Aktualizacja strony została wstrzymana

…A kogo jest więcej, głupich czy mą­drych? – Ewa Polak-Pałkiewicz

Dodano: 2012-06-13 10:39 am

Dzisiejszy obraz szlachty i ziemiaństwa jest podwójnie zmistyfikowany. Mieszkańcy dawnych polskich dworów kojarzą się najczęściej z klasą ludzi oderwanych od rzeczywistości, żyjących w luksusie i dla luksusu.

W obrazie ich życia dominuje bal, polo­wanie i „kuchnia szlachecka”. Ten mit prze­trwał w wielu umysłach nie­mal nienaruszony od cza­sów, gdy wyobrażenie o życiu ziemian kształtowa­ła propaganda. A przecież tworzyli ją ci, którzy domy szlacheckie ograbili, mająt­ki rozkradli, a właścicieli zamordowali albo pozbawili prawa zamieszkania nie tyl­ko we własnych domach, ale nawet w obrębie powiatów, na terenie których domy te się znajdowały.

Oprócz propagandy istnieją jednak na szczęście także wspo­mnienia tych, którzy na własne oczy oglądali kontynent zagi­niony pod wodami czerwonego potopu, świat minionego spo­łecznego ładu. Ksiądz Walerian Meysztowicz, przedwojenny radca Ambasady Polskiej przy Stolicy Apostolskiej, w swojej książce poświęca wiele miej­sca ojcu, Aleksandrowi Meysz­towiczowi. Był to jeden z wiel­kich panów litewskich, spad­kobierca dawnej senatorskiej warstwy Rzeczypospolitej, poli­tyków, dygnitarzy, przywódców stronnictwa konserwatywne­go, których przed wojną okre­ślano mianem „Źubrów kreso­wych”. Aleksander Meysztowicz był nade wszystko wspaniałym gospodarzem rozległych dóbr na Wileńszczyźnie. W jego sto­sunku do ludzi uderzała życzli­wość i szacunek wobec przed­stawicieli różnych stanów. ,,(…) wyrabiało ją życie w otoczeniu tych, którymi należało się opie­kować. (…) Znał wszystkich lu­dzi w okolicznych wioskach, gotów do pomocy – trady­cyjnej, z pańszczyźnianych czasów, w każdej biedzie”. Rodzinnego lekarza, dr. Wi­torta, wysyłał do wiejskich chałup, odbudowywał spa­lone wsie z własnego drew­na. Pracował – przy udzia­le Piotra Stołypina, które­go znał z czasów petersbur­skich. gdy zasiadał w rosyj­skiej Radzie Państwa – nad komasacją gruntów chłop­skich, bo w tym widział szansę na realną poprawę sytuacji włościan.

Wspomnienia bywają za­skakujące. Polonistka mo­jej siostry odmalowała kiedyś swoim uczniom zapamiętaną z własnej biografii sugestyw­ną scenę dorocznego objazdu wiosek przez hrabiego Alfre­da Potockiego z Łańcuta. Oczy dziecka ujrzały obraz bajkowy: Kareta była biała. ze złotym herbem; przez uchylone okno powozu wysuwała się miaro­wo ręka w białej rękawiczce i rzucała na rozmokłą, błotni­stą ziemię cukierki o niebiań­skim smaku. I choć obraz był mocno kiczowaty, a nauczyciel­ka, członkini panującej wów­czas partii, mieszkająca przed wojną w dworskich czwora­kach, zawsze głośno narzekała na „dolę chłopa ciemiężonego przez pana”, to gdy o tym opo­wiadała, nagle ubywało jej lat, głos piękniał, a w oczach zapa­lały się błyski.

Jak różne mogą być wspo­mnienia związane z „nierów­nością klasową”! Oto ks. Meysz­towicz opisuje z własnego dzie­cięcego doświadczenia odmien­ne relacje między „państwem” a wsią, tuż przed I wojną świa­tową na Litwie. „(…) w wieczor­nym śniegu, z pierwszą gwiaz­dą zaczyna się napływ ludzi do oświetlonej kolumnowej sieni. Przychodzą wszyscy, ktokol­wiek nie ma we dworze własnej gospodarki, własnej «kuci» dla siebie i najbliższych: starzy ro­botnicy, panowie z administra­cji, dziewczęta z pralni i piekar­ni, parobcy, kowale, stolarze. Pan i Pani witają wszystkich w sieni, przełamując opłatek, ściskając; «prosim dalej» – do sali jadalnej. (…) Sala jadalna w świetle wiszących lamp, złote ramy portretów. Pod nimi tłocz­no wokół w podkowę ustawio­nych stołów, siano pod obru­sami. Pan i Pani usadzają przy stołach – sześć, siedem dzie­siątków ludzi. Dymią wazy czerwonego barszczu. Ryba. A potem – kucia; właśnie ku­cia! Pszenica i groch, rozgoto­wane z migdałami i makiem, w osłodzonej miodem wodzie. (…) Rozwiązały się mowy (…) w stołowym coraz gwarniej. Wybuchają śpiewy, po polsku, po litewsku…”.

