Dodano: 2012-06-13 10:39 am
Dzisiejszy obraz szlachty i ziemiaństwa jest podwójnie zmistyfikowany. Mieszkańcy dawnych polskich dworów kojarzą się najczęściej z klasą ludzi oderwanych od rzeczywistości, żyjących w luksusie i dla luksusu.
W obrazie ich życia dominuje bal, polowanie i „kuchnia szlachecka”. Ten mit przetrwał w wielu umysłach niemal nienaruszony od czasów, gdy wyobrażenie o życiu ziemian kształtowała propaganda. A przecież tworzyli ją ci, którzy domy szlacheckie ograbili, majątki rozkradli, a właścicieli zamordowali albo pozbawili prawa zamieszkania nie tylko we własnych domach, ale nawet w obrębie powiatów, na terenie których domy te się znajdowały.
Oprócz propagandy istnieją jednak na szczęście także wspomnienia tych, którzy na własne oczy oglądali kontynent zaginiony pod wodami czerwonego potopu, świat minionego społecznego ładu. Ksiądz Walerian Meysztowicz, przedwojenny radca Ambasady Polskiej przy Stolicy Apostolskiej, w swojej książce poświęca wiele miejsca ojcu, Aleksandrowi Meysztowiczowi. Był to jeden z wielkich panów litewskich, spadkobierca dawnej senatorskiej warstwy Rzeczypospolitej, polityków, dygnitarzy, przywódców stronnictwa konserwatywnego, których przed wojną określano mianem „Źubrów kresowych”. Aleksander Meysztowicz był nade wszystko wspaniałym gospodarzem rozległych dóbr na Wileńszczyźnie. W jego stosunku do ludzi uderzała życzliwość i szacunek wobec przedstawicieli różnych stanów. ,,(…) wyrabiało ją życie w otoczeniu tych, którymi należało się opiekować. (…) Znał wszystkich ludzi w okolicznych wioskach, gotów do pomocy – tradycyjnej, z pańszczyźnianych czasów, w każdej biedzie”. Rodzinnego lekarza, dr. Witorta, wysyłał do wiejskich chałup, odbudowywał spalone wsie z własnego drewna. Pracował – przy udziale Piotra Stołypina, którego znał z czasów petersburskich. gdy zasiadał w rosyjskiej Radzie Państwa – nad komasacją gruntów chłopskich, bo w tym widział szansę na realną poprawę sytuacji włościan.
Wspomnienia bywają zaskakujące. Polonistka mojej siostry odmalowała kiedyś swoim uczniom zapamiętaną z własnej biografii sugestywną scenę dorocznego objazdu wiosek przez hrabiego Alfreda Potockiego z Łańcuta. Oczy dziecka ujrzały obraz bajkowy: Kareta była biała. ze złotym herbem; przez uchylone okno powozu wysuwała się miarowo ręka w białej rękawiczce i rzucała na rozmokłą, błotnistą ziemię cukierki o niebiańskim smaku. I choć obraz był mocno kiczowaty, a nauczycielka, członkini panującej wówczas partii, mieszkająca przed wojną w dworskich czworakach, zawsze głośno narzekała na „dolę chłopa ciemiężonego przez pana”, to gdy o tym opowiadała, nagle ubywało jej lat, głos piękniał, a w oczach zapalały się błyski.
Jak różne mogą być wspomnienia związane z „nierównością klasową”! Oto ks. Meysztowicz opisuje z własnego dziecięcego doświadczenia odmienne relacje między „państwem” a wsią, tuż przed I wojną światową na Litwie. „(…) w wieczornym śniegu, z pierwszą gwiazdą zaczyna się napływ ludzi do oświetlonej kolumnowej sieni. Przychodzą wszyscy, ktokolwiek nie ma we dworze własnej gospodarki, własnej «kuci» dla siebie i najbliższych: starzy robotnicy, panowie z administracji, dziewczęta z pralni i piekarni, parobcy, kowale, stolarze. Pan i Pani witają wszystkich w sieni, przełamując opłatek, ściskając; «prosim dalej» – do sali jadalnej. (…) Sala jadalna w świetle wiszących lamp, złote ramy portretów. Pod nimi tłoczno wokół w podkowę ustawionych stołów, siano pod obrusami. Pan i Pani usadzają przy stołach – sześć, siedem dziesiątków ludzi. Dymią wazy czerwonego barszczu. Ryba. A potem – kucia; właśnie kucia! Pszenica i groch, rozgotowane z migdałami i makiem, w osłodzonej miodem wodzie. (…) Rozwiązały się mowy (…) w stołowym coraz gwarniej. Wybuchają śpiewy, po polsku, po litewsku…”.
