Aktualizacja strony została wstrzymana

Walczyły także dzieci

W Wielki Czwartek wyprowadzałam na pastwisko krowy i zauważyłam dwa niemieckie samoloty lecące nad pobliskimi ukraińskimi wsiami Łyczty i Jaromel. Krążyły one długo nad Jaromlem i w pewnym momencie zniżyły lot i zrzuciły bomby i odleciały. Później dowiedziałem się, że zaatakowały gospodarstwo przywódcy miejscowych nacjonalistów.

Zdjęcie z kolekcji prof. W. Filara

Podporucznik rezerwy Florian Skarżyński, sztandarowy w poczcie środowiska 27 Dywizji AK w Niemodlinie, jeden z trzech jego członków, który jak to mówi „jest jeszcze na chodzie” nigdy nie przypuszczał, że znajdzie się w trybach historii. Urodził się w 1929 roku. Gdy wybuchał II wojna światowa miał 10 lat. Gdy zaczęły się masowe mordy ludności polskiej przez Ukraińców w 1943 r. miał o cztery lata więcej. Musiał szybko dorastać, bo to był warunek przeżycia. Ukraińscy nacjonaliści mordowali bowiem także dzieci. One też musiały brać broń do ręki i wspierać działania ojców i starszych braci.

-Urodziłem się w Horodyczynie, kolonii leżącej w gminie Kołki – wspomina. – Pocztę mieliśmy w Trościańcu, a parafię w Zofiówce. Mój ojciec miał na imię Jan, a mama Franciszka. W domu oprócz mamy matkowały mi jeszcze dwie starsze siostry. Rodzice, tak jak większość mieszkańców Horodyczyna, zajmowali się prowadzeniem gospodarstwa rolnego o powierzchni 12 dziesięcin, czyli około 15 ha. Dziesięcina liczyła 1,25 ha. Ja na warunki wołyńskie to było średnie gospodarstwo. Rodzice zajmowali się nim głównie uprawą zbóż. Głównie żyta, a na lepszych kawałkach pszenicy. Plony nie były złe, choć nawozów sztucznych nikt nie stosował. Ludzie nie mieli pojęcia, że takowe w ogóle istnieją. Gospodarze do użyźniania pól używali tylko obornika. Sam Horodyczyn był typową ulicówką. Po jednej stronie mieszkali Niemcy, po drugiej Polacy. Rodzin ukraińskich też zdaje się były dwie lub trzy. Tyle samo żydowskich. Polacy dominowali jednak we wsi zdecydowanie. Nie przypominam sobie, żeby między przedstawicielami różnych narodowości dochodziło do jakichś kłótni czy sporów. Ludzie żyli w zgodzie. Odwiedzali się, nawzajem sobie pomagali. Nasza wieś, choć niewielka, była znana w całej okolicy dzięki Niemcowi Wagnerowi, znachorowi, który leczył ludziom oczy. Jak przyjmował, to cała ulica w naszej wiosce była zapchana furmankami. Przyjeżdżali do niego głównie rolnicy. W Horodyczynie działała też szkoła początkowa, której dwie klasy przed wojną zdołałem ukończyć.

Czasy przedwojenne Florian Skarżyński wspomina z sentymentem, choć nie były one sielskie anielskie. Od małego towarzyszył ojcu przy pracach polowych.


Z ojcem przy pługu

-Bardzo lubiłem chodzić z ojcem przy pługu – mówi. – Gdy podrosłem i miałem cztery lata, to jak się obudziłem zaraz pytałem mamy – gdzie tato? – Ona zaś odpowiadała, że na polu. Wtedy zaraz się ubierałem i biegłem do niego. Jak miałem pięć lat, to już chodziłem przy ojcu jako poganiacz i zaczynałem brać się za pług. Byłem rosłym dzieckiem po ojcu i po ojcu odziedziczyłem smykałkę do rolnictwa. Bardzo lubiłem prace polowe. Wszystko, czego ojciec mnie nauczył szybko mi się przydało, bo gdy skończyłem sześć lat nagle zmarł. Musiałem wtedy pomagać matce i dwóm starszym siostrom w prowadzeniu gospodarstwa. Obowiązki szkolne dzieliłem z pracą. Zimowymi wieczorami zajmowałem się natomiast majsterkowaniem. Po ojcu oprócz smykałki do rolnictwa odziedziczyłem też talent do różnych prac w drewnie. Jak mama kupiła mi nożyk za złoty i dziesięć groszy, to zaraz wystrugałem za dwa miesiące dwa konie i wóz. Wujek przyjechał, popatrzył i powiedział – o to ty majster! – Nie zajmowałem się tylko oczywiście dłubaniem zabawek. Robiłem też wrzeciona do kołowrotków, którymi matka przędła len. Sam też nauczyłem się prząść. Wszystkie te umiejętności bardzo mi się później w życiu przydały.