Dawniej nie wstydzono się oczywistej prawdy, że każdy znajdujący się w niższej war­stwie społecznej może wiele zyskać przez kontakt z osoba­mi z warstwy wyższej, z natu­ry rzeczy wzorcotwórczej. Ten kontakt wewnętrznie udoskona­la, budzi nadzieję, otwiera nowe przestrzenie duchowe. W cza­sach PRL negowano i wyśmie­wano tę oczywistość, zgodnie z zasadami myślenia rewolucyj­nego. Dziś ukazuje się drukiem wiele pamiętników ziemian, które wcześniej znane były tyl­ko wąskiemu kręgowi emi­grantów lub przetrwały gdzieś na strychu. Wcale niepośled­nie miejsce przypada w nich lu­dziom, którzy żyli w najściślej­szej symbiozie z dworem, choć należeli do najniższego stanu.

Ksiądz Meysztowicz już w pierwszym rozdziale przy­wołuje postać litewskiego chło­pa nazwiskiem Szukis, który przez całe życie związany był z majątkiem Meysztowiczów w Pojościu nad Niewiażą. Po uwłaszczeniu wiosek w 1864 roku został na własną prośbę przy dworze. Niezwykle religij­ny, był zarazem kopalnią wia­domości o przeszłości majątku i dworu i jedną z najbliższych osób Waleriana Meysztowicza z dzieciństwa. ,,(…) był inte­gralną częścią tego dworu; ra­zem z tymi kilkoma setkami ro­dzin z Orzel, Chorążyszek, Węc­lawiszek, Karszynówki, Pakalni i razem z mieszkańcami czwo­raków w Kurhanowie, Dębowie, Trakiszkach, Staruszkach, Pod­gaja, z całą ludnością tych kil­kudziesięciu kilometrów kwa­dratowych dorzecza Josty, któ­rym z woli wielkich książąt przewodzili panowie, był – jak oni wszyscy – związany z tymi panami w jedną całość, solidar­ną i zwartą. (…) w Pojościu pa­mięć ludzka nie przechowa­ła żadnej krzywdy, wyrządza­nej przez panów włości, ani od­wrotnie: włość nigdy panów nie skrzywdziła ani nie zawiodła. Zmiany, uwłaszczenie wiosek, potem dalsze rozluźnienie wię­zi między dworem a wsią, mor­dercza dla dworu reforma rol­na Republiki Litewskiej, dalsze rozproszkowanie wszystkiego pod okupacją sowiecką, wygna­nie panów, a zaraz potem wy­wożenie ludności, osadzanie nie wiedzieć skąd wyrwanych «kau­kazów», kolonizacja rosyjska­ to wszystko przyszło później, z zewnątrz, wbrew woli dworu i wbrew woli włości”.

Inny przyjaciel dworu w Po­jościu, chłop nazwiskiem Jo­kajtis, udzielił kiedyś zwięzłej lekcji zdrowego rozsądku mło­demu Walerianowi, gdy ten roz­gorączkowany nastrojami an­ty-carskiego wrzenia zapalał się do demokracji. „Zasada ulega­nia większości, długo tłumaczo­na, poszła w drzazgi pod jego uwagą: «Przepraszam, a kogo jest więcej, głupich czy mą­drych?» (…) Moją diatrybę prze­ciw monarchii, po długim mil­czeniu, zamknął twierdzeniem, iż «trzeba, żeby był pan nad pa­nami». A potrzebę istnienia pa­nów uzasadniał tym, co byśmy dziś nazwali obawą przed biu­rokracją w socjalizmie pań­stwowym: «jak panów nie bę­dzie, to kto ludzi przed czynow­nikami wybroni?»”.