Dawniej nie wstydzono się oczywistej prawdy, że każdy znajdujący się w niższej warstwie społecznej może wiele zyskać przez kontakt z osobami z warstwy wyższej, z natury rzeczy wzorcotwórczej. Ten kontakt wewnętrznie udoskonala, budzi nadzieję, otwiera nowe przestrzenie duchowe. W czasach PRL negowano i wyśmiewano tę oczywistość, zgodnie z zasadami myślenia rewolucyjnego. Dziś ukazuje się drukiem wiele pamiętników ziemian, które wcześniej znane były tylko wąskiemu kręgowi emigrantów lub przetrwały gdzieś na strychu. Wcale niepoślednie miejsce przypada w nich ludziom, którzy żyli w najściślejszej symbiozie z dworem, choć należeli do najniższego stanu.
Ksiądz Meysztowicz już w pierwszym rozdziale przywołuje postać litewskiego chłopa nazwiskiem Szukis, który przez całe życie związany był z majątkiem Meysztowiczów w Pojościu nad Niewiażą. Po uwłaszczeniu wiosek w 1864 roku został na własną prośbę przy dworze. Niezwykle religijny, był zarazem kopalnią wiadomości o przeszłości majątku i dworu i jedną z najbliższych osób Waleriana Meysztowicza z dzieciństwa. ,,(…) był integralną częścią tego dworu; razem z tymi kilkoma setkami rodzin z Orzel, Chorążyszek, Węclawiszek, Karszynówki, Pakalni i razem z mieszkańcami czworaków w Kurhanowie, Dębowie, Trakiszkach, Staruszkach, Podgaja, z całą ludnością tych kilkudziesięciu kilometrów kwadratowych dorzecza Josty, którym z woli wielkich książąt przewodzili panowie, był – jak oni wszyscy – związany z tymi panami w jedną całość, solidarną i zwartą. (…) w Pojościu pamięć ludzka nie przechowała żadnej krzywdy, wyrządzanej przez panów włości, ani odwrotnie: włość nigdy panów nie skrzywdziła ani nie zawiodła. Zmiany, uwłaszczenie wiosek, potem dalsze rozluźnienie więzi między dworem a wsią, mordercza dla dworu reforma rolna Republiki Litewskiej, dalsze rozproszkowanie wszystkiego pod okupacją sowiecką, wygnanie panów, a zaraz potem wywożenie ludności, osadzanie nie wiedzieć skąd wyrwanych «kaukazów», kolonizacja rosyjska to wszystko przyszło później, z zewnątrz, wbrew woli dworu i wbrew woli włości”.
Inny przyjaciel dworu w Pojościu, chłop nazwiskiem Jokajtis, udzielił kiedyś zwięzłej lekcji zdrowego rozsądku młodemu Walerianowi, gdy ten rozgorączkowany nastrojami anty-carskiego wrzenia zapalał się do demokracji. „Zasada ulegania większości, długo tłumaczona, poszła w drzazgi pod jego uwagą: «Przepraszam, a kogo jest więcej, głupich czy mądrych?» (…) Moją diatrybę przeciw monarchii, po długim milczeniu, zamknął twierdzeniem, iż «trzeba, żeby był pan nad panami». A potrzebę istnienia panów uzasadniał tym, co byśmy dziś nazwali obawą przed biurokracją w socjalizmie państwowym: «jak panów nie będzie, to kto ludzi przed czynownikami wybroni?»”.
