Aktualizacja strony została wstrzymana

Czas radykałów – rozmowa z Wojciechem Cejrowskim

Z Wojciechem Cejrowskim, podróżnikiem i pisarzem, rozmawia Mariusz Bober

Przestrzeń wolności w mediach dramatycznie się zawęża pod rządami Platformy Obywatelskiej – Telewizji Trwam odmówiono miejsca na cyfrowym multipleksie. Uda się powstrzymać domknięcie systemu medialnego?
– System może się domknie, ale czy nam powinno zależeć na otwieraniu tego systemu, czy raczej na jego rozmontowaniu? Ja uważam, że jest tak jak z PRL – nie ma co reformować, trzeba obalić. Jakim prawem władza przydziela miejsca na multipleksie lub częstotliwości w eterze? Nie na tym polega wolność. Wolność jest wtedy, gdy każdy, kto chce, może sobie częstotliwość wykupić i robić z nią, co mu się podoba. Wystarczy urząd, który będzie rejestrował zajęte częstotliwości, a nie taki, który je przydziela. Bo kto daje, może zabrać. Krajową Radę Radiofonii i Telewizji należy zlikwidować, a tajni współpracownicy powinni na zawsze zostać pozbawieni prawa do sprawowania funkcji państwowych. Wiem, wiem, jestem radykał. No, ale wolność i tolerancja polegają na tym, że taki radykał też ma prawo istnienia.

Czy często ogląda Pan Telewizję Trwam?
– Teraz akurat na ranczu w Arizonie codziennie, choć z jednodniowym opóźnieniem z powodu różnicy czasu. Kazałem tu sobie dociągnąć światłowody i mam dostęp do Telewizji Trwam. To jedyna polska stacja, która daje się w USA odpalić przez internet. Spodziewałem się, że będzie dostęp do TV Polonia, którą finansujemy z podatków jako stację dla Polonii zagranicznej. Nic z tego – wyświetla mi się, że „na tym obszarze nie ma dostępu”. No to gdzie ma być dostęp, jeśli nie w kraju, gdzie żyją miliony Polaków? Z kolei w Polsce jest na odwrót – wszystkie inne stacje łatwo znaleźć, a Telewizję Trwam zepchnięto gdzieś na szary koniec kablówki. Jesteście teraz katolickim głosem w moim domu na prerii. Oglądam głównie wiadomości i rozmowy polityczne.

Pana film o buddyzmie mainstreamowe media zakwalifikowały jako czynienie „zła w imię Boga” i wykorzystują go do straszenia „Polakiem katolikiem”.
– Scenariusz tego odcinka napisało mi dwóch buddystów z Tajlandii. Jeden wykłada teologię buddyjską na uniwersytecie, drugi jest mnichem buddyjskim pracującym w świątyni. Byłem więc doskonale przygotowany. Pokazałem prawdziwy obraz buddyzmu, a dziennikarze obszczekujący mnie po kostkach nie zajrzeli nawet do encyklopedii, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie mówię prawdy. Prawda nie pasuje do lukrowanego obrazu Dalajlamy, który oni od lat malują, ale zamiast poprawić ten swój fałszywy obrazek, zaczęli walić we mnie. Stara metoda – zabić posłańca, który przynosi niechciane wieści. Każde moje stwierdzenie wygłoszone do kamery pochodziło z podręcznika buddyzmu. Od siebie powiedziałem jedynie: „Głupie ludzie”, wskazując palcem na wycieczkę z Polski, która przyłączyła się do buddystów i odprawiała pogańskie obrzędy. Z krzyżykami na szyjach! W tej sytuacji „głupie ludzie” to delikatne określenie.
Kto nie wie, co myśleć o buddyzmie, niech przeczyta 14 rozdział książki Jana Pawła II „Przekroczyć próg nadziei”. Tam jest jasno i wyraźnie skrytykowana cała doktryna.

Wolni Polacy kontra lemingi – ten podział dobrze opisuje polską rzeczywistość A.D. 2012?
– Prawie dobrze. Zamiast „wolni Polacy” powiedziałbym „opcja niepodległościowa”, bo przecież nie jesteśmy wolni. Zniewolenie trwa i zacieśnia się na wielu poziomach, nie chodzi wyłącznie o brak dostępu do środków masowego przekazu. Chodzi także o dostęp do naszych łowisk na Bałtyku, prawo do nieograniczonego korzystania z zasobów naszego węgla, prawo do nieograniczonej produkcji mleka. Należy odwrócić cały proces dostosowawczy. Dostosowaliśmy się do szaleńca, który ma węgiel, ale go nie pozwala spalać, ma ryby, ale ich nie pozwala łowić, ma mleczne krowy, ale zabrania doić, bo twierdzi, że mleka jest za dużo.