Baty za Procenkę

Jakże często stosunek do służby ziemian i szlachty dale­ki był w Polsce od wielkopań­skiej wyższości, jaką próbowało się lansować w popularnych ro­mansach z życia wyższych sfer, w rozmaitych brukow­cach czy w podręcznikach tzw. naukowych, opracowywa­nych na potrzeby komunistycz­nej władzy.

Familiarność w stosunkach z pracownikami majątków była typowym dla nas, ciepłym, wy­nikającym z katolicyzmu i pol­skości, rysem kultury i obycza­ju. Katolicki klimat wychowa­nia w domach ziemiańskich de­cydował, że wiele młodych zie­mianek, ledwo wprowadzonych w tzw. świat, zamiast błyszczeć na balach i rautach, zaciągało się jako sanitariuszki w przy­frontowych szpitalach (w okre­sach wojen i powstań), a w cza­sie pokoju z entuzjazmem or­ganizowało opiekę nad dzieć­mi włościan. Gdy wychodziły za mąż i zostawały paniami domu, niemal natychmiast zakłada­ły ochronki i szkoły we włas­nych majątkach, punkty pomo­cy medycznej, nierzadko małe szpitaliki – i osobiście służyły potrzebującym. Pracownikom ze wsi należała się opieka i co­dzienna troska, to były rzeczy powszechnie rozumiane i prze­strzegane. Także opieka mo­ralna, dbanie o życie religijne. Służbie – szacunek, który był surowo egzekwowany od dzieci w polskich rodzinach.

Eustachy Sapieha (1916-­2001) wspomina swoje dzieciń­stwo w majątku Spusza (dzisiej­sza Białoruś): „Mieliśmy zupeł­ną swobodę, nikomu nie mu­sieliśmy się meldować, wyma­gano tylko dobrego zachowa­nia w domu, czystości rąk, uszu i nóg, prawdomówności, usza­nowania dla starszych i służ­by. U szanowanie dla starszych było nam tłumaczone i przez Miskę (nauczycielkę domową, Angielkę – przypis E.P.P.) bar­dzo przestrzegane, ale usza­nowanie i grzeczność dla służ­by były nam wbijane nawet pasem”. Sapieha, syn arysto­kratycznej rodziny, pomawia­nej niejednokrotnie o wiel­kopańskie zepsucie, wspomina po sześćdziesięciu z górą latach, jak jego starszy brat Lew „kiedyś niegrzecznie odezwał się do stajennego Pro­cenki i oberwał za to baty, i to szpicrutą”. „Ostatnie lanie do­stałem już po moich pierwszych wakacjach szkolnych” – nie omieszkał zaznaczyć. Była to kara za straszenie przyjeżdża­jących chłopów i interesantów, w przebraniu, w balowej ma­sce matki i z wiatrówką w ręce, okrzykiem: „stać, bo będę strze­lał!”. Prawdziwe, nie przenoś­ne, lanie „na goły tyłek”, jak zaznacza autor wspomnień, wlepił mu osobiście ukochany nauczyciel, Wacław Iwanow­ski. „Dziewczynki nigdy pasa nie dostawały, więc ich rzadkie kary były bardziej wyrafinowa­ne. Izia za to, że była niegrzecz­na dla Michała, musiała przy Mamci, przepraszając, pocało­wać go w rękę; biedny służący Michał po tej scenie upadł na kolana i rozpłakał się”.

Domek starego kucharza

„Pamiętam z dzieciństwa ro­dzinę Sochów – wspomina Sta­nisław Wielowieyski. – Socho­wie od setek lat byli związani z naszym rodzinnym majątkiem w Lubczy (kieleckie). Gdy przy­jeżdżaliśmy do Lubczy, pierw­sze kroki kierowaliśmy do sta­rego kucharza Sochy. W poło­wie lat trzydziestych był to już człowiek po osiemdziesiątce. Razem z moim pradziadkiem, Adamem, brał udział w powsta­niu styczniowym. Uratował pradziadkowi życie. Szliśmy do niego – mieszkał z żoną, staruszką – i witając się cało­waliśmy kucharza i jego żonę w rękę. Takie były zasady i ta­kie reguły. (…) Kucharz So­cha miał własny domek i ktoś z pracowników majątku mu po­magał. Był, by tak rzec, hono­rowym mieszkańcem majątku, całkowicie na utrzymaniu Lub­czy. Inny przykład dotyczy or­dynansa (wojskowego służące­go ojca, w latach 1919-1920), Marcina Kani. Walczył z ojcem w bitwie z bolszewikami pod Naczą, którą ojciec dowodził. Gdy wrócili z wojny, został ka­merdynerem ojca.