Baty za Procenkę
Jakże często stosunek do służby ziemian i szlachty daleki był w Polsce od wielkopańskiej wyższości, jaką próbowało się lansować w popularnych romansach z życia wyższych sfer, w rozmaitych brukowcach czy w podręcznikach tzw. naukowych, opracowywanych na potrzeby komunistycznej władzy.
Familiarność w stosunkach z pracownikami majątków była typowym dla nas, ciepłym, wynikającym z katolicyzmu i polskości, rysem kultury i obyczaju. Katolicki klimat wychowania w domach ziemiańskich decydował, że wiele młodych ziemianek, ledwo wprowadzonych w tzw. świat, zamiast błyszczeć na balach i rautach, zaciągało się jako sanitariuszki w przyfrontowych szpitalach (w okresach wojen i powstań), a w czasie pokoju z entuzjazmem organizowało opiekę nad dziećmi włościan. Gdy wychodziły za mąż i zostawały paniami domu, niemal natychmiast zakładały ochronki i szkoły we własnych majątkach, punkty pomocy medycznej, nierzadko małe szpitaliki – i osobiście służyły potrzebującym. Pracownikom ze wsi należała się opieka i codzienna troska, to były rzeczy powszechnie rozumiane i przestrzegane. Także opieka moralna, dbanie o życie religijne. Służbie – szacunek, który był surowo egzekwowany od dzieci w polskich rodzinach.
Eustachy Sapieha (1916-2001) wspomina swoje dzieciństwo w majątku Spusza (dzisiejsza Białoruś): „Mieliśmy zupełną swobodę, nikomu nie musieliśmy się meldować, wymagano tylko dobrego zachowania w domu, czystości rąk, uszu i nóg, prawdomówności, uszanowania dla starszych i służby. U szanowanie dla starszych było nam tłumaczone i przez Miskę (nauczycielkę domową, Angielkę – przypis E.P.P.) bardzo przestrzegane, ale uszanowanie i grzeczność dla służby były nam wbijane nawet pasem”. Sapieha, syn arystokratycznej rodziny, pomawianej niejednokrotnie o wielkopańskie zepsucie, wspomina po sześćdziesięciu z górą latach, jak jego starszy brat Lew „kiedyś niegrzecznie odezwał się do stajennego Procenki i oberwał za to baty, i to szpicrutą”. „Ostatnie lanie dostałem już po moich pierwszych wakacjach szkolnych” – nie omieszkał zaznaczyć. Była to kara za straszenie przyjeżdżających chłopów i interesantów, w przebraniu, w balowej masce matki i z wiatrówką w ręce, okrzykiem: „stać, bo będę strzelał!”. Prawdziwe, nie przenośne, lanie „na goły tyłek”, jak zaznacza autor wspomnień, wlepił mu osobiście ukochany nauczyciel, Wacław Iwanowski. „Dziewczynki nigdy pasa nie dostawały, więc ich rzadkie kary były bardziej wyrafinowane. Izia za to, że była niegrzeczna dla Michała, musiała przy Mamci, przepraszając, pocałować go w rękę; biedny służący Michał po tej scenie upadł na kolana i rozpłakał się”.
Domek starego kucharza
„Pamiętam z dzieciństwa rodzinę Sochów – wspomina Stanisław Wielowieyski. – Sochowie od setek lat byli związani z naszym rodzinnym majątkiem w Lubczy (kieleckie). Gdy przyjeżdżaliśmy do Lubczy, pierwsze kroki kierowaliśmy do starego kucharza Sochy. W połowie lat trzydziestych był to już człowiek po osiemdziesiątce. Razem z moim pradziadkiem, Adamem, brał udział w powstaniu styczniowym. Uratował pradziadkowi życie. Szliśmy do niego – mieszkał z żoną, staruszką – i witając się całowaliśmy kucharza i jego żonę w rękę. Takie były zasady i takie reguły. (…) Kucharz Socha miał własny domek i ktoś z pracowników majątku mu pomagał. Był, by tak rzec, honorowym mieszkańcem majątku, całkowicie na utrzymaniu Lubczy. Inny przykład dotyczy ordynansa (wojskowego służącego ojca, w latach 1919-1920), Marcina Kani. Walczył z ojcem w bitwie z bolszewikami pod Naczą, którą ojciec dowodził. Gdy wrócili z wojny, został kamerdynerem ojca.
