Krwawy najazd polskiej husarii, zamordowanie prawowitych dziedziców tronu przez polskiego hetmana – wszystko to łagodne dowcipy. Naprawdę antypolskie filmy jeszcze przed nami.
Na ekranie źli ludzie dawali wycisk tym dobrym, wieszali ich gdzie i za co popadło, gwałcili bez względu na wiek, płeć i orientację seksualną. Nagle zjawiał się Dobry Kowboj albo Dziwka o Złotym Sercu – i role się odwracały.
Filmy były nieomal pozbawione dialogów, jeśli ktoś otwierał usta, to klął, a i to najczęściej po hiszpańsku.
– Tylko nie wybrzydzaj! Na te filmy idą miliony ze specjalnego programu! – uprzedził moje narzekania przyjaciel z Arizony Mietek, na którego telewizorze ten szajs oglądaliśmy. – Tu na południu mamy parę milionów Latynosów, których sport ulubiony to wypruwanie flaków kozikami. Telewizory zatrzymują ich w domach! Oczywiście dialogi nie mogą być zbyt mądre, bo to by ich tylko wkurzyło… Na pociechę puszczę ci z taśmy „Amadeusza”, do Polski jeszcze nie dotarł i nie wiadomo, czy dotrze. Lecz te gówniane filmy na pewno was dopadną…
I to była ta dobra wiadomość. Zła była taka, że ze względów finansowych zakupiliśmy tylko te najbardziej gówniane.
I to mógłby być początek niniejszego szkicu, gdyby nie to, że trzeba napisać jeszcze jeden.
Wiek XX był czasem kolejnej wędrówki ludów – ze świata nędzy w zaświaty propagandy. I z powrotem. W wojnie i odbudowie towarzyszył im coraz częściej film, do którego rozwoju przyczyniły się dwa totalitaryzmy – niemiecki i sowiecki – oraz jedna infantylna demokracja – oczywiście amerykańska. Trzeba w tym miejscu przypomnieć nazwiska Leni Riefenstahl i („Triumf Woli” – 1934 r., „Olympia” – 1936 r.) oraz Sergiusza Eisensteina. Nazwisko tego ostatniego kojarzy się przede wszystkim z „Pancernikiem Patiomkinem” i z nakręconym ku czci Stalina „Iwanem Groźnym”. Warto do nich dorzucić kultowy ongiś „Październik” (1928 r.). Jeżeli bowiem dzieła Riefenstahl montowane były z autentycznego materiału filmowego, kłamstwo polegało na montażu i przemilczeniach, to Eisenstein po prostu… obywał się bez rzeczywistości. Jego „Październik” to pierwsza w tej skali świadoma próba zastąpienia historii – propagandową „narracją”, czyli po prostu fikcją. Dziś powiedzielibyśmy matriksem lub bardziej elegancko – rzeczywistością wirtualną. W tej „zwykłej” rzeczywistości „Aurora” wydała brzydko brzmiący odgłos ślepakiem, Pałac Zimowy, w którym przebywał jakiś oddział kobiecy, zajęli wygłodzeni seksualnie matrosi. W tej fikcyjnej „Aurora” bombarduje Twierdzę Pietropawłowską – przaśny odpowiednik Bastylii, a szturm na Pałac Zimowy przedstawiony został tak przerażająco, że do dziś jest kopiowany jako materiał archiwalny. Nie muszę tu dodawać, że rewolucją w tym matriksie dowodził bohaterski Lenin, który w rzeczywistości (tej zwykłej) dopiero zakładał perukę (rudą), by udać się do Petersburga. Rzeczywistość filmowa wygrała – i wygrywa do dzisiaj, także u nas.