Mieszkali ­Marcin Kania i jego żona, która była klucznicą i szefem kuch­ni – razem z nami we dworze. Jego córka, Teresa, była rówieś­nicą mojej siostry. Wychowywa­liśmy się wspólnie, we czwór­kę. Kiedy zostaliśmy wyrzuce­ni z Chełma, Teresa Kania za­mieszkała z nami w Radomsku, a potem w Krakowie. Chodziła na uczelnię razem z moją sio­strą. Tak się traktowało służbę. To były stosunki bardzo bliskie, ciepłe, rodzinne”.

Moja matka, Katarzyna z Kurnatowskich Wielowiey­ska, założyła w parafii Akcję Katolicką Kobiet oraz organi­zację Młode Polki. Istniała też w naszym majątku ochronka dla dzieci, dla której wzorem było dzieło Edmunda Bojanow­skiego – dziś błogosławionego – naszego krewnego z Wielko­polski. Takie ochronki istnia­ły w wielu majątkach, opieko­wano się nie tylko dziećmi pra­cowników folwarcznych, ale także rolników ze wsi. Było to zarazem miejsce przygotowa­nia dzieci ze wsi do życia ka­tolickiego. Prowadzącą naszą ochronkę osobę starannie wy­brano, była członkinią III zako­nu franciszkańskiego. Wszyst­kie święta kościelne obchodzo­no we dworze w powiązaniu z ochronką. (…) Nie było u nas lekarza (pojawił się dopiero w czasie wojny). Do tego cza­su matka prowadziła w domu aptekę. Przyjeżdżali do niej lu­dzie często z bardzo daleka. Udzielała pomocy we wszyst­kich nagłych wypadkach, za­każeniach, zatruciach, oparze­niach… Oczywiście bez żadnej gratyfikacji”.

Chłopi i służba odwdzięcza­li się jak mogli. Zwłaszcza, gdy przyszły czasy zagłady dwo­rów. „Kiedy w marcu 1945 roku matkę wyrzucano z majątku – wspomina Stanisław Wielo­wieyski – jej dawni podopiecz­ni specjalnie przejeżdżali, by ją osłonić, pomóc jej. Próbowali nawet jakoś ją ratować przed tym – oczywistym w ich prze­konaniu – gwałtem. Z własnej inicjatywy zorganizowali wozy, by wywieźć do Radomska nasze meble. Pamiętam, jak serdecz­nie się do nas odnosili. Wielu z tych ludzi było kolegami mo­jego starszego brata z party­zantki AK-owskiej”.

Podobne więzi łączyły ze wsią Aleksandra Meysztowicza, gospodarza wielkiego mająt­ku w Pojościu na Litwie Środ­kowej. „Nie był chłopomanem, widział dobre i złe cechy ludzi (…). Dobroczynność wobec ubo­gich jednała mu sympatię w tej licznej w Wilnie grupie ludzi. Pijak-epileptyk z rogu Zygmun­towskiej ostrzegał go w czasie okupacji bolszewickiej”.

Rząd Litewskiej Republi­ki ogłosił konfiskatę Pojościa. Tylko teraz widzę, z jaką pogo­dą i siłą ducha zniósł mój ojciec ostateczną klęskę próby odbu­dowy Wielkiego Księstwa, po­łączoną z utratą Pojościa (…) tylko głęboka wiara dała mu możność pogodzenia się z wolą Bożą„.

Gdy 17 września 1939 roku Maria ze Zdziechowskich Sapie­żyna próbowała opuścić swój dom w Różanie, wraz z całą ro­dziną, służącymi i ich rodzina­mi, których zamierzała wziąć pod opiekę – tak samo jak własne dzieci i krewnych ­w realiach przymusowej wo­jennej tułaczki, nagle przed do­mem pojawiła się grupa nie­znanych cywili. „Kątem oka zo­baczyłam wymierzone w nas pistolety! Kilku uzbrojonych ludzi szło ku nam aleją”. Naj­pierw zaczęła krzyczeć: „Cokol­wiek zrobicie, zostawcie dzieci w spokoju!… Nie rozstrzeliwuje się dzieci!„.