Mieszkali Marcin Kania i jego żona, która była klucznicą i szefem kuchni – razem z nami we dworze. Jego córka, Teresa, była rówieśnicą mojej siostry. Wychowywaliśmy się wspólnie, we czwórkę. Kiedy zostaliśmy wyrzuceni z Chełma, Teresa Kania zamieszkała z nami w Radomsku, a potem w Krakowie. Chodziła na uczelnię razem z moją siostrą. Tak się traktowało służbę. To były stosunki bardzo bliskie, ciepłe, rodzinne”.
„Moja matka, Katarzyna z Kurnatowskich Wielowieyska, założyła w parafii Akcję Katolicką Kobiet oraz organizację Młode Polki. Istniała też w naszym majątku ochronka dla dzieci, dla której wzorem było dzieło Edmunda Bojanowskiego – dziś błogosławionego – naszego krewnego z Wielkopolski. Takie ochronki istniały w wielu majątkach, opiekowano się nie tylko dziećmi pracowników folwarcznych, ale także rolników ze wsi. Było to zarazem miejsce przygotowania dzieci ze wsi do życia katolickiego. Prowadzącą naszą ochronkę osobę starannie wybrano, była członkinią III zakonu franciszkańskiego. Wszystkie święta kościelne obchodzono we dworze w powiązaniu z ochronką. (…) Nie było u nas lekarza (pojawił się dopiero w czasie wojny). Do tego czasu matka prowadziła w domu aptekę. Przyjeżdżali do niej ludzie często z bardzo daleka. Udzielała pomocy we wszystkich nagłych wypadkach, zakażeniach, zatruciach, oparzeniach… Oczywiście bez żadnej gratyfikacji”.
Chłopi i służba odwdzięczali się jak mogli. Zwłaszcza, gdy przyszły czasy zagłady dworów. „Kiedy w marcu 1945 roku matkę wyrzucano z majątku – wspomina Stanisław Wielowieyski – jej dawni podopieczni specjalnie przejeżdżali, by ją osłonić, pomóc jej. Próbowali nawet jakoś ją ratować przed tym – oczywistym w ich przekonaniu – gwałtem. Z własnej inicjatywy zorganizowali wozy, by wywieźć do Radomska nasze meble. Pamiętam, jak serdecznie się do nas odnosili. Wielu z tych ludzi było kolegami mojego starszego brata z partyzantki AK-owskiej”.
Podobne więzi łączyły ze wsią Aleksandra Meysztowicza, gospodarza wielkiego majątku w Pojościu na Litwie Środkowej. „Nie był chłopomanem, widział dobre i złe cechy ludzi (…). Dobroczynność wobec ubogich jednała mu sympatię w tej licznej w Wilnie grupie ludzi. Pijak-epileptyk z rogu Zygmuntowskiej ostrzegał go w czasie okupacji bolszewickiej”.
„Rząd Litewskiej Republiki ogłosił konfiskatę Pojościa. Tylko teraz widzę, z jaką pogodą i siłą ducha zniósł mój ojciec ostateczną klęskę próby odbudowy Wielkiego Księstwa, połączoną z utratą Pojościa (…) tylko głęboka wiara dała mu możność pogodzenia się z wolą Bożą„.
Gdy 17 września 1939 roku Maria ze Zdziechowskich Sapieżyna próbowała opuścić swój dom w Różanie, wraz z całą rodziną, służącymi i ich rodzinami, których zamierzała wziąć pod opiekę – tak samo jak własne dzieci i krewnych w realiach przymusowej wojennej tułaczki, nagle przed domem pojawiła się grupa nieznanych cywili. „Kątem oka zobaczyłam wymierzone w nas pistolety! Kilku uzbrojonych ludzi szło ku nam aleją”. Najpierw zaczęła krzyczeć: „Cokolwiek zrobicie, zostawcie dzieci w spokoju!… Nie rozstrzeliwuje się dzieci!„.