Dostrzega Pan przejawy mentalności postkolonialnej wśród rządzących Polską grup?
– Postkolonialnej nie dostrzegam. Mentalność postkolonialna pojawia się w byłych koloniach, a Polska najpierw była kolonią sowiecką, a teraz nadal jest kolonią – niemiecką, unijną, trochę rosyjską. Okrągły Stół nie był aktem wyzwolenia się spod obcego panowania, tylko przejęciem władzy przez trochę inną grupę, która dogadała się z tą poprzednią. Mamy teraz władzę wasali. W każdej kolonii są takie kawałki gospodarki, które trafiają w lokalne ręce, ale większość potencjału gospodarczego służy zawsze zagranicznej metropolii. Odbywa się drenaż zasobów i pieniądza. Suwerenność w sprawach gospodarczych jest ograniczona przez zagranicę (u nas przez Unię). Wielka Brytania, Szwecja, Czechy i Węgry nie zgodziły się oddawać pieniędzy na spłacanie greckich rachunków. Polska za to wykazała się mentalnością kolonialną – metropolia żąda, to Tusk wiernie wykonuje polecenia, okrada NBP z narodowych zasobów, aby je przekazać Grecji, a w praktyce nie Grecji, tylko francuskim i niemieckim bankierom, bo to oni trzymają greckie weksle. Tu nie chodzi o ratowanie Grecji. Tu chodzi o to, by w Paryżu i Berlinie nie zbankrutowały duże banki, które zarządzają funduszami emerytalnymi. A zatem Tusk dopłaca Niemcom i Francuzom do ich dobrobytu, a nie Grekom do biedy. Draństwo kolonialnego urzędasa zazwyczaj kończy się na jakiejś ciepłej posadzie w metropolii. Gdzie wylądował Buzek? Dokąd wybiera się Tusk? Gazety piszą, że szuka czegoś w Brukseli. Z kolei Radek mizdrzy się, by dostać stołek w NATO. Wiedzą, że tu, w zmarnowanej kolonii, nie ma dla nich przyszłości.

Rozstał się Pan już ostatecznie z komentowaniem na szerszym forum sytuacji w Polsce i wspieraniem „ciemnogrodzian”?
– Komentuję na bieżąco! Chodziłem do Janka Pospieszalskiego na każde jego wezwanie, ale go komuniści wyrzucili. Byłem w radiowej Trójce, ale mnie wyrzucili. Chadzam do Krzysztofa Skowrońskiego do Radia WNET. Moje wpisy na Facebooku – na przykład ten o ACTA czy o Marii Czubaszek, dumnej z podwójnego dzieciobójstwa – czytały tysiące ludzi, a potem to cytowano w mediach. No i tak planuję moje podróże, by w nocy 13 grudnia być pod domem generała zdrajcy, by na rocznicę 10 kwietnia zajechać do Warszawy na manifestację pod Pałacem Carskiego Namiestnika.

Nieprzypadkowo wybrał Pan te dwie daty i przypomniał carskiego namiestnika gen. Zajączka?
– Zajączka? Mnie interesuje to, co dzisiaj – ludzie nie bez powodu mówią KomoRUSKI zamiast – rowski. Podpisuję się obiema rękami pod tą skrótową recenzją zachowania obecnego prezydenta. Dosadne, ludowe, bardzo celne – on jest komoruski. Wasal zamiast suwerena. Był „Bolek”, potem pijak, teraz jest matołek, który pisać nie umie, opowiada głupstwa i nie potrafi się zachować w towarzystwie. Jakoś nie mamy szczęścia. Można nie umieć pisać – wielu naszych królów nie potrafiło – ale wtedy trzeba sobie dobrać współpracowników, którzy będą pisać za nas. Komorowski nawet tego nie potrafi – życzenia „Do siego roku” wywiesili z błędem i nikt w Pałacu się nie zorientował. Kompromitacja. Dlatego trzeba protestować pod tym Pałacem.

Brak zaufania do rządzących Polską to powód, dla którego inwestuje Pan w nieruchomości w innych krajach?
– Staram się zabezpieczyć moją rodzinę na tyle, na ile jest to po ludzku wykonalne i roztropne. A zatem, owszem, kupuję ziemię tu i tam. W Polsce i w Amerykach. A czy gdzieś mieszkam na stałe? Sporo podróżuję, ale Polska to moja matka. Dokądkolwiek pojadę, gdziekolwiek zamieszkam, matka pozostanie matką. Można się od mamusi wyprowadzić, ale nawet wówczas jest się blisko. Matka to nie tylko słodka miłość, to także obowiązek zadany w Dekalogu. A zatem mogę sobie mieszkać, gdzie chcę, ale gdy matka potrzebuje mojej pomocy, działania, wsparcia, obecności, talentu czy krwi, to zawsze będę pędził na wezwanie – dla Ojczyzny ratowania rzucę się przez morze!