Nieznośną ciszę, która nastąpiła potem, prze­rwał nieoczekiwanie ciepły, spo­kojny głos. To był stary sługa, kucharz Cydzik, ubrany w wy­krochmalony, biały fartuch i kucharską czapkę. Zaprosił tych ludzi do domu, ofiarowu­jąc im wino i wódkę, jedzenie, ubrania, strzelby – wszystko, co chcieli i mogli zabrać”. Słu­chali go przez chwilę w milcze­niu i następnie – z jakichś nie­pojętych powodów – ci, którzy przyjechali zabić na oczach wsi gospodynię tego domu, i w ten sposób ustanowić tu nowy bol­szewicki porządek, pozwolili jej, wraz z bliskimi, bezpiecznie opuścić Różanę.

„Jaśniepaństwo” i ich powiernicy

Z moich wspomnień i roz­myślań wynika – pisała w swo­ich Wspomnieniach Maria z Czetwertyńskich Tarnowska – że ludzie byli wtedy szczęś­liwsi, nie marnowali życia na szukanie odmiany. Wieśnia­cy byli świadomi swej ogrom­nej roli w majątku, a z właści­cielami łączyły ich przyjazne, niemal rodzinne więzy. Podob­nie służba. Każdy z tych ludzi na swój sposób przyczynił się do tego, że miałam szczęśliwe dzieciństwo” .

Jeden z najbardziej dyskret­nych ludzi pracujących w domu rodzinnym Marii Tarnowskiej w Milanowie na Lubelszczyźnie, Karol Parchimowicz, strzelec i osobisty służący ojca autorki, był zarazem uważnym obserwa­torem ludzkich zachowań. Dzię­ki kulturze, taktowi i bystrości, jakimi się odznaczał, stał się powiernikiem małej Marii w jej kłopotach z pierwszą, niefor­tunnie dobraną nauczycielką i zapobiegł rodzinnej katastro­fie pedagogicznej.

Mama wszędzie zabierała mnie ze sobą. Osobiście zarzą­dzała majątkiem (…). Chodzi­łyśmy we dwie po kurnikach i stajniach, objeżdżałyśmy naj­dalsze folwarki. Czerwcowe słońce jaśniało nad szerokimi łanami zbóż, które kołysały się poruszane łagodnym wiatrem, a dojrzewające kłosy z cichym szelestem chyliły się pod włas­nym ciężarem. Trudno opisać urok i spokój tej rozległej rów­niny, którą otaczała granato­wa wstęga lasu. Mama raz po raz nakazywała stangretowi, by się zatrzymał, bo chciała coś sprawdzić. Gdy nie była pew­na, do kogo należy koń stojący na drodze, albo gdzie przebie­ga granica pól, zwracała się do stangreta lub parobka.

«Czyje to?» – pytała, a oni jej nie mówili, że «księżnej pani» albo «milanowskie», tyl­ko za każdym razem odpowiadali: «Nasze»”.

W domu rodzinnym Ma­rii, oprócz rodziców i pięcior­ga rodzeństwa, mieszkało na stałe grono przyjaciół domu. Do stołu wraz z gospodarzami i dziećmi siadała m. in. wycho­wawczyni Marii, pan Józef Ra­doszewski, znany zbieracz sta­rożytności, i książę Kalikst, oj­ciec pana domu, powstaniec z 1831 roku.

Harmonia obcowania w ro­dzinnym środowisku z ludźmi różnych stanów była czymś, co nie mogło pozostać bez wpływu na kształtującą się osobowość Marii. Ten niedoceniany przez współczesnych, zafascynowa­nych zewnętrznymi atrybutami życia ziemian, tak istotny ele­ment życia we dworze utwier­dzał prawdę o istnieniu porząd­ku świata opartego na miłości.

Rodzinny Milanów to rów­nież kościół fundacji prababki Marii Tarnowskiej i szpital dla pracowników majątku i miesz­kańców okolicznych wsi. Fun­dacja miała wartość 30 tysięcy rubli. Szpital prowadziły sio­stry szarytki, a dwa razy w ty­godniu z miasteczka przyjeż­dżał lekarz. Koszty leczenia po­krywały dochody z gruntów i kapitału oddanych na funda­cję. W owych odległych cza­sach był to typowy styl postę­powania „krwiopijców i wyzy­skiwaczy’, jak uczono przez czterdzieści z górą lat dzieci w peerelowskich szkołach. Bab­ka Marii Tarnowskiej, Julianna Wanda Uruska, znana w swoim środowisku z szerokiej działal­ności dobroczynnej, była damą wielce przewidującą; w testa­mencie umieściła klauzulę, że w razie usunięcia ze szpita­la kapelana i sióstr zakonnych cały majątek fundacji zostaje zwrócony właścicielom mająt­ku. Katolicki kościół wybudo­wano tu w okolicy zamieszka­nej w dużej mierze przez uni­tów i prawosławnych. Rodzi­ce Marii Tarnowskiej niejedno­krotnie bronili grekokatolików, którzy dawali przykład odwa­gi w obronie wiary, przed ok­rutnymi prześladowaniami za­borców. Dzięki interwencji ojca Marii, Włodzimierza księcia Świętopełk -Czetwertyńskiego, powstańca styczniowego i Sy­biraka, obywało się bez prze­lewu krwi, choć Rosjanie pró­bowali zainstalować w mila­nowskim szpitalu prawosław­ny ośrodek.