Po wkroczeniu Sowietów

Po wkroczeniu Sowietów na Wołyń w życiu Floriana Skarżyńskiego początkowo nic się nie zmieniło. Szkoła co prawda została zamknięta, ale wkrótce Sowieci na nowo ją otworzyli. Nauka odbywała się w niej po polsku i rosyjsku według nowego sowieckiego programu. Niewiele jeszcze rozumiałem z całej sytuacji – wspomina Florian Skarżyński. Sowieci za bardzo się początkowo Horodyczynem nie interesowali, choć przypominali, że teraz oni tu są panami. Od czasu do czasu zjawiał się w wiosce patrol milicji ukraińskiej Nie był jakoś specjalnie umundurowany. Jego członkowie nosili na ramionach czerwone opaski i uzbrojeni byli w karabiny. Z tamtego czasu pamiętam udział w głosowaniu, w którym wszyscy mieszkańcy mieli poprzeć przyłączenie Zachodniej Ukrainy do ZSRR. Pamiętam, że udałem się z matką do Omelna, dużej ukraińskiej wsi, w której urządzono komisję wyborczą. Przy urnie, do której wrzucało się głosy, stało dwóch sowieckich enkawudzistów z karabinami, na które mieli nasadzone bagnety. Wyglądali groźnie, ale jeden z nich widząc, że się boję, pogłaskał mnie po głowie, a matce powiedział – zdies brasaj chaziajka – pokazując matce, gdzie ma rzucić swój głos. Po jakimś czasie Sowieci wzięli się ostro do zakładania kołchozów. Polskich wiosek na razie nie ruszano, ale zaczęli tworzyć je w wioskach ukraińskich, w których jeszcze przed wojną działały komunistyczne jaczejki. W naszej okolicy na pierwszy ogień poszło Omelno. To była duża, bogata ukraińska wieś. Kołchoz powstał także w Trościańcu. Ukraińcy dominujący w tej miejscowości ochoczo do niego wstępowali i bardzo szybko zaczęli tego żałować. Chodziliśmy z kolegą na pocztę do tej miejscowości po gazety. Za polskich czasów po południu wszystkie chaziajki ładnie poubierane, głównie na biało, siedziały przed domami na ławeczkach, żuły siemuszkę i plotkowały. Wieś była ulicówką, ciągnącą się na długim odcinku i ładnie się prezentowała, zwłaszcza wiosną, bo było tam wiele sadów wiśniowych.”

 