Rewanż zaczyna się w matriksie
Podzielone po wojnie Niemcy powielały wzorce zachodnie w NRF i wschodnie w NRD. Dziś dominują wzorce hollywoodzkie, na których tle nie trudno zauważyć dyskretne próby przedefiniowywania II wojny światowej. Zaczęło się od „Okrętu” Wolfganga Petersena. Kolejny krok milowy to „Stalingrad” (1993 r.). Dramat wyreżyserowany z rozmachem przez Josepha Vilsmaiera w zasadzie jest niesprzeczny z ustaleniami historyków. Po raz pierwszy jednakże Niemcy pokazani są w roli – również – ofiar, ich losy mają budzić litość.
Dużo sporów wywołał „Upadek” (2004 r.) Olivera Hirschbiegela – a to ze względu na „neutralne”, jeżeli nie współczujące pokazanie postaci Hitlera, Goebbelsa i kręgu ich najbliższych. Opierając się na pamiętnikach sekretarki Traudl Junge („Z Hitlerem do końca”), film pokazuje ostatnie dni wodza Rzeszy – i w ten sposób unika mówienia o wcześniejszych zbrodniach Hitlera i Niemiec.
Wspominany Vilsmaier nakręcił w 2009 r. najważniejsze z dzieł tego nurtu – i prawdopodobnie najważniejsze dzieło swojego życia. To „Gustloff: Rejs ku śmierci” – film, który opowiada o ostatnim rejsie statku „Wilhelm Gustloff”, przypomina tę największą w dziejach katastrofę (zginęło ponad 9 tys. ludzi!), wskazuje winnych – statek wiozący uciekinierów z Gdyni został storpedowany na wysokości Ustki przez sowiecką łódź podwodną – 30 stycznia 1945 r. Chcąc nie chcąc, film przypomina także nazwisko patrona statku, działacza NSDAP, który został zamordowany w 1936 r. przez żydowskiego antyfaszystę Davida Frankfurtera. Dla uczczenia śmierci Gustloffa Niemcy ochrzcili jego imieniem największy swój statek, który miał się nazywać Adolf Hitler. Matką chrzestną była wdowa po zabitym Hedwig Gustloff – ongiś sekretarka Hitlera. Dopiero znając te wszystkie odniesienia i aluzje, możemy ocenić i ten film i zmiany zachodzące w niemieckiej kinematografii.
Na marginesie dodajmy, że do utrwalenia jakiejś wizji rzeczywistości przyczyniają się różne media, które spełniają rolę faktorów i agitatorów, nie tylko film. Wzorcowym efektem wysiłku wielu sztabów propagandowych był sukces „Listy Schindlera” (1993 r.) Stevena Spielberga. Pierwszym nośnikiem tej załganej „narracji” była książka Thomasa Keneally’ego. Wsparta została setkami artykułów, wywiadów, migawek telewizyjnych, wreszcie filmem. Dla Polaków niewątpliwym atutem były polskie akcenty – nawet oprawczynie z SS mówiły po polsku. Film dostał siedem Oscarów, zarobił kilkaset milionów dolarów. Bohater filmu – współpracownik Abwehry, który przygotowywał prowokację gliwicką i agresję na Polskę, do tego właściciel dobrze prosperującego obozu koncentracyjnego, a nawet dwóch – został bohaterem Polaków. Podobno ma już gdzieś szkołę czy ulicę. Nie w matriksie, lecz już w realnej rzeczywistości.
Przy okazji tych rozważań o kinematografii zagranicznej trzeba wspomnieć o swoistej wojnie na filmy (czy o filmowej wojnie o matrix). W 2011 r. wszedł na ekrany film „5 dni sierpnia”. Opowiada on o inwazji Rosjan na Gruzję, a reżyser Renny Harlin zadedykował go Lechowi Kaczyńskiemu.
Rok później ukazała się rosyjska odpowiedź: „Sierpień ósmego”. Reżyser Dżanik Fazijew ukazał w nim wojnę oczyma Rosjanki, która przyjeżdża do Abchazji po syna – gdy na kraj napadają straszni Gruzini. Dzielni rosyjscy żołnierze pomagają jej znaleźć chłopca.