O przyjaznych i zażyłych sto­sunkach łączących rodziców (właścicieli ogromnych dóbr na Litwie) oraz włościan pisze tak­że Mieczysław Pieriejesławski­ -Jałowiecki, ziemianin i pierw­szy pełnomocnik rządu polskie­go w Wolnym Mieście Gdańsku:

„Co niedzielę po nabożeń­stwie spieszyłem się, by zoba­czyć się z moją chrzestną. Cze­kała na mnie przy swojej do­brze okutej i pięknie wymalo­wanej nietyczance, zaprzęgnię­tej w parę okrągłych jak ogór­ki mierzynków. W rodzinie mo­jej przestrzegano tradycji, aby jednym z rodziców chrzestnych był wieśniak z sąsiednich wsi. Chłopca trzymała do chrztu go­spodyni, a dziewczynkę gospo­darz. Moją chrzestną była wdo­wa Weronika Pełedas, zamoż­na gospodyni z wsi Pełedy. Zja­wiała się w kościele przybra­na w całej krasie litewskich sa­modziałów, z jedwabną chust­ką na głowie i z ciężkim sznu­rem korali. Miała włosy jasne jak len, niebieskie oczy i pięk­ną twarz. Mateusz, nasz sta­ry stangret, zazwyczaj patrzą­cy z wysokości swego kozła z dużą pobłażliwością na zgro­madzonych przed kościołem pa­rafian, względem mojej chrzest­nej zachowywał wielki szacu­nek i zwykł był mówić:

Chrzestna panicza to aku­ratna i sławna gospodyni na całą parafię kukuciską, a kie­dy przystroi się na odpust do kościoła, to paniczu… wprost alleluja.

Lubiłem bardzo moją chrzest­ną, gdyż była pogodna, miła i nieraz służyła mojej matce radą w różnych drobnych kło­potach gospodarstwa domo­wego. Uciekałem również do chrzestnej, kiedy chciano mnie ukarać. (…) Chrzestna nazywa­ła mnie zawsze z litewska po imieniu w trzeciej osobie. Słu­chała moich skarg uważnie, ale nigdy nie brała mojej stro­ny i często dawała mi takie po­uczenie, które bardziej ukształ­towało moją katolicką postawę, niż zrobiłby to jakikolwiek ka­techeta.

– Czy to Pan Bóg dał czło­wiekowi wolę, aby go każdy za nos wodził? – pytała, gdy zro­biłem coś złego. – Szczupak w naszej Zejmianie, tak on pły­nie swobodny w jedną i drugą stronę, a za przeproszeniem, słoma czy kawał drzewa płynie tam, gdzie prąd poniesie”.

Wileńska gazeta „Słowo” za­mieściła w październiku 1938 roku informację o śmierci prof. Mariana Zdziechowskiego, uro­dzonego w Nowosiólkach w po­wiecie mińskim, potomka sta­rego szlacheckiego rodu, rek­tora Uniwersytetu Wileńskiego, uczonego znanego w świecie ze swoich antykomunistycznych poglądów oraz głębokiego reli­gijnego i filozoficznego spojrze­nia na problem Rosji.

„W podwórku domu Zdzie­chowskich na ceglanej podło­dze suteryny klęczał mężczyzna. Zdaje się, że się modlił, a z szeroko otwartych oczu pły­nęły łzY. Stary stangret, który 25 lat służył u profesora, opła­kiwał zgon pana”.

Zabawa w odwracanie ról

Juliusz Kaden-Bandrowski opisuje moment, gdy jego oj­ciec, szacowny krakowski le­karz, z powodu pragnienia, by na co dzień przebywać w ele­ganckim świecie, w ciągu jed­nego dnia wyzwolił się raz na zawsze ze swoich obowiązków. Przyjął posadę dyrektora tea­tru. Źeby zerwać z dawnym ży­ciem, musiał uciec się do psy­chodramy.