Zwłaszcza wtedy, gdy naszą „zieloną wyspę” zalewa czerwone morze „postępu”, długi, nieudolność władzy?
– Najkrócej mówiąc, komuna się NIE skończyła. Tak nam się wydawało. W 1989 roku dałem się wykołować – myślałem, że z nimi koniec, a tu przykra niespodzianka. Dziś u władzy nadal pucybuty gotowe lizać zagraniczne trzewiki. Kiedyś lizali wyłącznie moskiewskie, dzisiaj liżą także niemieckie, francuskie, europejskie. U władzy wciąż ta sama swołocz, którą obalaliśmy. Źe zmieniły się twarze i niektóre nazwiska, to nieistotne. Źe gospodarka jest bardziej kapitalistyczna, to też nieistotne, bo w komunistycznych Chinach też mają kapitalizm – ograniczony do gospodarki. Dlatego zanim mnie wywalili z radiowej Trójki, zawsze kiedy wchodziłem na audycję, a w holu wywiadów udzielał Kalisz lub inny komuch, wrzeszczałem za jego plecami: „Precz z komuną!”. Nie wolno rezygnować z oporu. Każdy na swoim polu, w granicach swoich możliwości, w ramach swoich kompetencji i swego powołania ma ten sam obowiązek wobec Ojczyzny. „Do krwi ostatniej kropli z żył bronić będziemy ducha, aż się obróci w proch i pył” niemiecka zawierucha, sowiecka zawierucha, czerwona zawierucha, unijna – każda!

Meksyk to Pana azyl przed władzą ograniczającą nam wolność?
– Kocham Meksyk i szukam okazji, by tam jechać. Dlatego od czasu do czasu prowadzę pielgrzymki do tego kraju. Lubię się nim dzielić. Za każdym razem wymyślam trochę inną trasę, prowadzę ludzi w miejsca, gdzie nie jeżdżą inni. Ostatnio byliśmy w ruinach, do których trzeba było popłynąć łodzią, i poza moją grupą były tam jeszcze tylko stada małp, które wrzeszczały na nas z góry, jak się wrzeszczy na intruzów. A w tym czasie inne grupy wycieczkowe i pielgrzymkowe tłoczyły się w standardowych ruinach 30 kilometrów dalej, depcząc sobie tłumnie po piętach.

Co Pan przywiózł z ostatniej wyprawy?
– Jak zwykle sporo kiczu. Kiedy kupuję te przedmioty, to ludzie pukają się w czoła – że takie kiczowate byle co. A kiedy je potem wyciągam w Polsce, to ci sami ludzie pytają, skąd mam takie śliczności. Przywiozłem też kilkadziesiąt dużych obrazów Matki Bożej z Guadalupe z myślą o kościołach. Są wydrukowane na płótnie. Do tego rzeźbione ramy malowane po meksykańsku – na pstrokato. Ludowa słodycz i bezpośredniość. Prosta, piękna miłość, coś jak te nasze palmy wielkanocne – ktoś, kto nie rozumie kontekstu, powie, że one też są kiczowate. Dam w prezencie kilku proboszczom, ale pod takim warunkiem, że podarunek zawieszą w kościele. Chciałbym rozmnożyć kult Guadalupany w Polsce. To pierwsze objawienie maryjne uznane oficjalnie przez Kościół – wcześniejsze niż Fatima, Lourdes. Jan Paweł II modlił się w Guadalupe równie gorąco i chętnie jak w Częstochowie.

Mówi Pan o swojej miłości do Meksyku, dlatego że to jeden z najliczniejszych katolickich krajów świata?
– A skąd się bierze miłość? Jest zjawiskiem niewytłumaczalnym. Z jakiego powodu kocha pan swoją mamę lub żonę? Czy da się odpowiedzieć na takie pytanie? Ja nie potrafię. Skoro Polska to moja matka, w takim razie Meksyk to moja żona – zakochałem się od pierwszego wejrzenia 30 lat temu i ta miłość nie blaknie.