Jeśli w tej perspektywie spojrzymy na propagandowy „1612: Chroniki smutnawo wriemieni” (2007 r.) Władimira Chotinienki, to zauważymy, że mimo antypolskości, mimo licznych przekłamań jest on stosunkowo łagodny. Krwawy najazd polskiej husarii, zamordowanie prawowitych dziedziców tronu przez polskiego hetmana – wszystko to łagodne dowcipy. Naprawdę antypolskie filmy jeszcze przed nami.
Sny ubeków
Jeśli film porównujemy do snu, to III RP szamoce się ciągle w snach ubeków. W kinach nie ma już wprawdzie propagandówek w wersji twardej, wciąż jednak telewizja powtarza propagandówki w wersji miękkiej, atrakcyjnej artystycznie, dowcipnej. Podobnie jak w Rosji wciąż króluje „17 mgnień wiosny”, u nas opowieść o najnowszej historii Polski narzucają dwa świetne seriale: „Stawka większa niż życie” (1967-1968) i napisany przez Andrzeja Szypulskiego ze Zbigniewem Safjanem (zarejestrowanym jako TW „Źerań”) i wyreżyserowany przez Janusza Morgensterna z Andrzejem Konicem serial „Czterej pancerni i pies”. Dzięki temu każdy Polak wie, komu zawdzięczamy wolność i inne dobrodziejstwa.
Podstawianie rzeczywistości fałszywej w miejsce uczciwej trwało od początku PRL-u, mówiąc prościej: PRL był kłamstwem, które miało na swe usługi artystów i inne autorytety moralne.
Jednym z takich autorytetów był Kazimierz Koźniewski, który w 1952 r. napisał „Piątkę z ulicy Barskiej”, innym Aleksander Ford, który prawie natychmiast nakręcił według niej film. Dzieło opowiadało o młodych chłopakach, których poakowskie podziemie wpycha na drogę przestępstwa. Najpierw powodują śmierć świadka oskarżenia (przeciw chłopcom toczy się proces o kradzież), potem otrzymują polecenie wysadzenia Trasy WZ. Na szczęście chłopcy zbuntowali się przeciw wrednym reakcjonistom… Jako puentę dodajmy, że Koźniewski był od lat zarejestrowany jako tajny współpracownik („33”), Ford nawet nie musiał – był kimś więcej.
Scena z „Popiołu i diamentu”
Kimś więcej byli dla władz komunistycznych także tacy ludzie jak Jerzy Andrzejewski czy Andrzej Wajda. Wystarczyło, że tow. Berman zaprosił do siebie pisarza, że przemówił do jego świeżo komunistycznego sumienia, a Andrzejewski napisał „Popiół i diament”. Wprawdzie nawet z materiałów dostarczonych mu przez UB wynikało, że podziemie wykonało wyrok na postaci dosyć nikczemnej, niemniej pisarz zrobił z niej wzór cnót – sekretarza PPR Szczukę. Potem Wajda przeniósł tę narrację na matrycę bardziej nowoczesną, bo na taśmę filmową. Pogłębił, uwiarygodnił, przyznał trochę cech ludzkich także ludziom z podziemia. Lecz jego ostateczny wyrok był jednoznaczny: bohater z AK zginął na śmietniku (historii). Najsmutniejsze w tym wszystkim było to, że nasz znakomity reżyser (piszę to bez ironii. „Ziemia obiecana” to naprawdę arcydzieło!) popełnił swój film w 1958 r., kiedy już naprawdę nie musiał. Chyba że bardzo chciał się podobać.
Petelscy, Kutz i inni
Zafałszowany został też obraz antysowieckiego podziemia i walczących z sowietyzmem powstańców. Przypomnieć tu wypada dwa najgłośniejsze filmy. Pierwszy to „Ogniomistrz Kaleń” (1961 r.) Ewy i Czesława Petelskich – według książki Jana Gerharda „Łuny w Bieszczadach”. Jednym z jego bohaterów jest major „Źubryd” z NSZ – partyzant antysowieckiego powstania. On i jego ciężarna żona zostali skrytobójczo zamordowani przez ubeckiego agenta Jerzego Vaulina (TW „Mewa”) – ale o tym film już nie mówi. Nawiasem mówiąc, Vaulin był potem uznanym dziennikarzem „Po prostu” i filmowcem – zrealizował ponad 20 filmów dokumentalnych.