Nieznośną ciszę, która nastąpiła potem, przerwał nieoczekiwanie ciepły, spokojny głos. To był stary sługa, kucharz Cydzik, ubrany w wykrochmalony, biały fartuch i kucharską czapkę. Zaprosił tych ludzi do domu, ofiarowując im wino i wódkę, jedzenie, ubrania, strzelby – wszystko, co chcieli i mogli zabrać”. Słuchali go przez chwilę w milczeniu i następnie – z jakichś niepojętych powodów – ci, którzy przyjechali zabić na oczach wsi gospodynię tego domu, i w ten sposób ustanowić tu nowy bolszewicki porządek, pozwolili jej, wraz z bliskimi, bezpiecznie opuścić Różanę.
„Jaśniepaństwo” i ich powiernicy
„Z moich wspomnień i rozmyślań wynika – pisała w swoich Wspomnieniach Maria z Czetwertyńskich Tarnowska – że ludzie byli wtedy szczęśliwsi, nie marnowali życia na szukanie odmiany. Wieśniacy byli świadomi swej ogromnej roli w majątku, a z właścicielami łączyły ich przyjazne, niemal rodzinne więzy. Podobnie służba. Każdy z tych ludzi na swój sposób przyczynił się do tego, że miałam szczęśliwe dzieciństwo” .
Jeden z najbardziej dyskretnych ludzi pracujących w domu rodzinnym Marii Tarnowskiej w Milanowie na Lubelszczyźnie, Karol Parchimowicz, strzelec i osobisty służący ojca autorki, był zarazem uważnym obserwatorem ludzkich zachowań. Dzięki kulturze, taktowi i bystrości, jakimi się odznaczał, stał się powiernikiem małej Marii w jej kłopotach z pierwszą, niefortunnie dobraną nauczycielką i zapobiegł rodzinnej katastrofie pedagogicznej.
„Mama wszędzie zabierała mnie ze sobą. Osobiście zarządzała majątkiem (…). Chodziłyśmy we dwie po kurnikach i stajniach, objeżdżałyśmy najdalsze folwarki. Czerwcowe słońce jaśniało nad szerokimi łanami zbóż, które kołysały się poruszane łagodnym wiatrem, a dojrzewające kłosy z cichym szelestem chyliły się pod własnym ciężarem. Trudno opisać urok i spokój tej rozległej równiny, którą otaczała granatowa wstęga lasu. Mama raz po raz nakazywała stangretowi, by się zatrzymał, bo chciała coś sprawdzić. Gdy nie była pewna, do kogo należy koń stojący na drodze, albo gdzie przebiega granica pól, zwracała się do stangreta lub parobka.
«Czyje to?» – pytała, a oni jej nie mówili, że «księżnej pani» albo «milanowskie», tylko za każdym razem odpowiadali: «Nasze»”.
W domu rodzinnym Marii, oprócz rodziców i pięciorga rodzeństwa, mieszkało na stałe grono przyjaciół domu. Do stołu wraz z gospodarzami i dziećmi siadała m. in. wychowawczyni Marii, pan Józef Radoszewski, znany zbieracz starożytności, i książę Kalikst, ojciec pana domu, powstaniec z 1831 roku.
Harmonia obcowania w rodzinnym środowisku z ludźmi różnych stanów była czymś, co nie mogło pozostać bez wpływu na kształtującą się osobowość Marii. Ten niedoceniany przez współczesnych, zafascynowanych zewnętrznymi atrybutami życia ziemian, tak istotny element życia we dworze utwierdzał prawdę o istnieniu porządku świata opartego na miłości.