„Rano, po śniadaniu, kazał ojciec wyjść Tomaszowi [sta­remu służącemu] do sieni i za­dzwonić w charakterze chore­go. Musieliśmy być przy tym wszyscy w przedpokoju.

Cóż miał Tomasz robić? Za­dzwonił i jak mu kazano, spytał w drzwiach:

– Czy zastałem pana konsy­liarza?

Ojciec ukłonił mu się nisko i odpowiedział:

– Przepraszam pana dobro­dzieja, ale pan doktór wyjechał i nigdy już nie wróci.

Wybuchnęliśmy śmiechem. Tomasz się zaczerwienił, ojciec dobył z pularesu papierek dwu­dziestokoronowy i wręczył go uniżenie pacjentowi:

– Służę panu dobrodziejo­wi i bardzo przepraszam za za­wód. Pan będzie łaskaw powie­dzieć chorym pana konsyliarza, że każdemu chętnie zapłaci, by­leby ich już nigdy w życiu nie oglądać”.

Tomasz się nie śmiał, bo całą tę maskaradę, zabawę w od­wracanie ról, uznawał za rzecz gorszącą. Jako człowiek myślą­cy logicznie uważał hierarchię za fundament budowy świata. Świat z zakłóconą hierarchią (zawód dyrektora teatru stał w ówczesnej hierarchii daleko niżej niż czcigodne powołanie lekarza) był mu obcy z natury rzeczy. Ten sam sługa wymó­wił zresztą służbę w dniu, gdy jego pan, przejęty socjalistycz­ną modą, posadził za stołem w jadalni chłopską parę z pod­krakowskiej wsi, a on musiał im usługiwać. Wtedy uznał, że system logicznie porządkują­cy świat według odwiecznych zasad został w tym domu na­ruszony. On może, a nawet po­winien usługiwać – ale tylko tym, którzy stoją wyżej od nie­go w hierarchii. Tę prawidło­wość wszyscy rozumieli bez słów. Dlatego „państwo” za­chowywali się taktownie i de­likatnie i nigdy nie stawiali służby w dwuznacznych sytua­cjach. (Jacek Jerzy Nieżychow­ski wspomina, że jego dziad­kowie, którzy traktowali służ­bę w sposób wyjątkowo przyja­zny, w swoim domu w Granów­ku zawsze osobiście uczestni­czyli w Wigilii dla służby do­mowej i pracowników mająt­ku, a młodziutkie panienki, ich córki, w białych koronkowych fartuszkach podawały służbie do stołu).

Profesor Paweł Stępień z UW przypomniał podczas jednego z wykładów [Wykład został wygłoszony w Gimnazjum i Liceum im. Św. Toma­sza z Akwinu w Józefowie] zasady rządzące dziełem stworzenia, jakie od­krywała średniowieczna teolo­gia i filozofia. Znajdowały one odzwierciedlenie w sztuce i ar­chitekturze tego czasu. Archi­tektura i geometria stwórcze­go dzieła Boga tworzy wzorzec najdoskonalszej budowli i naj­doskonalszego poematu, za­uważył prof. Stępień. Człowiek żąda tego, co piękne. Dlatego zwraca się ku Bogu. Piękno ro­dzi miłość. Ludzie średniowie­cza wiedzieli, że świat musi być doskonały – ze względu na Stwórcę i cel. I w sztuce po­sługiwali się zasadą harmonii, główną zasadą tworzenia świa­ta przez Boga. Istotą harmonii jest hierarchia.

Harmonią opartą o hierar­chiczny ład odznaczał się też w średniowieczu porządek spo­łeczny i prawny. Krzyż powi­nien znajdować się w samym środku Wszechświata, uważano w epoce, w której królował nad­przyrodzony ład. Symetria, pro­porcja – niezbędne cechy dzie­ła stworzenia musi uwzględ­niać każda twórczość. Organi­zacja społeczeństwa w Średnio­wieczu także uwzględniała ten wzorzec: skierowana była ku górze, ku Bogu, by Go chwa­lić. Społeczeństwo było hierar­chiczne.

