera Germara Rudolpha (odbywa 30-miesięczny wyrok więzienia w Niemczech, po deportacji ze Stanów Zjednoczonych), który skupił się na zagadnieniu fizykochemicznym funcjonowania komór gazowych. Warto sięgnąć do jego pracy (Dissecting the Holocaust), zanim użyje się określenia „chałupniczy eksperci”.

Warto również zastanowić się nad bardzo konkretnym faktem, iż wszystkie „komory gazowe” historycy głównego nurtu pozostawili jedynie w niemieckich obozach ulokowanych na terenie Polski, wycofując się z pomówień o ich istnieniu w niemieckich obozach położonych na terenie Niemiec czy Austrii. Można to wytłumaczyć tylko tym, iż widocznie już w kilkanaście lat po wojnie podjęto pewne decyzje o stworzeniu takiej a nie innej geografii „komór gazowych”, decyzje niezbędne w obserwowanym dzisiaj planie obciążania Polski i Polaków za „współuczestnictwo w wymordowaniu Żydów”. Przypomnijmy, że np. władzom sowieckim odbudowującym i konserwującym te obiekty po wojnie na terenie okupowanej Polski, zależało na wspieraniu propagandy pomnażania popularnych wojennych straszaków „o wojnie gazowej” i o „komorach gazowych” (straszaków rodem jeszcze z I Wojny Światowej, tak samo jak i magiczna liczba „6 milionów”), i że propagandzie tej zależało tym bardziej na ukazaniu Niemców od jak najgorszej strony, włącznie z kreowaniem fantastycznie ogromnych liczb ofiar, oczywiście celem odwrócenia uwagi Zachodu od zdecydowanie większych zbrodni popełnionych przez Związek Sowiecki. Przypomnijmy też, że Niemcy byli nieprawdopodobnie drobiazgowi w prowadzeniu wszelkiej dokumentacji, że III Rzesza była istnym biurokratycznym super-urzeczywistnieniem niemieckiego Ordnung, produkującym tony druków, sprawozdań, notatek, spisów, zaświadczeń, i nawet pomimo utraty wielu dokumentów, dociekliwy historyk jest w stanie ustalić bardzo wiele szczegółowych faktów. Niestety, niemal wszystkie archiwa są dzisiaj bardzo zaborczo kontrolowane przez środowiska żydowskie (vide ostatnie przekazanie archiwum z Bad Arolsen do waszyngtońskiego Muzeum Holokaustu), a dostęp do nich mają jedynie ci, którym środowiska te ufają. Utrudnia to poważnie prowadzenie niezależnych badań, nie mówiąc już o tym, że wiążą się one z poważnymi następstwami (pożary, pobicia dokonywane przez „nieznanych sprawców”,  szykany środowiskowe, zamykające drogę do kariery albo nawet znalezienia pracy pomówienia o „antysemityzm”, wreszcie – procesy sądowe kończące się długoletnimi wyrokami więzienia).

Wracając jednak do sprawy biskupa Richarda Williamsona. Otóż biskup ma nie tylko prawo ale i obowiązek mówienia prawdy i wytykanie kłamstw, ba – szczególny obowiązek wskazywania kłamstwa obejmującego sferę publiczną. Biskup Williamson wskazał wcześniej np. na fakt zorganizowania i przeprowadzenia przez służby państwowe wydarzeń 11 września 2001 roku – co jest faktem oczywistym, choć równie niedostępnym dla posiłkującej się oficjalnymi mediami rzeszy odbiorców. Pozostaje jedynie kwestią czasu powszechne uznanie głoszonych opinii bp. Williamsona.

Istnieje jeszcze jedna kwestia, z pewnością nie taka obojętna: sam wywiad z bp. Williamsonem został przeprowadzony w listopadzie ubiegłego roku i nikt praktycznie o nim nie wiedział, aż do momentu gdy pojawiły się pierwsze pogłoski o możliwości uregulowania statusu [biskupów] Bractwa św. Piusa X. Zaledwie w dwa dni po tym, najwyraźniej na czyjeś życzenie, telewizja szwedzka wyemitowała wypowiedź biskupa, a media światowe zorganizowały nagonkę. Innymi słowy: wcześniejszy wywiad wykorzystano do (dzięki Bogu – bezowocnego) wywarcia nacisku na Stolicę Apostolską celem wstrzymania się z decyzją o cofnięciu zaciągniętej przez biskupów ekskomuniki, i do wzniecenia uczuć nienawiści – do samego Biskupa jak i do Bractwa.

Nie ulegajmy zatem wpływom nagonki, lecz rozważając wiele zakłamanych kwestii historycznych, posiłkujmy się rzeczowymi argumentami. Znany jest Pan właśnie z takiego podejścia, a przytoczoną modlitwę św. Tomasza z Akwinu rzeczywiście wszyscy powinniśmy wziąć sobie do serca.

Redakcja BIBUŁY

ZOB. RÓWNIEŻ:

.