Kołchoz dał im radę

„Po rocznej działalności kołchozu wszystko się zmieniło. Chaziajki nie siedziały przed domami na ławkach i nie chodziły ubrane na biało, ale pracowały na polach do wieczora. Tylko niektóre kręciły się po podwórkach, ale wyglądały jak prawdziwe babuszki, miały zmęczone, poszarzałe twarze. Kołchoz dał im radę. Naszą wsią bolszewicy też się zainteresowali. W 1940 r. Niemcy z Horodyczyna wyjechali za Bug w ramach wymiany ludności, a pozostawioną przez nich ziemię Sowieci włączyli do kołchozu. Zaczęli też przypatrywać się reszcie mieszkańców wioski. Najpierw dokonali przeglądu wszystkich gospodarstw, spisali inwentarz i od razu orzekli, że to kułacka wieś i prawie każda rodzina nadaje się do wywózki. Źeby zostać uznanym za kułaka, wiele nie trzeba było. Wystarczy, że ktoś miał cztery krowy i już kwalifikował się na Sybir. Majątek każdego gospodarza został bardzo dokładnie spisany i traktowany praktycznie jak kołchozowy. Nawet, jak komuś kura zginęła, albo zdechła, to ten fakt najpóźniej na drugi dzień musiał zgłosić. Inaczej mógł zostać potraktowany jako złodziej ze wszystkimi konsekwencjami. Od każdej kury w ramach podatku trzeba było bowiem odprowadzić określoną ilość jaj. Raz w tygodniu przyjeżdżał do nas taki politruk Szkalin i wszyscy musieli pójść na zebranie, by wysłuchać jego pogadanki. Podczas niej przekonywał wszystkich, jak dobrze żyje się w Związku Radzieckim. Wiele mówił też o wielkości Stalina. Później pytał się zebranych, co o tym sądzą. Pamiętam, jak wywołał do głosu Ukraińca jednego z nielicznych żyjących w Horodyczynie. Liczył zapewne, że ten wykaże większy entuzjazm w ocenie sytuacji i powie chociaż kilka pozytywnych słów o wolności, którą przyniósł Wołyniowi Stalin. Ten wyraźnie zakłopotany, drapał się po głowie i w końcu powiedział: „Gołwu maje Stalin. Nawet znaje skolku jajec kura do roku znese”. Wszyscy mimo powagi sytuacji wybuchnęli śmiechem. Ostatecznie Sowieci nas jednak nie wywieźli, pozostawiając w spokoju. Być może planowali wywieźć nas później, tylko nie zdążyli. Jak Niemcy uderzyli na ZSRR, to ich władza rozsypała się, jak domek z kart. Oddziały sowieckie najzwyczajniej uciekały. Rzucały broń i amunicję i znikały w lasach. Niektórzy żołnierze, jeżeli mieszkali gdzieś blisko, starali się wrócić do domu, a ci z daleka zasilali tworzące się w lasach oddziały partyzanckie. Ludzie zbierali broń i amunicję licząc, że kiedyś może się przydać. Czynili to nie tylko Polacy, ale i Ukraińcy. Całymi furmankami podjeżdżali pod kupy pocisków i je zbierali i wywozili.

 

Wizyta ukraińskiej policji

Po zajęciu Wołynia przez Niemców szkoła w Horodyczynie wznowiła działalność. Nauka odbywała się w niej ponownie po polsku i ukraińsku. Uczono w niej także języka niemieckiego. Florian Skarżyński zetknął się z przedstawicielami ukraińskiego nacjonalizmu.

– Zimą 1942 r. przyjechało do wsi na saniach trzech ukraińskich policjantów w służbie niemieckiej, którzy potem jak większość z nich wstąpili do UPA – wspomina. – Ubrani w kożuchy z karabinami zeskoczyli przed szkołą z sań i od razu zastrzelili psa, który ich obszczekał. Jak weszli do szkoły, to nauczyciel zbladł. My wszyscy też. Taka wizyta mogła się przecież różnie skończyć. Rozejrzeli się po klasie, kazali nauczycielowi prowadzić lekcję dalej, a jeden z nich, widocznie starszyna, spytał – szo, szo każe? – drugi go uspokoił – nyczoho, nyczoho! – i poszli. Obok mnie siedział kolega Ukrainiec i jego siostra. Być może policjanci, widząc ich, nie chcieli robić w szkole żadnych popisów. Wolno im było wszystko. W każdym bądź razie od ich wizyty rodzice uczniów się przestraszyli i coraz rzadziej posyłali je do szkoły. Jak sobie przypominam, w klasie nigdy nie było więcej niż dwóch uczniów. Pierwszy raz banda UPA „odwiedziła” Horodyczyn w marcu 1943 r. Nikogo nie zabili, zabrali nam tylko sporo żywności. Otoczyli szczelnie całą wieś. Następnie do każdego gospodarstwa weszła ich ekipa, składająca się z sześciu, siedmiu ludzi. Wszyscy byli ubrani w polskie mundury, które skradli pewnie z magazynu w 1939 r. Wśród nich był Ukrainiec z Omelna, którego od razu rozpoznałam. Jego pole przylegało do naszej łąki. Często rozmawiał z moją matką, siedząc na miedzy. Razem palili papierosy. Razem z innymi opróżniali naszą spiżarnie. Na końcu spytał się matki – chaziajka poznała mene? – Mama odpowiedziała, że nie. Gotowała im jajka, które chcieli zabrać na drogę. Zachowywali się jednak dobrze. Jeden z nich tylko nakrzyczał na matkę, że za wolno te jajka gotuje. Ona jednak rezolutnie odpowiedziała, że do garnka nie wskoczy.”