Równie zafałszowany jest film Kazimierza Kutza „Znikąd donikąd” (1975 r., scenariusz Ryszard Kłyś). Przedstawiając walki akowskiej „bandy” na Źywiecczyźnie, reżyser stara się pokazać absurdalność tych walk, których efektem są tylko niepotrzebne zbrodnie. Do poetyki opluwania antysowieckiego podziemia wróci po latach Agnieszka Arnold w dokumencie pt. „Bohater” (2003 r.). Zrobi w nim coś podobnego do zabiegu, jakiemu poddali swoich bohaterów Andrzejewski i Wajda: przetworzy legendarnego dowódcę w postać dokładnie negatywną, w bandziora, mordercę i fanatyka religijnego. Dla uzyskania większego autentyzmu reżyserka spaliła całkiem autentyczną stodołę. Na jej tle „świadek” (dokładniej córka świadka) opowiada, jak to kpt. Rajs „Bury” wbijał w oczodoły prawosławnych, białoruskich chłopów kamienie i sztachety. W dyskusji, która miała miejsce po premierze, na zarzut kłamstwa reżyserka odpowiedziała z rozbrajającym wzruszeniem: „Ja nie jestem historykiem. Ludzie mają prawo do jeremiady, żałoby, nabudowywania tej rozpaczy”. Równie prawdziwe i równie nadające się do kopiowania na Zachodzie są jej relacje o zbrodni w Jedwabnem, którą przypisuje w całości Polakom i której poświęciła dwa filmy („Gdzie mój starszy syn Kain” 1999 r. oraz „Sąsiedzi” 2001 r.).
Nieudany rozrachunek z reżimem
Filmowi polskiemu do dzisiaj nie udało się powiedzieć całej prawdy o stalinizmie. W 1982 r. powstał wprawdzie film „Matka Królów” z genialną kreacją Magdy Teresy Wójcik, według powieści byłego propagandysty Kazimierza Brandysa. Autor ten bowiem nie tyle ujawniał zbrodniczość systemu, ile upominał się o skrzywdzonych komunistów. Rozrachunek nie udał się także Borysowi Lankoszowi w okrzyczanym jako arcydzieło filmie „Rewers” (2009 r.). Gombrowiczowska, groteskowa konwencja nie nadaje się do analizy poważnych problemów. Owszem, władza, a nawet UB zostały trochę ośmieszone, opozycyjne mieszczaństwo także trochę i to właściwie wszystko. Jedyną ofiarą śmiertelną jest ubek, stalinizm minął, ofiarom i katom jednako należą się świeczki.
Nie wyszedł też rozrachunek z przeszłością Janowi Kidawie-Błońskiemu w filmie „Różyczka” (2010 r.). Aż dziwne, historia, którą opowiedział, była samograjem, a nawet dwoma. Bo na pierwszym planie znany pisarz (oczywiście Jasienica), któremu SB podsunęła agentkę jako żonę, w tle – Marzec ’68, bunty studentów… Film został obsypany złotem jeszcze bardziej niż „Rewers”. W Gdyni otrzymał Złote Lwy (2010 r.), w Chicago jeszcze Złote Zęby, australijscy dystrybutorzy przyznali mu Złotego Kangura, Radio Gdańsk „Złotego Klakiera” (za najdłużej oklaskiwany film); mało już apetyczna agentka „Ewa” (Zofia O’Bretenny) została zastąpiona młodą laską – a jednak znów coś nie wyszło. Reżyser za bardzo się miotał między prawdą a poprawnością. Nie da się mówić o Marcu, nie pokazując maltretowanych studentów, nie wspominając o usuwaniu z wojska kadry starej – tej sanacyjnej, tej akowskiej – i kadry znacznie młodszej – żydowskiej. A to znaczy, nie wspominając o Jaruzelskim.