Rodzinny Milanów to również kościół fundacji prababki Marii Tarnowskiej i szpital dla pracowników majątku i mieszkańców okolicznych wsi. Fundacja miała wartość 30 tysięcy rubli. Szpital prowadziły siostry szarytki, a dwa razy w tygodniu z miasteczka przyjeżdżał lekarz. Koszty leczenia pokrywały dochody z gruntów i kapitału oddanych na fundację. W owych odległych czasach był to typowy styl postępowania „krwiopijców i wyzyskiwaczy’, jak uczono przez czterdzieści z górą lat dzieci w peerelowskich szkołach. Babka Marii Tarnowskiej, Julianna Wanda Uruska, znana w swoim środowisku z szerokiej działalności dobroczynnej, była damą wielce przewidującą; w testamencie umieściła klauzulę, że w razie usunięcia ze szpitala kapelana i sióstr zakonnych cały majątek fundacji zostaje zwrócony właścicielom majątku. Katolicki kościół wybudowano tu w okolicy zamieszkanej w dużej mierze przez unitów i prawosławnych. Rodzice Marii Tarnowskiej niejednokrotnie bronili grekokatolików, którzy dawali przykład odwagi w obronie wiary, przed okrutnymi prześladowaniami zaborców. Dzięki interwencji ojca Marii, Włodzimierza księcia Świętopełk -Czetwertyńskiego, powstańca styczniowego i Sybiraka, obywało się bez przelewu krwi, choć Rosjanie próbowali zainstalować w milanowskim szpitalu prawosławny ośrodek.
O przyjaznych i zażyłych stosunkach łączących rodziców (właścicieli ogromnych dóbr na Litwie) oraz włościan pisze także Mieczysław Pieriejesławski -Jałowiecki, ziemianin i pierwszy pełnomocnik rządu polskiego w Wolnym Mieście Gdańsku:
„Co niedzielę po nabożeństwie spieszyłem się, by zobaczyć się z moją chrzestną. Czekała na mnie przy swojej dobrze okutej i pięknie wymalowanej nietyczance, zaprzęgniętej w parę okrągłych jak ogórki mierzynków. W rodzinie mojej przestrzegano tradycji, aby jednym z rodziców chrzestnych był wieśniak z sąsiednich wsi. Chłopca trzymała do chrztu gospodyni, a dziewczynkę gospodarz. Moją chrzestną była wdowa Weronika Pełedas, zamożna gospodyni z wsi Pełedy. Zjawiała się w kościele przybrana w całej krasie litewskich samodziałów, z jedwabną chustką na głowie i z ciężkim sznurem korali. Miała włosy jasne jak len, niebieskie oczy i piękną twarz. Mateusz, nasz stary stangret, zazwyczaj patrzący z wysokości swego kozła z dużą pobłażliwością na zgromadzonych przed kościołem parafian, względem mojej chrzestnej zachowywał wielki szacunek i zwykł był mówić:
– Chrzestna panicza to akuratna i sławna gospodyni na całą parafię kukuciską, a kiedy przystroi się na odpust do kościoła, to paniczu… wprost alleluja.
Lubiłem bardzo moją chrzestną, gdyż była pogodna, miła i nieraz służyła mojej matce radą w różnych drobnych kłopotach gospodarstwa domowego. Uciekałem również do chrzestnej, kiedy chciano mnie ukarać. (…) Chrzestna nazywała mnie zawsze z litewska po imieniu w trzeciej osobie. Słuchała moich skarg uważnie, ale nigdy nie brała mojej strony i często dawała mi takie pouczenie, które bardziej ukształtowało moją katolicką postawę, niż zrobiłby to jakikolwiek katecheta.
– Czy to Pan Bóg dał człowiekowi wolę, aby go każdy za nos wodził? – pytała, gdy zrobiłem coś złego. – Szczupak w naszej Zejmianie, tak on płynie swobodny w jedną i drugą stronę, a za przeproszeniem, słoma czy kawał drzewa płynie tam, gdzie prąd poniesie”.
Wileńska gazeta „Słowo” zamieściła w październiku 1938 roku informację o śmierci prof. Mariana Zdziechowskiego, urodzonego w Nowosiólkach w powiecie mińskim, potomka starego szlacheckiego rodu, rektora Uniwersytetu Wileńskiego, uczonego znanego w świecie ze swoich antykomunistycznych poglądów oraz głębokiego religijnego i filozoficznego spojrzenia na problem Rosji.
„W podwórku domu Zdziechowskich na ceglanej podłodze suteryny klęczał mężczyzna. Zdaje się, że się modlił, a z szeroko otwartych oczu płynęły łzY. Stary stangret, który 25 lat służył u profesora, opłakiwał zgon pana”.