Ciotka z konspiracji

„Po ich wizycie wielu mieszkańców Horodyczyna nie mogło uwierzyć, że UPA morduje. Starszyzna wioski uznała jednak, że warty trzeba wystawiać. Mężczyźni powyciągali schowaną broń i zorganizowali posterunki. Ja, mimo że miałem dopiero 14 lat, też na nie chodziłem. Miałem karabin i należałem do jednej z trzech grup pilnujących wioski. Ukraińcy, jak się dowiedzieli, że wieś jest zorganizowana i spodziewa się napadu, to z niego zrezygnowali. Dostaliśmy wcześniej ostrzeżenie, że banderowcy zamierzają nas wymordować w Wielki Piątek przez Świętami Wielkanocnymi. Moja ciotka Magdalenka była związana z polską konspiracją i przez nią docierały do nas różne informacje. Raz w tygodniu przyjeżdżał do niej ktoś z Kiwerc lub z Łucka i długo rozmawiali, paląc papierosy, bo ciotka Magdalenka paliła. Mówiło się wtedy, ze znów ktoś przyjechał do Magdalenki na papierosa. Niemcy też mieli swoich informatorów w naszym terenie i nie byli zachwyceni tworzeniem się UPA. W Wielki Czwartek wyprowadzałam na pastwisko krowy i zauważyłam dwa niemieckie samoloty lecące nad pobliskimi ukraińskimi wsiami Łyczty i Jaromel. Krążyły one długo nad Jaromlem i w pewnym momencie zniżyły lot i zrzuciły bomby i odleciały. Później dowiedziałem się, że zaatakowały gospodarstwo przywódcy miejscowych nacjonalistów. Był znany w całej okolicy. Nawet wielu Ukraińców go nie lubiło. Wsławił się on m.in. w rabowaniu majątków Żydów z Zofiówki, mordowanych przez ukraińskich policjantów. Chodził tam razem z żoną i nieźle się obłowił. Ukraińcy, zwłaszcza ci biedniejsi, mówili – czas niespokojny, chto twoje budy braty. – Jak jego chałupa się zapaliła, to wszyscy rzucili się do niej, ale nie po to, żeby ją gasić, ale żeby rabować to, co on nakradł. Był to bardzo zły człowiek, choć pochodził z bardzo wierzącej rodziny. Jego ojciec miał w domu Ewangelię i ją czytał. Ojciec zabronił mu wstępować do UPA, to on go zastrzelił. Brat tego zbrodniarza do bandy nie poszedł i nadal mieszkał w Jaromlu. Często spotykał się z ciotką i pewnie przekazywał jej informacje.


Straszne opowieści

„W Horodyczynie trwaliśmy aż do opanowania przez Ukraińców Huty Stepańskiej, opuszczonej przez chroniących się w niej Polaków. Tragedię tę miejscowości, odległej o 18 km mogliśmy obserwować bardzo dokładnie. W dzień oczywiście nic nie było widać, ale nocą, gdy staliśmy na warcie, z daleka widzieliśmy ogromną łunę. Snopki słomy wylatywały w górę, ciągnąc za sobą ogon iskier. Trwało to trzy dni… Gdy przestało się palić, my już byliśmy w drodze do Przebraża. Gdy tam dotarliśmy, rozmieszczono wszystkich na kwaterach. Moja rodzina zamieszkała u Bojkowskich, naszych dalekich kuzynów. Przyjęli nas z otwartymi rękami, choć było bardzo ciasno. W samej ich stodole mieszkało siedem rodzin. Przypominała ona mrowisko. Przybyliśmy do Przebraża w krytycznym momencie. Dotarli do niego jednocześnie uchodźcy z Huty Stepańskiej, opowiadający rzeczy, od których włosy jeżyły się na głowie. Ludzie przestali wierzyć, że się obronimy. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że po rozbiciu Huty Stepańskiej, Ukraińcy całą swa siłą runą teraz na Przebraże…

CDN.

Marek A. Koprowski

Za: Kresy.pl (08 marca 2012) | http://www.kresy.pl/kresopedia,historia,ii-wojna-swiatowa?zobacz/walczyly-takze-dzieci

Skip to content