Do napisania jest też scenariusz o Adamie Michniku, który 8 marca nie przychodzi na wiec, nie zostaje liderem studentów – a dzień później zostaje i tak aresztowany. Albo o donosicielu z kręgu komandosów „Ludwiku” – Zygmuncie Dzięciołowskim itd., itd. I Marzec, i historia Jasienicy wciąż czekają na film o sobie. Tak samo jak historia obu powstań – Warszawskiego i Antysowieckiego.
Gdy Wałęsa bije się z milicją
Prawdę o polskiej historii próbują w tej sytuacji przywrócić miniatury filmowe tworzone w poetyce filmów dokumentalnych i wywiadów. Nie tu miejsce na dokładne analizy, spróbujmy choć przypomnieć kilka dzieł.
O początkach PRL-u opowiada „Mord założycielski” nakręcony przez Jacka Raginisa jako widowisko telewizyjne. Twórca odważnie ukazuje zakazane, czasami cuchnące podziemia komunizmu, próbuje wyjaśnić tajemnicę zamordowania Nowotki, a następnie braci Mołojców – co nadaje politycznemu widowisku tempo sensacyjnego filmu. Nie słyszałem, by spektakl ten otrzymał jakąś nagrodę.
Nie może też liczyć na nagrody nielubiany przez poprawne politycznie środowisko Grzegorz Królikiewicz. W 2000 r. mimo wielu trudności reżyser ten nakręcił „Anatomię sumień” – paradokument, w którym oficerowie NKWD przesłuchują oprawców z Kalinina i Charkowa. Okazuje się, że jedni i drudzy hołdują tym samym wartościom… Na uwagę zasługuje znakomita gra aktorska: prawda o akceptowaniu banalności zła przebija się poprzez ich przejęzyczenia, jawne kłamstwa, pauzy, a nawet przez mowę ciała. Jest to zasługa reżysera, lecz i znakomitego zespołu aktorów, który tworzą: Ignacy Machowski (Tokariew), Zygmunt Malanowicz (Prokurator), Leon Niemczyk (Syromiatnikow) i Franciszek Trzeciak (Śledczy), a także Maria Kleydysz jako Natalia Ryżkowa i Franciszek Matias jako filmowiec z KGB. Z późniejszych dzieł Królikiewicza zapadają w pamięć: film poświęcony sylwetce „Ognia” Kurasia „A potem nazwali go bandytą” (2002 r.), rzecz o strajku studentów Uniwersytetu Łódzkiego „Bardzo krótki strajk” (2007 r.) i „Kern” (2010 r.) – opowieść o niszczeniu zasłużonego dla Polski działacza. W tle tej – nienazwanej po imieniu zbrodni – kryli się tacy ludzie, jak stary propagandysta komunistyczny Jerzy Urban i pełen wdzięku reżyser Marek Piwowski (zarejestrowany jako TW „Krost”). Ostatnim dziełem Królikiewicza jest „Szary” – film o Antonim Hedzie (2012 r.).
Niestety w krótkim artykule nie da się wyliczyć wszystkich filmów, które na to zasługują, i wszystkich twórców usiłujących rozproszyć kłamliwą atmosferę unoszącą się nad polskim życiem. Przerywając ten wątek, musimy jeszcze zasygnalizować dwa niebezpieczeństwa. Do spowicia naszej pamięci dymem, i to niezbyt wonnym, przyczynić się mogą wkrótce dwa właśnie szykowane filmy: matriksowy film o Westerplatte i matriksowy film o Wałęsie.