Zabawa w odwracanie ról
Juliusz Kaden-Bandrowski opisuje moment, gdy jego ojciec, szacowny krakowski lekarz, z powodu pragnienia, by na co dzień przebywać w eleganckim świecie, w ciągu jednego dnia wyzwolił się raz na zawsze ze swoich obowiązków. Przyjął posadę dyrektora teatru. Źeby zerwać z dawnym życiem, musiał uciec się do psychodramy.
„Rano, po śniadaniu, kazał ojciec wyjść Tomaszowi [staremu służącemu] do sieni i zadzwonić w charakterze chorego. Musieliśmy być przy tym wszyscy w przedpokoju.
Cóż miał Tomasz robić? Zadzwonił i jak mu kazano, spytał w drzwiach:
– Czy zastałem pana konsyliarza?
Ojciec ukłonił mu się nisko i odpowiedział:
– Przepraszam pana dobrodzieja, ale pan doktór wyjechał i nigdy już nie wróci.
Wybuchnęliśmy śmiechem. Tomasz się zaczerwienił, ojciec dobył z pularesu papierek dwudziestokoronowy i wręczył go uniżenie pacjentowi:
– Służę panu dobrodziejowi i bardzo przepraszam za zawód. Pan będzie łaskaw powiedzieć chorym pana konsyliarza, że każdemu chętnie zapłaci, byleby ich już nigdy w życiu nie oglądać”.
Tomasz się nie śmiał, bo całą tę maskaradę, zabawę w odwracanie ról, uznawał za rzecz gorszącą. Jako człowiek myślący logicznie uważał hierarchię za fundament budowy świata. Świat z zakłóconą hierarchią (zawód dyrektora teatru stał w ówczesnej hierarchii daleko niżej niż czcigodne powołanie lekarza) był mu obcy z natury rzeczy. Ten sam sługa wymówił zresztą służbę w dniu, gdy jego pan, przejęty socjalistyczną modą, posadził za stołem w jadalni chłopską parę z podkrakowskiej wsi, a on musiał im usługiwać. Wtedy uznał, że system logicznie porządkujący świat według odwiecznych zasad został w tym domu naruszony. On może, a nawet powinien usługiwać – ale tylko tym, którzy stoją wyżej od niego w hierarchii. Tę prawidłowość wszyscy rozumieli bez słów. Dlatego „państwo” zachowywali się taktownie i delikatnie i nigdy nie stawiali służby w dwuznacznych sytuacjach. (Jacek Jerzy Nieżychowski wspomina, że jego dziadkowie, którzy traktowali służbę w sposób wyjątkowo przyjazny, w swoim domu w Granówku zawsze osobiście uczestniczyli w Wigilii dla służby domowej i pracowników majątku, a młodziutkie panienki, ich córki, w białych koronkowych fartuszkach podawały służbie do stołu).
Profesor Paweł Stępień z UW przypomniał podczas jednego z wykładów [Wykład został wygłoszony w Gimnazjum i Liceum im. Św. Tomasza z Akwinu w Józefowie] zasady rządzące dziełem stworzenia, jakie odkrywała średniowieczna teologia i filozofia. Znajdowały one odzwierciedlenie w sztuce i architekturze tego czasu. Architektura i geometria stwórczego dzieła Boga tworzy wzorzec najdoskonalszej budowli i najdoskonalszego poematu, zauważył prof. Stępień. Człowiek żąda tego, co piękne. Dlatego zwraca się ku Bogu. Piękno rodzi miłość. Ludzie średniowiecza wiedzieli, że świat musi być doskonały – ze względu na Stwórcę i cel. I w sztuce posługiwali się zasadą harmonii, główną zasadą tworzenia świata przez Boga. Istotą harmonii jest hierarchia.
Harmonią opartą o hierarchiczny ład odznaczał się też w średniowieczu porządek społeczny i prawny. Krzyż powinien znajdować się w samym środku Wszechświata, uważano w epoce, w której królował nadprzyrodzony ład. Symetria, proporcja – niezbędne cechy dzieła stworzenia musi uwzględniać każda twórczość. Organizacja społeczeństwa w Średniowieczu także uwzględniała ten wzorzec: skierowana była ku górze, ku Bogu, by Go chwalić. Społeczeństwo było hierarchiczne.