To prawda, że zmniejsza się w Meksyku liczba katolików?
– Ja tam tego zmniejszania się nie obserwuję, więc nie wiem, co panu odpowiedzieć. Kto to liczył i jak liczył? Meksyk jest ludowy, cały taki oddolny. Jak wszędzie, elity trzymają władzę, ale w przeciwieństwie do Europy, to są raczej elity biznesowe, a nie ideologiczne. Być może pośród tych elit maleje liczba katolików, ale naród meksykański jak był katolicki, tak i jest. I nikt się ze swoją laickością nie afiszuje, bo w Meksyku to byłby wstyd. A jeszcze taki gość dostałby od własnej matki po pysku szmatą, gdyby ośmielił się swoje laickie odchyłki ogłaszać publicznie. Tam za wstyd przyniesiony rodzinie matka tłucze szmatą. Nawet dorosłego! (śmiech)

Co dla Pana oznacza udana wyprawa? Z tej ostatniej jest Pan zadowolony?
– Jestem. I słowo „wyprawa” nawet trochę pasuje, bo poza Meksykiem pojechaliśmy też na koralową wysepkę w Belize, spaliśmy w hamakach w puszczy, a potem wracaliśmy do Meksyku przez zieloną granicę na rzece Usumacinta. To była wyprawa. Nocowaliśmy w obozowisku przygotowanym na przyjęcie takiej grupy. Personel był uzbrojony, bo noc to czas jaguarów. Następnego ranka o świcie popłynęliśmy łodziami pośród mgieł podglądać dziką zwierzynę i budzącą się tropikalną przyrodę.

Dokąd Pan się wybiera w tym roku?
– Prywatnie czy z pielgrzymką, czy z „Boso”, czy o co pan pyta konkretnie? Bo prywatnie to panu nie powiem, gdyż prywatność ma się pod warunkiem, że się o niej nie opowiada publicznie. Z pielgrzymką, jeśli pojadę, to do Meksyku i ewentualnie do Jerozolimy. Po ostatnich odcinkach „Boso” z Jerozolimy ludzie mnie namawiają, bym i tam jeździł jako przewodnik. Rozważam. Gdzie pojedziemy kręcić „Boso”, jeszcze nie wiem, prawdopodobnie do Teksasu. A o co pan pytał? (śmiech)

Co będzie po Teksasie?
– Planowanie wygląda tak: siadamy sobie z Makaronem (Sławomir Makaruk, mój kumpel z ogólniaka, który zajmuje się logistyką wypraw „Boso”), siadamy przy czerwonym winku z Chile i marzymy. „Makaron – pytam – a dokąd najbardziej chciałbyś pojechać?”. W ten sposób wymyśliliśmy sobie Madagaskar, Namibię, Vanuatu. Teraz to pewnie będzie gdzieś na wyspach albo może Paragwaj z Boliwią. Muszę się umówić z Makaronem.

Przemierzył Pan już wszystkie kontynenty?
– Nie wszystkie. Nie byłem na Antarktydzie i raczej trudno mówić, że byłem w Azji, bo z Azji znam jedynie Tajlandię i Hongkong. Do tego jeszcze Vanuatu oraz Fidżi, ale to wyspy na Pacyfiku, więc nie wiem, czy je zaliczyć do Azji, czy do Oceanii.

Co Pana wygania, czy może ciągnie, do obcych krajów?
– Wygania mnie zimno. Bocian to ptak polski, ale zimę spędza w Etiopii, prawda? Ja też jestem jak najbardziej polski, ale zimę spędzam gdzieś w Amerykach. To nie jest obca naszej kulturze koncepcja. W Rzeczypospolitej szlacheckiej ludzie miewali po dwie rezydencje i na zimowisko zjeżdżali do miasta, a latem siedzieli w majątku. Albo na zimę jechali sobie do Wiednia czy Paryża, czy Krakowa. Car miał Pałac Zimowy oraz inne pałace na lato. W naszej kulturze współczesnej też bardzo wiele osób ma domki na działce i tam spędza większość czasu latem. A zatem nie robię nic dziwacznego, choć miejsca, do których odlatuję, są egzotyczne. No i tam jest taniej. Zasadniczo wszędzie poza Unią jest taniej. Tu, w USA, czterokrotnie tańsze są: jedzenie, ubranie, prąd, gaz, ubezpieczenie, ogólnie koszty utrzymania. Mamy tu niskie podatki.

A gdybym zamówił wyprawę w najciekawsze miejsce na świecie, co Pan by zaproponował?
– Na takie zamówienie odpowiadam bardzo często i zawsze tak samo: VIVA MEXICO! Nie znam innego kraju, który byłby tak gęsto nabity różnorodnością – co sto kilometrów nowa kuchnia, nowe stroje, nowa muzyka, nowy pejzaż. Po dwudziestu dniach pielgrzymki ludzie są wciąż zaskakiwani nowościami, tak samo jak pierwszego dnia po przylocie. Dlatego kocham zabierać ludzi do Meksyku i dlatego też mnie się nigdy nie nudzi, kiedy tam pojadę. A zacząłem tam wyjeżdżać trzydzieści lat temu.

Dziękuję za rozmowę.

Za: Nasz Dziennik, Sobota-Niedziela, 14-15 kwietnia 2012, Nr 88 (4323) | http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20120414&typ=my&id=my07.txt | Czas radykałów

Skip to content