Już w przypadku filmu Kutza „Śmierć jak kromka chleba” – którego dobrych intencji nie chcę kwestionować – pojawiły się wątpliwości dotyczące scen bójki górników z zomowcami. Górnicy, owszem, rzucali śrubami czy mutrami – ale rzucali z daleka. Bezpośrednia bijatyka to bezpośrednie zagrożenie życia – a to już usprawiedliwia nawet użycie broni. A więc usprawiedliwia zbrodnię… twórcy muszą więc niezwykle uważać, jakie sceny przedstawiają za prawdę, bo nigdy nie wiadomo, co z ich filmów będzie wkopiowane.
W produkowanym od lat kilku autorskim (reżyseria + scenariusz) filmie Pawła Chochlewa „Tajemnica Westerplatte” mają ostać (według upowszechnionego scenariusza) nakręcone sceny ukazujące dowódcę obrony jako niemal szaleńca, a obrońców wartowni jako wkur…ch nych chłopaków, pijących i szczających na portret swojego Naczelnego Wodza. Nieudolny reżyser do dziś nie może zrozumieć, że te sceny mogą zamienić się w obowiązującą, poprawną politycznie „prawdę”.
Podobnie rzecz się przedstawia z produkowanym przez Wajdę filmie o Wałęsie. W krytykowanym już przez historyków (m.in. przez prof. Antoniego Dudka z IPN) scenariuszu Janusza Głowackiego pojawiają się sceny typowe dla matriksu kopie bez oryginałów. Czyli bujdy. Ważne zaś prawdy, dotyczące np. bujnej młodości i konszachtów przyszłego prezydenta ze „służbami”, zostają pominięte. Jest oczywiste, że tak wytrawni mistrzowie koniunkturalizmu, jak Wajda i Głowacki, nie chcą się nikomu narazić, ale nawet serwilizm powinien mieć granice. W tym wypadku – granice prawdopodobieństwa. Zarówno w tym, co pokazane, jak i w tym, co przemilczane. Pomijanie kontaktów TW „Bolka” z SB (gdy ukazują się coraz nowe dowody) czy opowieści o dzielnym Wałęsie bijącym się z milicją – to też nadaje się do wykopiowania. Po to by ośmieszyć i Wałęsę, i Solidarność, i całą naszą rewolucję.
Zakończenie: instytuty pamięci czy wytwórnie amfetaminy
Czy można wrócić z rzeczywistości symbolicznej? Czy można uciec z matriksu? To dwa różne pytania. Z matriksu uciec jeszcze można, z rzeczywistości symbolicznej nie. Człowiek to jest po prostu animal symbolicum, nie dałby sobie rady w świecie, gdyby nie posługiwał się znakami i gdyby nie układał ich w modele. Problem w tym, by nie powstawały modele bez oryginałów, by pomniejszając chaos świata i jego wydarzeń, nie wprowadzać ani kłamstwa w relacjach, ani kłamstwa w proporcjach, ani kłamstwa w ocenie etycznej. Nie jest możliwe dzieło bez elementów fikcji, bo nie da się w filmie czy na scenie ukazać historii w skali 1:1. Da się jednak pokazać historię zminiaturyzowaną, model, w którym zachowana jest przynajmniej prawda etyczna: dobrzy są dobrzy, źli – źli. Możliwe są filmy o rewolucji bez fikcyjnego (za to bohaterskiego!) szturmu na Pałac Zimowy, o Jedwabnem – bez mnożenia liczby ofiar poza granice śmieszności – bo zamordowanie nawet jednego człowieka jest zbrodnią. Możliwy jest film o Jaruzelskim, który chce się wyplątać z sieci zdrady, lecz najpierw trzeba przyznać, że był zdrajcą, że donosił jako TW „Wolski”. Możliwy jest film o Wałęsie, którego na szczycie władzy dopada haniebna przeszłość, lecz najpierw trzeba przyznać, że zanim stał się bohaterem (a stał się – i w tym problem!) – był zarejestrowany jako „Bolek”, a z przeszłością walczył w jeden sposób: próbując zniszczyć donosy. Gdyby zamiast zachwycać się sobą, czytał książki – wiedziałby, że donosy nie płoną.
Bohdan Urbankowski