Średniowiecze było epoką żelaznej logiki. Odkrywało porządek świata stworzonego wedle miary, liczby i wagi. Kultura średniowiecza ukazywała grzech pierworodny jako wywrócenie porządku, odwrócenie hierarchii. Grzech był naruszeniem zasady doskonałego, matematycznego uporządkowania wszechświata (wąż góruje nad kobietą Ewą, mężczyzna Adam jest w upadku). Przeciwieństwem harmonii, przeciwieństwem porządku jest chaos, jaki wprowadza grzech. Grzech odwrócenia się od Boga wprowadza ciemność, chaos i śmierć.
Rodzina Potockich nadawała życiu towarzyskiemu Krakowa XIX wieku arystokratyczny rozmach, jej specjalnością były oryginalne bale, które wydawano dla całego miasta. Bywali na nich mieszczanie, kupcy, ludzie, których kultury osobistej gospodarze byli pewni. W 1913 roku wydano karnawałowy bal w pałacu na rogu ul. Brackiej i Rynku, własności Potockich z Peczary. Goście przybyli w strojach z czasów Ludwika XVI i Marii Antoniny. Gospodarz, Franciszek Potocki, wystąpił, niczym postać z opery, w białej peruczce z czarną kokardą i „fraku beżowym Directoire„. Stosowne kostiumy dostała także służba. Kiedy rozbawiona Zofia Zamoyska z Wysocka zwróciła się na tym balu do jednego ze służących z porozumiewawczym uśmiechem i słowami: „A to z nas małpy zrobili, prawda Wojciechu?”, ten odpowiedział z całą powagą: „Ze mnie nie, proszę pani hrabiny”.
A Eugeniusz Melchior de Vogüe dodaje: ,,(…) zawsze gdy jakieś społeczeństwo porzuca stare dystynkcje, stare moce duchowe i doczesne, pozostaje jeden pan niezachwiany, najbardziej drobiazgowy i najtwardszy z panów, a jest nim pieniądz. Wznosi się on na najwyższe z opróżnionych stanowisk, przywłaszcza autorytet wyrwany swoim rywalom, ustanawia ponownie na swoją korzyść, pod inną postacią, wyróżnienia i przywileje. Wszyscy mu są posłuszni”.
Ksiądz Delassus, odnotowujący trwające we Francji od ponad dwustu lat (a pisał te słowa w pierwszej dekadzie XX wieku) skłócenie klas społecznych, żywiących wobec siebie uprzedzenia i nienawiść, konkluduję: „Narodowi może przydarzyć się coś gorszego niż utrata wojska i okrętów, niż bankructwo finansowe czy też napad na jego terytorium. To porzucenie tradycji i utrata ideału. Historia wszystkich ludów to potwierdza”.
Dziś w Polsce widać ogromną tęsknotę za nadprzyrodzonym ładem. Rzadko wypowiadana jest ona wprost. Zmieszanie ludzi różnych kondycji w jeden nieuporządkowany twór to mieszanka wybuchowa, to źródło nigdy niezaspokojonych ambicji, niepokojów, wiecznych pretensji i frustracji. To coś sztucznego, nienaturalnego. Miejsca zajmowane przez ludzi w każdym społeczeństwie nie mogą być takie same. Równość jest mitem.
Prawdziwa hierarchia, wynik uznania nadprzyrodzonego ładu, panowania nad światem Boga, porządkuje społeczeństwo, zapewnia mu spokój i szczęście. Daje szansę miłości – miłości do siebie ludzi, którzy potrzebują siebie nawzajem. Więzi między nimi są trwałe, mają racjonalną podstawę. Taka miłość nie jest jedynie emocją ani sentymentem związanym z doraźnym poszukiwaniem bezpieczeństwa czy przyjemności, lecz wynika z ugruntowanego poczucia wzajemnych obowiązków.
A te mogą mieć źródło wyłącznie w uznaniu Boga za jedynego Pana.
Ewa Polak-Pałkiewicz
„Zawsze wierni”, nr. 6 (157), czerwiec 2012