Średniowiecze było epoką żelaznej logiki. Odkrywało po­rządek świata stworzonego we­dle miary, liczby i wagi. Kul­tura średniowiecza ukazywała grzech pierworodny jako wy­wrócenie porządku, odwrócenie hierarchii. Grzech był narusze­niem zasady doskonałego, ma­tematycznego uporządkowania wszechświata (wąż góruje nad kobietą Ewą, mężczyzna Adam jest w upadku). Przeciwień­stwem harmonii, przeciwień­stwem porządku jest chaos, jaki wprowadza grzech. Grzech od­wrócenia się od Boga wprowa­dza ciemność, chaos i śmierć.

Rodzina Potockich nadawa­ła życiu towarzyskiemu Krako­wa XIX wieku arystokratycz­ny rozmach, jej specjalnością były oryginalne bale, które wy­dawano dla całego miasta. By­wali na nich mieszczanie, kup­cy, ludzie, których kultury oso­bistej gospodarze byli pewni. W 1913 roku wydano karnawa­łowy bal w pałacu na rogu ul. Brackiej i Rynku, własności Po­tockich z Peczary. Goście przy­byli w strojach z czasów Ludwi­ka XVI i Marii Antoniny. Gospo­darz, Franciszek Potocki, wy­stąpił, niczym postać z opery, w białej peruczce z czarną ko­kardą i „fraku beżowym Direc­toire„. Stosowne kostiumy do­stała także służba. Kiedy roz­bawiona Zofia Zamoyska z Wy­socka zwróciła się na tym balu do jednego ze służących z po­rozumiewawczym uśmiechem i słowami: „A to z nas małpy zrobili, prawda Wojciechu?”, ten odpowiedział z całą powa­gą: „Ze mnie nie, proszę pani hrabiny”.

A Eugeniusz Melchior de Vo­güe dodaje: ,,(…) zawsze gdy ja­kieś społeczeństwo porzuca sta­re dystynkcje, stare moce du­chowe i doczesne, pozostaje je­den pan niezachwiany, najbar­dziej drobiazgowy i najtwar­dszy z panów, a jest nim pie­niądz. Wznosi się on na najwyż­sze z opróżnionych stanowisk, przywłaszcza autorytet wyrwa­ny swoim rywalom, ustanawia ponownie na swoją korzyść, pod inną postacią, wyróżnie­nia i przywileje. Wszyscy mu są posłuszni”.

Ksiądz Delassus, odnotowu­jący trwające we Francji od po­nad dwustu lat (a pisał te słowa w pierwszej dekadzie XX wie­ku) skłócenie klas społecznych, żywiących wobec siebie uprze­dzenia i nienawiść, konkludu­ję: „Narodowi może przyda­rzyć się coś gorszego niż utra­ta wojska i okrętów, niż ban­kructwo finansowe czy też na­pad na jego terytorium. To po­rzucenie tradycji i utrata idea­łu. Historia wszystkich ludów to potwierdza”.

Dziś w Polsce widać ogrom­ną tęsknotę za nadprzyrodzo­nym ładem. Rzadko wypowia­dana jest ona wprost. Zmie­szanie ludzi różnych kondy­cji w jeden nieuporządkowany twór to mieszanka wybucho­wa, to źródło nigdy niezaspo­kojonych ambicji, niepokojów, wiecznych pretensji i frustracji. To coś sztucznego, nienatural­nego. Miejsca zajmowane przez ludzi w każdym społeczeństwie nie mogą być takie same. Rów­ność jest mitem.

Prawdziwa hierarchia, wy­nik uznania nadprzyrodzone­go ładu, panowania nad świa­tem Boga, porządkuje społe­czeństwo, zapewnia mu spo­kój i szczęście. Daje szansę mi­łości – miłości do siebie ludzi, którzy potrzebują siebie na­wzajem. Więzi między nimi są trwałe, mają racjonalną podsta­wę. Taka miłość nie jest jedynie emocją ani sentymentem zwią­zanym z doraźnym poszukiwa­niem bezpieczeństwa czy przy­jemności, lecz wynika z ugrun­towanego poczucia wzajemnych obowiązków.

A te mogą mieć źródło wy­łącznie w uznaniu Boga za jedy­nego Pana.

Ewa Polak-Pałkiewicz

„Zawsze wierni”, nr. 6 (157), czerwiec 2012

Za: Prof. Mirosław Dakowski blog - dakowski.pl (12.06.2012) - "„Ciemięzcy” i „poddani”, czyli "jaśniepaństwo" i ich powiernicy". …A kogo jest więcej, głupich czy mą­drych? | http://dakowski.pl//index.php?option=com_content&task=view&id=6431&Itemid=80

Skip to content